Ebola – wirus duch
Chłopczyk z Méliandou w Gwinei (Afryka Zachodnia) nazywał się Emile Ouamouno. W grudniu 2013 r. zachorował. Miał wysoką gorączkę, czarne stolce i wymioty.
Po kilkudniowej chorobie zmarł. Przykro to mówić, ale w afrykańskich wioskach dzieci nadal często umierają z powodu biegunek czy gorączek o niezidentyfikowanej przyczynie. Wkrótce jednak zmarła też siostra chłopca, a potem jego matka, babka, wioskowa położna i pielęgniarka. Zakażenie rozprzestrzeniło się z Méliandou na inne wioski południowej Gwinei. Taki był początek makabrycznej epidemii eboli, która zdewastowała trzy kraje i wywołała strach i dyskusje na całym świecie.
Ani rezydujące w Konakry, stolicy Gwinei, instytucje służby zdrowia, ani zagraniczni wirusolodzy nie byli w Méliandou, gdy zmarł Emile Ouamouno. Gdyby tam pojechali i gdyby domyślili się, że to on był pierwszym przypadkiem w łańcuchu, być może więcej uwagi poświęciliby w odpowiednim czasie pewnym pytaniom. W jaki sposób Emile się zaraził? Co robił, czego dotykał, co jadł? Jeśli w jego ciele namnażał się ebola, to skąd się tam wziął?
Jednym z najbardziej zagadkowych aspektów wirusa od czasu, gdy po raz pierwszy zidentyfikowano go niemal cztery dekady temu, jest jego umiejętność znikania, często na wiele lat.
Od epidemii 1976 r. w ówczesnym Zairze (dziś Demokratyczna Republika Konga) i jednoczesnej fali zachorowań wywołanej blisko spokrewnionym wirusem w południowym Sudanie ebola atakuje sporadycznie.
Przez 17 lat (1977–1994) nie odnotowano ani jednego potwierdzonego przypadku śmierci człowieka z powodu zakażenia ebolą. A nie jest to łagodny mikrob, który przemyka w populacji, wywołując jedynie ból głowy czy katar. Gdyby w tym okresie krążył wśród ludzi, wiedziano by o tym. Ebola nie potrafi długo przeżyć ani nie namnaża się poza żywym organizmem.
To oznacza, że potrzebuje gospodarza – zwierzęcia, rośliny, grzyba, bakterii – którego ciało może mu posłużyć za środowisko dające się zaadaptować do celów replikacji. Niektóre groźne wirusy na co dzień mieszkają w ciele zwierząt i tylko czasami przenoszą się na człowieka.
Tego typu wirusowe zakażenia naukowcy określają mianem zoonoz, czyli chorób odzwierzęcych. Ebola należy właśnie do zoonoz, tyle że jest wyjątkowo paskudna i zadziwiająca zarazem. Wiele swych ludzkich ofiar zabija w ciągu zaledwie kilku dni, inne pociąga na skraj śmierci, po czym... znika. Jak mikrob umie stać się niewidzialnym? Gdzie się ukrywa między epidemiami?
Na pewno nie wśród goryli czy szympansów; badania wykazały, że wirus je także często zabija. Spektakularne wymierania tych zwierząt notowano mniej więcej w tym samym czasie i na tych samych terenach co epidemie eboli wśród ludzi, a niektóre ciała małp nosiły ślady wirusa. Zjadanie małpich trucheł jest zresztą jedną z dróg, jakimi ludzie zarażają się ebolą. Jest zatem mało prawdopodobne, by to afrykańskie naczelne mogły być nosicielami.
Istotę, w której zoonotyczne wirusy mogą przebywać przez długi czas, zwykle nie wywołując objawów chorobowych, nazywamy żywicielem utajonym. Małpy są takim żywicielem dla żółtej gorączki. Azjatyckie owocożerne nietoperze z rodzaju Pteropus noszą w sobie wirusa nipah, który w czasie epidemii 1998–1999 zabił w Malezji ponad 100 osób. Ich australijscy kuzyni są z kolei źródłem wirusa hendra, który z nietoperzy przenosi się na konie, a z nich na weterynarzy i opiekunów, których często zabija.
Proces przechodzenia wirusa z żywiciela utajonego na inne gatunki określa się mianem spillover (w dość wolnym tłumaczeniu: niezamierzone rozprzestrzenienie). Co do utajonego żywiciela eboli – jeśli słyszałeś, że tu też winne są owocożerne nietoperze, pomyśl ponownie; to bardziej przypuszczenia niż fakty.
Mimo żmudnych wysiłków badaczy nigdy nie udało się prześledzić wirusa aż do źródła jego występowania. – Gdzie on jest, gdy nie zaraża ludzi? – spytał mnie ostatnio Karl M. Johnson, pionier badań nad ebolą, były szef Viral Special Pathogens Branch (sekcji specjalnych patogenów wirusowych) w CDC (amerykańskich Centrach Kontroli Chorób).
To on prowadził międzynarodową ekspedycję ratunkową w czasie pierwszej epidemii w Zairze. On też szefował zespołowi, który wyizolował wirusa w laboratorium CDC, potwierdził, że to organizm nowy dla nauki, i nazwał go od niewielkiej zairskiej rzeki – Ebola.
Johnson już wtedy zastanawiał się, gdzie wirus mógłby się ukrywać, ale nagląca potrzeba pomocy ludziom w trakcie każdej z epidemii sprawiała, że prowadzenie badań nad ekologią wirusa jest trudne i niepopularne.
Deszcz nietoperzy
W kwietniu 2014 r., niedługo po tym, jak świat dowiedział się, że za zgony w południowej Gwinei odpowiada ebola, przyjechał tam Fabian Leendertz z zespołem badaczy.
Leendertz to niemiecki weterynarz i ekolog chorób pracujący w Instytucie Roberta Kocha w Berlinie. Jego konikiem są polowe badania nad śmiertelnymi zoonozami, ze szczególnym uwzględnieniem Afryki Zachodniej.
Do południowej Gwinei dotarł samochodem z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie przez 15 lat pracował w Parku Narodowym Taï, badając epizoocje (opanowanie populacji przez chorobę) wśród szympansów i innych zwierząt.
Przywiózł trzy ciężarówki pełne sprzętu i ludzi i dwa pytania: Czy ostatnio obserwowano w okolicy masowe padanie szympansów albo innych zwierząt, co dla głodnych mięsa ludzi mogło stanowić ryzyko zarażenia?
To tylko fragment artykułu z lipcowego "National Geographic Polska" – już w kioskach!