Rowerem przez Trentino
Stwórca ulepił świat i gdy przycupnął, by odpocząć, zauważył, że został mu malutki kawałek materii. Nie wiedział, co z tym zrobić. Nieco zdenerwowany upchnął go nogą pomiędzy górskimi łańcuchami Alp i Dolomitów. I tak powstał północny region Włoch- Trentino.
Mimo „nieudanych” początków materia okazała się nad wyraz interesująca. Zachwyca niezwykłą rozmaitością terenu i klimatu. Bo cóż my tu mamy? Z jednej strony rozległe równiny, bogate w rzeki, strumienie i potoki, na których, z racji śródziemnomorskiego klimatu, rosną sady oliwne i cytrusowe, rozwijają się wspaniałe winnice. Z drugiej- „płonące” Dolomity, góry, które mają nie tylko ciekawe formy architektoniczne, ale też ulegają niezwykłemu zjawisku - czerwienieją niczym panna młoda o zachodzie słońca. A tam, gdzie alpejskie szczyty dosięgają 2500 m leżą wieczne śniegi i nietopniejące lodowce, na których można zażywać jazdy na nartach przez okrągły rok. Taka różnorodność połączona z minimalnymi stosunkowo odległościami, gdyż region jest niewielki, pozwala tego samego dnia szusować na nartach, by po kilku godzinach jazdy malowniczymi serpentynami znaleźć się na żaglach na wodach np.: jeziora Garda.
My, Polacy, najprościej możemy dojechać do tego regionu Włoch samochodem lub autokarem przez Czechy i Austrię. Można też skorzystać z kolei. Ja wybrałam autokar i około 24 - godzinna jazda była niezłą szkołą życia. Co chwila ktoś chciał siusiu lub domagał się przerwy na papierosa, na zjedzenie późnego śniadania, wczesnego obiadu lub po prostu na wypicie kawy w „cywilizowanych” warunkach. Istny dom wariatów, a kierowca robił się coraz bledszy ze złości. Tak zaciskał zęby, że całkiem poważnie bałam się o jego szczęki.
Nad ranem przekraczamy granicę i wpadamy na fantastyczne włoskie autostrady. Wiją się one u podnóża szarych gór, zanurzają długimi tunelami w ich wnętrzu lub rozpięte są pomiędzy wzniesieniami na skalnych mostach. Widoki - zapierające dech w piersiach.
Na dużej stacji benzynowej jedna z naszych podróżniczek traci swój, dość obficie wypchany, portfel. I to gdzie? W toalecie! Nie wie jak! Rozpaczającą upychamy do autokaru i ruszamy dalej. A swoją drogą tak się powszechnie narzeka na lepkie ręce Polaków a tu proszę, wystarczyła chwila na włoskiej ziemi.
Wkrótce mijający nas kierowcy trąbią histerycznie, pokazując wymownie na tył autokaru. Zanim łapiemy orientację, że chodzi o nas, czujemy gryzący smród i widzimy za naszym pojazdem czarną chmurę dymu. Ostre hamowanie i wypadamy na zewnątrz. Nasze tylne koło płonie żywym ogniem. Szybka akcja, dłużej niestety trwająca wymiana i ruszamy.
Zjeżdżamy z autostrady w jedną z bocznych dróg, która ciągnie się bez końca wśród wzniesień i dolin, wśród lasów i łąk aż do urokliwego miasteczka, tarasowo przyklejonego do zbocza góry, nad granatowym jeziorem. To Levico Terme - miejsce mojego pobytu i jedno z licznych tu uzdrowisk, położonych w pobliżu źródeł żelazowych.
Muszę się trochę rozruszać, więc wychodzę z pensjonatu, by zwiedzać okolicę. Włoskie miasteczka żyją swoim własnym, niespiesznym tempem. Tu każdy ma „chwilkę” na rozmowę z napotkanym znajomym lub pójście z nim na kawę, ewentualnie kielonek czegoś mocniejszego, do pobliskiego restaurante. Pulchne, wiekowe już, czarnowłose lub siwe Włoszki stojąc pod sklepem, rozmawiają ze sobą głośno, energicznie przy tym gestykulując. Młode, dobrze ubrane dziewczyny przesiadują w ogródkach przy kawie i lodach, wesoło plotkując i od czasu do czasu spoglądając, spod długich rzęs, na przejeżdżających lub przechodzących obok młodzieńców. Wąskie uliczki chowają się przed gorącymi promieniami słońca w cieniu dwu - piętrowych, wybudowanych z szarego kamienia, domów. Mój sympatyczny hotelik położony jest przy głównej brukowanej ulicy, prowadzącej prosto do neogotyckiego kościółka, skąd tylko pięć metrów dzieli go od centralnego placu pełnego kawiarenek, sklepików i eleganckich butików. W mieście - spory tłok. Międzynarodowe towarzystwo, poddając się klimatowi, spaceruje niespiesznie po brukowanych uliczkach lub siedzi wygodnie rozparte na wiklinowych fotelach, popijając przy tym prawdziwe włoskie ekspresso. Główny plac rozbrzmiewa gwarem rozmów, śmiechów i cichych dźwięków muzyki dochodzących z otwartych na oścież okien kawiarni.
Następnego dnia postanowiłam skorzystać z nadarzającej się okazji i wypożyczyć sobie rower. Właściciel pensjonatu oznajmił mi przy śniadaniu, że Trentino to mały raj dla wszystkich tych, którzy kochają spędzać czas wolny w sposób aktywny. W okolicy znajdują się jeziora, rwące strumienie, lodowce, góry i skałki idealne do uprawiania wspinaczki. Można jeździć na nartach - i to przez cały rok, latem zaś uprawiać sporty powietrzne, takie jak paralotnie, szybowce czy, dla odważniejszych, skoki ze spadochronem. Jeśli ktoś nie lubi latać i twardo stąpa po ziemi, może szczęście znaleźć w uprawianiu sportów wodnych, takich jak: kajakarstwo, rafting, wędkarstwo, nurkowanie, narty wodne czy windsurfing. Na nudę nie będą mogli narzekać również zwolennicy konnych przejażdżek, gry w golfa i tenisa. Jednak sportem, który cieszy się tu największą popularnością, zarówno wśród przyjezdnych jak i miejscowych, jest jazda rowerowa. Trasy są bardzo różne, przystosowane zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych.
Niewiele się zastanawiając, wsiadłam na górski rower i popedałowałam ku przygodzie. Wybrałam szlak dla średnio zaawansowanych, który skusił mnie, obiecując po drodze wspaniałe widoki najbliższej okolicy. Na początku wszystko szło dobrze. Droga szeroka, asfaltowa i prosta jak po sznurku. Pogoda cudowna, słoneczko, a od czasu do czasu lekki, orzeźwiający wiaterek. Po paru minutach spokojnej jazdy zaczęły się jednak pierwsze wyzwania. Przede mną zamajaczyła na horyzoncie góra. Pokonałam ją z niemałym trudem, za to z rozpierającą dumą. Po kilku kolejnych machnięciach pedałami asfalt zastąpiła wąska, piaszczysta, leśna dróżka, która wcale nie była miła, łatwa i przyjemna. Po godzinie jazdy, głównie pod górę, zza której zresztą wyłaniała się kolejna góra lub wysoki pagórek, żałowałam, że zdecydowałam się na rower. Spocona, potargana, z obolałym siedzeniem (siodełko okazało się twarde jak głaz), z bolącymi łydkami zsunęłam się zrezygnowana z roweru i usiadłam na skraju drogi, pod iglastym drzewem. Jeśli dotychczasowy szlak był przeznaczony dla średnio zaawansowanych i uchodził za stosunkowo łatwy, to wprost umieram z ciekawości, jak wygląda ten trudny. Zapomniałam jednak o wszystkich niewygodach, gdy, zamglonym ze zmęczenia wzrokiem, spojrzałam przed siebie. Widok przyprawiał o zawrót głowy. Gdzieś hen, hen w dole, granatowe wody dużego jeziora rozświetlane były od czasu do czasu złotymi promieniami słońca, igrającymi na tafli naturalnego zbiornika. Z zielonych lasów wystrzeliwały ku niebu ostre jak brzytwa, szare lub białe skały oraz czerwone dachy winnic. Daleko w dole, u samego podnóża jeziora majaczyło miasteczko.
Zapatrzona w tę niesamowitą panoramę zupełnie nie zwróciłam uwagi na siadającą koło mnie dziewczynę. Jasnoblond włosy, roześmiane oczy, zgrabna sylwetka- wyglądała jak by dopiero co wyszła z salonu piękności. W kilka chwil później zrobiło się koło nas tłoczno, jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Mijający nas rowerzyści uśmiechali się szeroko do mojej towarzyszki, co i rusz powtarzając –Cześć Paola, co słychać? Niektórzy podchodzili do niej z kaskami lub kawałkami czystego papieru i prosili o autograf. Boże drogi, koło kogo ja siedzę? Może to jakaś aktorka albo modelka? Predyspozycje do pełnienia obu tych profesji na pewno miała. Moja niewiedza została szybko zaspokojona. Okazało się, że oto ja, osoba ze słabą, a raczej żałosną kondycją fizyczną, siedzę koło dwukrotnej złotej mistrzyni olimpijskiej z Sidnej i Atlanty w dyscyplinie jazdy rowerami górskimi. Była to Paola Pezzo we własnej osobie. Okazała się bardzo miłą i komunikatywną dziewczyną. Od razu zorientowała się w stanie mojej kondycji fizycznej i zaproponowała, że możemy razem pokonać ostatnie, o zgrozo, 5 kilometrów!
- Jak to się stało, że nie zniekształciłaś sobie nóg?- spytałam z czystej babskiej ciekawości, gdyż nogi ma rzeczywiście rewelacyjne.
- A dlaczego uważasz, że powinnam je zniekształcić? Trening pomaga mi utrzymać je w formie i odpowiednio rzeźbić. We wszystkim należy znaleźć umiar. Nie jestem kulturystką. Jeżdżę na rowerze górskim, a to jest najlepszy sposób aby mieć zgrabne i kształtne nogi. Moim zdaniem każda kobieta, która chce mieć dobrą sylwetkę i kondycję powinna jeździć na rowerze. To jest wspaniały sposób na przedłużenie młodości.
- Dlatego zdecydowałaś się właśnie na ten rodzaj sportu?- zapytałam między jednym atakiem zadyszki a drugim.
- Gdy byłam małą dziewczynką mama miała ze mną nie lada problem. Niczego nie chciałam jeść i wyglądałam jak kościotrup. Mama zabrała mnie do lekarza, który, na moje szczęście, okazał się mądrym człowiekiem. Ze stoickim spokojem poinformował ją, że powinnam uprawiać jakieś sporty. Zaczęłam od 8 roku życia i to nie od jazdy na rowerze. Na samym początku były narty biegowe, z których bez większego problemu przerzuciłam się później na rower. W 1993 roku wygrałam swoje pierwsze mistrzostwa i tak naprawdę nie traktowałam jazdy rowerowej, jako sposobu zarabiania na życie. W tamtym czasie pracowałam jeszcze na poczcie jako urzędniczka.
Koło nas z niesamowitą prędkością przejechała grupka zarumienionych od wysiłku kobiet. Z wrażenia straciłam równowagę i niebezpiecznie zachybotałam się na boki.
- Rowery górskie stają się u nas coraz bardziej popularne- zaśmiała się Paola dostrzegając groźną minę z jaką spojrzałam na wyprzedzające nas kobiety- a obecnie w rajdach rowerowych uczestniczy do 5 tysięcy kobiet. Jeszcze chwila, a będzie nas więcej niż mężczyzn.
- Ile kilometrów przejeżdżasz dziennie?
- Nie odpowiem ci na to pytanie dokładnie. Aby być w formie dziennie jeżdżę co najmniej trzy godziny. Jazda z tobą, nie obraź się, to dla mnie żółwi spacerek. Ale muszę cię jakoś doholować na dół. Od razu zauważyłam, że padasz jak mucha. A jazda z kimś jest dużo łatwiejsza. Ostatnio pomagam innym kobietom zadbać o zdrowie i kondycję. W chwili obecnej przygotowuję program dla młodzieży, ale nie myśl sobie, że zostałam trenerem. Nic z tych rzeczy, nadal czynnie uczestniczę w zawodach. W rowerach górskich nie jest ważny wiek. Przede wszystkim chodzi o umiejętność rozłożenia sobie drogi i wysiłku. Wygrywać można do 37 roku życia, a nawet i później. Z biegiem lat traci się szybkość, ale zdobywa doświadczenie w tym sporcie. Poznaje się jego sekrety.
- Wygrałaś w Sidnej i Atlancie. Czy te dwie trasy bardzo się od siebie różniły?
- To były różne mistrzostwa. Do zawodów w Atlancie przygotowania rozpoczęłam dwa lata wcześniej, w bardzo wilgotnym klimacie i w 40- stopniowej temperaturze. Trenowałam w godzinach najbardziej gorących i mokrych. Trasa nie była wcale ciężka, a ja nie liczyłam na złoto. W Sidney było trudniej pod względem technicznym. Na 2-3 miesiące zmieniłam całkowicie rytm swojego życia. Treningi rozpoczynałam o 4 nad ranem, ale wysiłek się opłacił.
- Jesteś naprawdę niesamowita. Czy współpracujesz z jakimś psychologiem. To teraz bardzo popularne.
- Nie. Mam wspaniałego trenera, a z moją głową wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nigdy nie miałam żadnego kontaktu z tego rodzaju profesją. Cel motywuje mnie do działania wystarczająco skutecznie. Najważniejsze to silna osobowość zawodnika i żądza wygrania. Jak masz te dwie rzeczy, to pieniądze i sponsorzy przychodzą sami.
- Nie boisz się jeździć samotnie, bez obstawy?
- Lubię tak, a to moje rodzinne strony. Wszyscy mnie tu znają i kochają.
Nie wiedzieć kiedy pojawiła się przed nami asfaltowa droga prowadząca do miasteczka.
- Miło było cię poznać, ale teraz muszę nadrobić tempo i czas mojej jazdy. Poradzisz sobie?
- Dzięki serdeczne, byłaś wspaniałym towarzyszem podróży- twarz mnie paliła, a nogi trzęsły się jak galareta.
- Jak dojedziesz do hotelu to wymocz je sobie w zimnej wodzie i wymasuj. Ciau, do następnego spotkania na szlaku!
I tyle ją widziałam, jak wicher pognała w przeciwnym niż ja kierunku. Do hotelu dotarłam resztkami sił, czerwona na twarzy, spocona, z kilkoma fioletowymi siniakami na piszczelach.
Przez kolejne dwa dni chodziłam zgarbiona, na trzęsących się nogach. Moją egzystencję ograniczyłam do wylegiwania się na leżaku nad brzegiem jeziora i podziwiania wspaniale umięśnionych mężczyzn uprawiających sporty wodne.
Trzeciego dnia pojechałam do Riva del Garda, portu nad jeziorem Garda skąd kursują stateczki do licznych miejscowości, przylepionych do skał wokół tego największego we Włoszech zbiornika słodkowodnego.
Jedną z nich jest Limone- miasteczko jak z bajki o krasnoludkach. Wszystko jest tu maleńkie: wąskie, kamienne uliczki na szerokość jednej osoby i ciut, ciut, ciupeńki port i ryneczek, a na bulwarze, zminimalizowane do granic możliwości i skryte w zieloności, kafejki. Gdy spojrzysz z wód jeziora na Limone wydaje się, że jest przyszpilone jak motyl do litych skał. Gdy chodzisz po labiryncie krętych uliczek, wąchasz kwiaty, spływające kolorowymi kaskadami z doniczek, zdobiących okna, targujesz się z kupcami, których towary wypełzają ze sklepów, by zainteresować turystę, to wiesz, że jest to realny świat, w którym życie płynie spokojnym, utrwalonym przez lata, trybem. I chciałbyś w tej spokojności zatrzymać się choć na chwilę.
W drodze powrotnej „zahaczyłam” o zawody „Dragon Boat” odbywające się na jeziorze Caldonazzo. „Zahaczyłam” to mało powiedziane, gdyż po prostu wzięłam w nich udział. Jako ochotniczka! Szast prast i znalazłam się w wąskiej, płaskiej i długiej łodzi wraz z jedenastoma innymi babeczkami. Siedziałyśmy po dwie w szeregu, jedna para za drugą niczym gęsi w pochodzie, a na dziobie, twarzą do nas potężny facet z olbrzymim bębnem. Oj, nie było nam do śmiechu! On wybijał takt, a właściwie narzucał tempo (i to coraz szybsze), a my wiosłowałyśmy, usiłując nadążyć. A tak na marginesie nigdy nie przypuszczałam, że mam w sobie takie sportowe zacięcie. Tym razem nie czułam ramion a dłonie spuchły mi jak balony.
Wałęsając się po Trentino trudno nie zauważyć niezwykłego bogactwa zieloności i dotyczy to nie tylko całej gamy odcieni tego koloru widocznej w naturze, począwszy od ciemnej zieleni lasów poprzez jaśniejszą nieco winnic, a skończywszy na soczystej i jak by wiecznie świeżej łąk. Widać to również w niezwykle zadbanych, przydomowych ogródkach, w których królują nie tylko kwiaty, ale też ogromna różnorodność iglaków, z których każdy szczyci się innym odcieniem zieleni, począwszy od żółtawej po srebrno- butelkową. A pomiędzy tą zielonością połyskują oczka wodne, co zdaje się sugerować, że Włosi chcą swe prywatne, osobiste enklawy przyrody przystosować do całości krajobrazu. Jezior bowiem w Trentino moc, dzięki czemu nazywane jest ono małą Finlandią.
Malownicze zamki i twierdze, usytuowane na wzgórzach lub wręcz nagich skałach, pełnią często rolę hoteli. Ciekawostką jest fakt, że im prymitywniejsze panują w nich warunki, tym cena wyższa.
Nie mogłam sobie darować wyjazdu na lodowiec, gdyż pojeździć w maju na nartach to duża gratka. Wraz z grupą przyjaciół udaliśmy się do Passo Tonale. Kolejka do wypożyczalni sprzętu była strasznie długa więc poszłam na kawę. Gdy wróciłam moje towarzystwo wjechało już na górę. W pustym wagoniku kolejki linowej byłam sama z wspaniale opalonym Włochem. Ruszyliśmy. Drzwi otwarte na oścież a on z kokieteryjnym uśmiechem na twarzy szczerzy do mnie nienaturalnie białe zęby. Wagonik, pod wpływem silnych podmuchów wiatru, niebezpiecznie kołysze się na obie strony. Z lekką paniką w głosie proszę o zasunięcie drzwi i słyszę: defekto. Kurczowo uczepiona ławeczki docieram na górę. A on? Chyba miał niezły ubaw.
Zakochałam się w Trydencie. To stolica regionu, miasto o 2000-letniej historii, miejsce słynnego Soboru Ekumenicznego 1545-1563. Jak głoszą przewodniki to „klejnot renesansowy w samym sercu Alp.” Mnie osobiście urzekł całkowicie plac katedralny czyli Plac Duomo - zdecydowanie jeden z najpiękniejszych we Włoszech. Wraz z otaczającymi go górami tworzy zupełnie niepowtarzalną scenerię. Słynna trydencka katedra stanowi jakby wierzchołek i dwa boki trójkąta, którego podstawą jest właśnie ów plac, otoczony XVI- wiecznymi pałacami i kamieniczkami, bogato ozdobionymi wspaniałymi freskami.
Jego punktem centralnym, nieodmiennie przyciągającym turystów, jest przepiękna Fontanna Neptuna, tak dokładnie „poobklejana” zwiedzającymi, że zrobienie jej zdjęcia „bez ludzi”, graniczy z cudem.
Jeśli nie dysponujemy czasem, by dokładnie zwiedzić miasto i jego muzea, to radzę koniecznie przejść się wzdłuż historycznego traktu od Placu Duomo do Zamku Buonconsiglio - siedziby Księstwa Biskupiego. Trakt prowadzi pomiędzy bogato zdobionymi pałacami i kamienicami i rozgałęzia się w gęstą sieć uliczek, zaułków, małych placyków, zabytkowych wież, murów i podcieni.
A dodać trzeba, że po stosunkowo krótkiej podróży pociągiem wodnymi kanałami powita nas Wenecja, a wspaniałymi renesansowymi budowlami Werona i Padwa.
Tekst: Agnieszka Budo