Muzułmański szejk pomaga uciekinierom z Syrii do Libanu. Bez względu na politykę czy religię
Mówisz, że wojna w Syrii to nie nasza sprawa, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców i się angażować? Przeczytaj o Libańczyku, który organizuje pomoc dla Syryjczyków, choć jeszcze niedawno kraje te dzielił polityczny konflikt.
- Błażej Grygiel
Dziesiątki tysięcy ludzi uciekających z oblężonych miast, ponad 11 milionów zmuszonych do opuszczenia domów, połowa już poza granicami kraju. Łatwo jest o nich zapomnieć, włożyć do szufladki z napisem “uchodźcy” i już. Niech się nimi zajmie ktoś inny, organizacje są od tego, pomoc humanitarna. To rodzaj myślenia o ludziach jak o odpadach: “płacimy firmie X, żeby wywiozła odpad, niech się potem martwi”.
Jeszcze łatwiej popaść w podobną znieczulicę gdy pokrzywdzeni pochodzą z dalekiego kraju, z innej kultury. No bo przecież to nie są “nasi”, bo “nasi to przecież by się ogarnęli”.
Jak bardzo zmienia się perspektywa, gdy można spojrzeć w twarz kogoś, kto musiał uciekać lub kogoś, kto nie patrząc na przeszkody, organizuje pomoc.
Burzenie murów
W libańskiej prowincji Akkar, gdzie obserwowałem misję Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, lokalny przywódca duchowy - szejk Mohammed Awad Merheb - organizuje pomoc dla syryjskich uchodźców. Tytuł "szejk" nie jest związany z jego bogactwem - to znak statusu społecznego. Z jego inicjatywy powstaje lokalna stacjonarna klinika w małej miejscowości Bire, wykorzystując swoją wysoką pozycję może pomagać organizacjom pozarządowym w rozdysponowywaniu pomocy i dotarciu do potrzebujących. Wspiera także powstawanie szkół dla uchodźców. Najczęściej dzieci uczą się w szkołach libańskich, gdzie uczęszczają na zajęcia na popołudniową zmianę.
Szejk stara się budować porozumienie między przybyszami a Libańczykami. To nie takie proste, bo wraz z falą uciekinierów z ogarniętego wojną kraju liczba ludności w przygranicznych miejscowościach wzrosła często dwukrotnie. Libańczycy i tak zmagają się z biedą i bezrobociem. Teraz problem ten stał się jeszcze bardziej dokuczliwy, a niezorientowany przybysz często nie będzie umiał odróżnić na ulicy uchodźcy syryjskiego od mieszkańca ubogiej libańskiej wsi.
Z czasem na miejscu pojawiają się międzyludzkie mury. Libańczycy nie tylko mają świeżą pamięć wewnętrznych konfliktów podsycanych przez syryjskie służby i polityków - pamiętają o wojnie z Syrią zakończonej dominacją tego kraju nad Libanem przez 25 lat.
- W pierwszym roku wojny, gdy uchodźcy zaczęli napływać, wśród Libańczyków było bardzo dużo współczucia - opowiada szejk - z czasem zaczęły pojawiać się problemy. W trzecim roku pojawiły się międzynarodowe organizacje (koordynowane przez ONZ-owską organizację do spraw kryzysów humanitarnych: UNHCR - przyp. autora) i sytuacja została opanowana.
Słowo “opanowana” oznacza mniej więcej tyle, że pojawił się system rejestracji i koordynacji, ale problem nie przestał istnieć. Sytuacji nie ułatwia brak zaangażowania ze strony władz kraju. Uchodźcy mogą liczyć na organizacje międzynarodowe oraz lokalne inicjatywy, jak ta prowadzona przez szejka.
Niewidzialni
Oficjalnie rząd libański nie zgadza się na jakiekolwiek obozy dla uchodźców na terenie swojego państwa. To z kolei pokłosie problemu, który rozpoczął się jeszcze w 1948 roku wraz z przybyciem około 100 tysięcy Palestyńczyków. Obecnie to około 500-tysięczna grupa ludzi, którzy wciąż żyją w 12 obozach. Rząd traktuje ich jako potencjalne zagrożenie i dlatego nie chce usankcjonować kolejnej społeczności, szczególnie, że chodzi o dwukrotnie więcej ludzi. Dla liczącego 4 miliony ludzi kraju (z czego połowa mieszka w aglomeracji stołecznej - w Bejrucie) nagły napływ miliona potrzebujących to gigantyczny problem Można go porównać do sytuacji, w której do Polski nagle napłynęłoby 10 milionów ludzi, którzy potrzebują miejsca do zamieszkania, pracy i opieki.
- Ludzie pojawiali się u nas tylko w ubraniach, nie mieli ze sobą niczego - opowiada Merheb - wielu nie jadło od dwóch, trzech dni. Zbieraliśmy ubrania i koce po domach, by dać im cokolwiek. Chodziliśmy także wzdłuż granicy, szukając innych, którzy mogliby potrzebować pomocy.
Dla niektórych udało się od razu znaleźć schronienie w pomieszczeniach gospodarczych, część wymagała pomocy medycznej i przewiezienia do szpitala. Tu pojawia się kolejny problem, ponieważ w Libanie nie istnieje publiczna służba zdrowia, a gdy po leczeniu czy choćby odbiorze porodu uchodźca dostaje rachunek za usługę, jest praktycznie bezradny. Dziecko może natomiast otrzymać jedynie akt urodzenia. Na libański paszport nie ma co liczyć, a otrzymanie syryjskiego graniczy z cudem. Nawet jeśli uda się zebrać odpowiednią ilość pieniędzy dla urzędników pozostaje jeszcze kwestia wpisania do tak zwanej “książki rodziny”. To rodzaj dokumentu, gdzie rodziny wpisują dzieci - jeśli dana rodzina nie zabrała go podczas ucieczki, nie może wpisać dziecka. Przez 5 lat wojny w Libanie pojawiło się całe pokolenie “niewidzialnych” dzieci, które formalnie nie istnieją, a tym samym nie mogą liczyć na opiekę prawną.
Kwestie wiary
Istnieje coś w rodzaju niepisanej umowy, wedle której chrześcijanie nie przyjmują uchodźców muzułmańskich. Owszem, czasami chrześcijanie zatrudniają u siebie muzułmanów, jednak przyjmowanie pod swój dach praktycznie się nie zdarza. Jeśli chodzi o uchodźców chrześcijańskich, tych praktycznie nie ma, a gdyby byli, wcale niekoniecznie mogliby liczyć na przyjęcie. Powód jest dość zaskakujący.
Kiedy w wyniku ataku USA na Irak obalono reżim Saddama Husajna chrześcijaństwo, które miało w tym kraju prawnie gwarantowaną opiekę państwa, stało się natychmiast celem ataków ze strony muzułmańskich radykałów. Chrześcijanie uznawani są tam za kolaborantów i zdrajców zaprzedanych zachodowi. W ciągu kilkunastu lat od amerykańskiej interwencji ich liczba w Iraku spadła o 2/3. Przywódcy chrześcijańskich wspólnot w Syrii nie chcą, by ich diaspora zniknęła z tego kraju, dlatego zniechęcają wiernych do jakichkolwiek prób ucieczki. Jeśli jednak jakaś rodzina zdecydowałaby się na to najprawdopodobniej usłyszałaby w Libanie od tamtejszych chrześcijan - wracajcie i walczcie o swoje. Jednak w obliczu ludzkiej tragedii zdarzają się przypadki, gdy ta niepisana umowa traci moc.
- Z zasady nie pytamy nikogo jakiego jest wyznania, z którą stroną konfliktu sympatyzuje, pomagamy każdemu jak umiemy - mówi szejk Merheb. Dodaje, że miał kontakt z kilkoma rodzinami chrześcijańskimi, które uciekły z terenów objętych wojną. Od niektórych z nich wciąż otrzymuje informacje dokąd trafili i jakie są ich dalsze losy. Trzy tygodnie temu, z inicjatywy Merheba, doszło do spotkania szejka z liderami lokalnych chrześcijańskich społeczności. Zaplanowano kolejne.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia, która zawsze pojawia się przy rozmowie o pomocy uchodźcom. Czy można między nimi znaleźć jednostki niebezpieczne? Czy można ustrzec się ekstremistów, którzy mogliby przeniknąć do kraju wraz z uciekającymi rodzinami?
- To nasza odpowiedzialność i nasze zadanie jako duchownych - odpowiada szejk - by tłumaczyć wiernym i innym, że to nie jest prawdziwe znaczenie i nauka islamu.
Fundamentalizm i radykalizm znajdują posłuch wśród ludzi niewykształconych. Ekstremiści w pierwszej kolejności zabijają osoby wykształcone. Szejk dodaje, że z powodu działań ekstremistów cierpi znacznie więcej muzułmanów niż innych wyznań.
- Wojna dotknęła każdej rodziny w Syrii - mówi - międzynarodowa opinia publiczna wciąż mówi o tym za mało. Choć w ciągu ostatnich lat blisko Libanu jest znacznie spokojniej, to wojna trwa w innych regionach i powinno być o tym głośno.
Tekst: Błażej Grygiel
JAK POMAGAĆ W SYRII? - Przeczytaj tutaj.
1 z 1
To także nasza sprawa
Autor podczas rozmowy z szejkiem z pomocą tłumaczki z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.
Fot. Adam Rostkowski dla PCPM