Rywalizacja, pieniądze i archeolodzy. Wojny o skamieniałości
Zwykle widzimy je w muzeach lub pod mikroskopami naukowców, ale świat skamieniałości to też miejsce zaciekłej rywalizacji i wielkich pieniędzy.
Fiodor Szydłowski i Mike Triebold prawdopodobnie nigdy się nie spotkają na stanowisku paleontologicznym, ale łączy ich głęboka pasja do od dawna nieżyjących i zakopanych w ziemi bestii.
Każdego lata Szydłowski organizuje wyprawę - mężczyzn, autobusy, samochody ciężarowe, amfibie, samoloty, śmigłowce oraz łodzie - i wybiera się w stronę tundry na północno-wschodniej Syberii. Spędzi teraz kilka tygodni ze swoim zespołem, korzystając z wydłużonych arktycznych dni, pozyskując kości i kły mamutów włochatych, ciężko stąpających po ziemi prekursorów dzisiejszych słoni, które do około 10 000 lat temu wędrowały po zimnych stepach obok naszych odzianych w futra przodków.
Najlepsze znaleziska odrestaurowuje (za pomocą wypełniacza i lakieru) i składa w kompletne szkielety. Kości i kły gorszej jakości stają się materiałem, z którego są rzeźbione szachy i bibeloty. Najmniej wartościowe są mielone na proszek do stosowania w tradycyjnych chińskich lekarstwach. W końcu wszystko zostaje sprzedane, głównie w Hong Kongu i USA.
Szydłowski (Fiodor dla przyjaciół - a, że jest wylewnym, radosnym Rosjaninem, wszyscy szybko stają się jego przyjaciółmi) zaprosił mnie i fotograf Lynn Johnson abyśmy dołączyli do jego wyprawy. Obiecał, że nie będzie to zwyczajne poszukiwanie syberyjskich mamutów. Pracujący dla niego poszukiwacz dał mu namiary na miejsce, gdzie spoczywa nienaruszony szkielet młodego mamuta, najrzadszego z rzadkich, a on sam bardzo by się cieszył, gdybyśmy zarejestrowali to, co wyglądało na ważne odkrycie. Na kilka godzin przed świtem, w ciepły sierpniowy poranek, spotkaliśmy Fiodora przed jego stylową kamienicą z różowej cegły w Moskwie i zaczęliśmy przygotowywać się do jego najnowszej eskapady.
Dwa miesiące wcześniej, po przeciwnej stronie planety, Mike Triebold pocałował na pożegnanie swoją żonę, J.J., w ich domu z bali w cieniu Pikes Peak w Colorado, wsiadł do jednego z samochodów z napędem na cztery koła w całym ich konwoju i z czterema pracownikami pojechał na północ. Kierowali się do sennego, farmerskiego miasteczka Roundup w Montanie, gdzie byłem z nimi umówiony. Triebold też liczył na niezwykle rzadkie wykopalisko - szkielet młodego tyranozaura. Walter Stein, zarządzający stanowiskiem paleontologicznym Triebolda, odkrył niedawno żebro wystające z twardego jak beton piaskowca na terenie, który Triebold wynajął do składowania skamieniałości. Perspektywa połączenia tej kości z resztą szkieletu młodego tyranozaura zafascynowała go i sprawiła, że nerwowo odpalał jednego papierosa od drugiego.
Dla Szydłowskiego i Triebolda, wyszukiwanie i wykopywanie prehistorycznych trupów to źródło wielkiej radości. Oprócz emocji z odkrywania, stare kości zapewniają im komfortowe życie. Faktycznie - przy aktualnej cenie za dobrze zachowany okaz tyranozaura wynoszącej kilka milionów dolarów, a za mamuta ze wszystkimi stawami około ćwierć miliona lub więcej - nawet bardzo komfortowe.
Szydłowski i Triebold są członkami małego braterstwa żyjących chwilą mężczyzn (prawie wyłącznie), którzy wykopują skamieniałości i sprzedają je dla zysku. Spędziłem miesiące śledząc dealerów skamieniałości i badając ich działalność handlową, nie tylko na Syberii i w Kolorado, ale również w Maroko, w północno-wschodnich Chinach, w Montanie i w obu Dakotach. Odkryłem, że niektórzy są ostrożnymi kolekcjonerami i uczciwymi przedsiębiorcami; inni z kolei nie mają dobrej reputacji i bezwzględnie kradną kości z parków narodowych oraz innych terenów chronionych, a następnie sprzedają je dla szybkiego zarobku. Jeszcze inni, zwłaszcza w krajach rozwijających się takich jak Chiny i Maroko, są rolnikami, którzy dokładają starań, aby poprawić swój trudny los, czymkolwiek co uda im się wydrzeć, całkiem dosłownie, z ziemi.
Podczas moich podróży byłem świadkiem niektórych szkód spowodowanych przez bezwzględnych lub nieprzeszkolonych poszukiwaczy. W północno-wschodnich Chinach oglądałem rolników zaciekle machających kilofami i odłamujących płyty skalne zawierające pozostałości prastarych ptaków oraz ryb z niewiele większą ostrożnością, niż zabierają się do orania pola. Widziałem przemycane i fałszywe skamieliny sprzedawane jako legalne w Stanach Zjednoczonych, które surowo zakazują wykopywania i eksportu skamieniałości z terenów będących własnością rządu bez pozwolenia, ale nie ograniczają w żaden sposób importu, nawet wtedy, gdy są to towary nielegalnie sprowadzone.
Miałem też okazję zobaczyć handlarzy wykopujących skamieniałości z wyjątkową precyzją, oczyszczających osady nagromadzone przez tysiąclecia za pomocą delikatnych, podobnych do dentystycznych narzędzi, zapisujących skrupulatnie szczegółowe dane o swoich odkryciach. Jednak paleontolodzy akademiccy, przeszło tuzin osób z całego świata, z którymi rozmawiałem, mieli tendencję przedstawiać w złym świetle wszystkich poszukiwaczy - jako chciwych prymitywów i wrogów nauki. Taka ocena nie wydała mi się jednak zasłużona.
Co nie znaczy oczywiście, że każdy sprzedawca prowadzi uczciwy biznes. Handel skamieniałościami odbywa się w znacznej mierze w gotówce, a międzynarodowa sprzedaż często wiąże się z łapówkami dla urzędników celnych i policji. Potajemny charakter tych transakcji sprawia, że niemożliwe jest dokładne określenie wartości sektora na całym świecie, ale na podstawie danych szacunkowych od handlarzy i naukowców, można założyć, że są to kwoty rzędu dziesiątek milionów dolarów rocznie.
Rynek „kości” rozkwitł w latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy handlarze z Japonii, korzystający z bańki spekulacyjnej, zaczęli kupować niektóre z największych i najlepiej zachowanych skamieniałości ze Stanów Zjednoczonych i wstawiać je do nowych muzeów u siebie w Japonii. Japońskie szaleństwo wywindowało ceny poza zasięg większości amerykańskich naukowców i muzeów, które nie mogły konkurować na aukcjach bez pomocy hojnych darczyńców i sponsorów z korporacji. Najwyższa cena w historii została osiągnięta w 1997 roku, gdy McDonald's Corporation i Walt Disney Company, w akcie genialnego marketingu, złożyły się, aby pomóc muzeum Field w Chicago kupić tyranozaura o imieniu Sue za oszałamiające 8,36 mln dolarów i wykorzystać go potem na kilku wystawach dla dzieci. Sprzedaż była medialną sensacją i uświadomiła właścicielom ziemi w całej zachodniej części Stanów Zjednoczonych wartość rynkową kości zakopanych na ich terenach. Dawniej postrzegane głównie jako ciekawostki naukowe, skamieniałości stały się teraz potencjalnie lukratywnym towarem.
Jedną z konsekwencji tej sytuacji jest to, że właściciele ziemi coraz częściej odmawiają naukowcom swobodnego, darmowego dostępu do miejsc prowadzenia prac wykopaliskowych. (Sprzedawcy, wręcz przeciwnie, często płacą właścicielom posesji procent od swoich zysków. Mike Triebold przyznał, że jednemu z farmerów zapłacił aż 76 000 dolarów.) Ciepłe relacje między naukowcami i rodzinami farmerów, których odwiedzali każdego lata od dziesięcioleci ochłodziły się momentalnie.
Jak w przypadku każdego towaru, cena jest napędzana przez popyt, a na dzisiejszym, dynamicznie rozwijającym się rynku, skamieniałości konkurują ze sztuką o uwagę najbogatszych. Tak jak kiedyś baronowie przemysłu walczyli o dzieła największych mistrzów malarstwa, bogaci kolekcjonerzy skamielin, tacy jak chociażby Bill Gates, Nicholas Cage i Charlie Sheen, rywalizują w Nowym Jorku i Kalifornii w domach aukcyjnych o najbardziej oszałamiające okazy. Takie skamieniałości często znajdują swoje miejsce w salonach z oknami na ocean w najwspanialszych rezydencjach na wybrzeżu Pacyfiku.
Paleontolodzy narzekają, że znikanie okazów w prywatnych kolekcjach wiąże się się z utratą szans na prowadzenie badań naukowych. Jednak sprzedawcy szybko podkreślają, że większość wielkich światowych muzeów jest pełna cennych skamieniałości ofiarowanych przez kolekcjonerów. Rzeczywiście, wiele zbiorów muzealnych zostało zakupionych od nastawionych na zyski mężczyzn (i od czasu do czasu wartych odnotowania w tym kontekście kobiet), którzy udali się na Dziki Zachód Stanów Zjednoczonych, jałowe pustkowia Syberii, palące pustynie Mongolii czy też łagodne lasy oraz wybrzeża ich własnych krajów i zebrali znalezione tam kości, zęby i rogi.
Edward Drinker Cope i Othniel Charles Marsh, dwóch wiodących paleontologów amerykańskich z końca XIX wieku płaciło poszukiwaczom, aby znajdywali im szeroki wachlarz skamieniałości, które wykorzystywali następnie do prowadzenia zaciekłych „wojen na kości” o prymat w tej dziedzinie. Pół wieku wcześniej Mary Anning, słabo wykształcona Angielka, który wychowała się w ubogiej rodzinie przy nadmorskich klifach w Lyme Regis, zbierała spektakularne skamieniałości jurajskie, które sprzedawała naukowcom i szlachcie w całej Europie. Po śmierci w 1847 roku była chwalona jako „największa specjalistka od skamieniałości na świecie”.
Dzisiejsi naukowcy wyrażają się w mniej pochlebnych słowach o sprzedających skamieniałości. Ich opinia nie obchodziła jednak Fiodora Szydłowskiego, gdy zapakował nas do wynajętego autobusu zaparkowanego obok jego domu. Kierowca wrzucił bieg i ruszyliśmy w pierwszą cześć prawie 13 000 kilometrowej podróży przez lądy, niebo i wodę. Niebieskie oczy Szydłowskiego, powiększone przez okulary w drucianych oprawkach, błyszczały z podniecenia.
Byli z nami: dobry przyjaciel Szydłowskiego, wielebny John Wood, gadatliwy, polujący na dużą zwierzynę kaznodziej-baptysta z Waco w Teksasie oraz wybitny lekarz z sąsiedztwa, „Doktor Joe” Cunningham, przyjaciel Wooda. Byli tam głównie dla przygody. (Kilka miesięcy później wyślą z Waco skrzynie ze środkami medycznymi dla słabo wyposażonej syberyjskiej kliniki, którą odwiedziliśmy.)
Po 14-godzinnej jeździe autobusem dotarliśmy do opuszczonej bazy lotniczej Joszkar Ola, gdzie Fiodor wsadził nas do rozpadającego się rosyjskiego samolotu transportowego do patrolowania granic. Ta kiedyś porządna maszyna, teraz miała tylko kilka ławek, zero siedzeń, brakowało też ogrzewani i toalet. Ku naszemu zdziwieniu, na pokładzie było już kilku Sybiraków mieszkających w Moskwie, którzy usłyszeli, że Fiodor jedzie do rodzinnego miasta i chcieli się zabrać z nim samolotem. – Fiodor po prostu nie potrafi powiedzieć nie – wyszeptał z podziwem Wood. Dobrą wiadomością było to, że nasz uprzejmy gospodarz wstawił skrzynkę wódki pod fotel pilota. Mniej zachęcał fakt, że pilot i nawigator z entuzjazmem przyłączyli się do picia kolejnych butelek, które krążyły między pasażerami.
Osiem stref czasowych, prawie dziesięć godzin lotu i skrzynię wódki później ryczący samolot zatrzymał się na popękanym pasie startowym w Czerski, już nietętniącym życiem mieście portowym nad rzeką Kołymą, w autonomicznej Republice Sacha (Jakucji), daleko za kołem podbiegunowym. Z przepełnionymi pęcherzami i bolącymi plecami ostrożnie wysiedliśmy i wpadliśmy prosto w uściski Siergieja Zimowa i jego żony, Galii. Rodzina Zimowów obsługuje stację monitoringu naukowego tundry przy tym niemal wyludnionym mieście. Siergiej, ekolog, gości naukowców i okazjonalnie przyjeżdżających kolekcjonerów kości takich jak Fiodor, aby przetrwać trudne czasy, które trwają od pierestrojki.
Dla rosyjskich paleontologów życie stało się tak ciężkie, że niektórzy ulegają pokusie - kradną skamieniałości ze swoich muzeów i je sprzedają. W 1999 roku kompletny szkielet nosorożca włochatego, wielkości samochodu terenowego został rozebrany i zabrany z Uniwersyteckiego Muzeum Mamutów Jakucji, gdzie stał na wystawie w pokoju przylegającym do gabinetu dyrektora. Fiodor odzyskał go i zwrócił do muzeum. Ten gest, jak powiedział, przyniósł mu oficjalne bezterminowe zezwolenie na zbieranie i wywóz skamieniałości z Jakucji, a także potwierdził jego samozwańczy tytuł „Cesarza Syberii”, którym lubi się posługiwać.
Po dniu spędzonym na wypoczynku w obozie Zimowów, założyliśmy wysokie do ud buty (w lecie gąbczasta tundra powyżej warstwy wiecznej zmarzliny potrafi zachowywać się podobnie zdradziecko jak ruchome piaski) i wsiedliśmy do pomarańczowo-niebieskiego helikoptera Mi-8 wynajętego przez Fiodora. Przelecieliśmy około 320 kilometrów na północ nad połamaną tundrą w kierunku arktycznego wybrzeża. Naszym pierwszym przystankiem była prosta drewniana chata obok meandrującego strumienia, gdzie dwóch pracowników Fiodora i czarno-biały pies o imieniu Nelson spędzili razem ostatnie dwa miesiące. Zebrali szereg mamucich kości i kłów, które zostały teraz załadowane na tył helikoptera. Następnie polecieliśmy do miejsca oddalonego o kilkanaście kilometrów, do zerodowanego , ale wciąż strzelistego klifu na wybrzeżu.
Fiodor i jeden z jego ludzi, Anatolij Boriszuk, ześliznęli się po czarnym błocie w dół klifu na wąską półkę, gdzie Boriszuk wcześniej zauważył czaszkę dorosłego mamuta wielkości pralki. Jeden z członków załogi rzucił w dół liny, które Fiodor przełożył przez oczodoły, a potem wszyscy pomogliśmy wciągnąć czaszkę do helikoptera.
Naszym ostatnim przystankiem tego dnia była wieś Andriuszkino. Kiedy nasz helikopter z łoskotem opadł na ziemię, głośny tłum zbiegł się na nasze powitanie z pobliskich betonowych bloków, z uśmiechami na ich szerokich azjatyckich twarzach. Mieszkańcy, członkowie mniejszości Jukagir, żyją z wypasu reniferów. Niektórzy zwiększają swoje skromne dochody poprzez zbieranie skamieniałości dla Fiodora, pomimo różnych lokalnych wierzeń ostrzegających przed ruszaniem mamutów. Handlarz płaci im w gotówce, skuterami śnieżnymi, łodziami, silnikami zaburtowymi, a ostatnio, laserami dyskotekowymi do nowego centrum rekreacji.
Na drewnianych saniach ciągniętych przez ciągnik przywieziono do nas czaszki, żebra, miednice, piszczele i kości udowe. Stos kości mamuta zwieńczała czaszka i dwa złote kły na tyle wysokie, że zmieściłby się pod nimi dowolny koszykarz NBA. Po zapakowaniu tego łupu, wsiedliśmy ponownie do helikoptera, sadowiąc się na wybranych kościach i polecieliśmy z powrotem do Czerski.
Wieczorem następnego dnia pojechaliśmy samochodem do zniszczonego portu w Czerski. Potykając się o rdzewiejące belki i rozbite szkła, wsiedliśmy do rządowego statku sporządzającego mapę kanału i rozpoczęliśmy przeszło 750 kilometrową podróż po Kołymie. Rozpoczęło się polowanie na mamucie dziecko.
Gdy słońce zachodziło naszego drugiego dnia podróży, statek zakotwiczył w pobliżu stanowiska paleontologicznego, a my udaliśmy się na brzeg łodziami motorowymi. Przedzieraliśmy się niezdarnie w woderach w stronę płytkiego błotnego dołu. Tam leżała, między innymi, duża kość udowa i kilka innych kości, które odkrył wcześniej człowiek Fiodora. Niestety, strumień dopływowy, który przepływał bardzo blisko miejsca, gdzie kości zostały odkryte, zaledwie kilka tygodni przed naszym przyjazdem, ale teraz wysechł. Rosyjscy poszukiwacze skamielin zazwyczaj używają wody pod ciśnieniem, aby wymyć ziemię kryjącą kości mamuta. Teraz jedynym dostępnym jej źródłem wody jeziorko odległe o około sto metrów, co oznaczało, że Fiodor potrzebuje dłuższego węża. Zmarnowaliśmy cały dzień, oczekując na powrót jednego z jego pracowników, który popłynął do Czerski małą łodzią. Przywiózł ze sobą stare płócienne węże z miejskiej straży pożarnej i generator do przenośnej pompy Fiodora.
W końcu długo oczekiwane prace wykopaliskowe rozpoczęły się i były kontynuowane nieprzerwanie przez następne 48 godzin. Późnym popołudniem drugiego dnia, jeziorko było prawie suche, a mężczyźni starali się zwiększyć przepływ, nabierając pełne łopaty błota praktycznie tak gęstego jak guma do żucia. Ku frustracji wszystkich obecnych, odkryli jeszcze tylko kilka kości. Dziecko mamucie musiało zostać zabite w innym miejscu, a część jego szczątków przewleczona tu przez drapieżniki lub po prostu przez tysiące lat szczątki zostały wymyte przez deszcz i topniejący śnieg. Wyjechaliśmy. Fiodor był przygnębiony.
Jednak nie na długo. Kilka godzin po wyruszeniu w drogę powrotną do Czerski, zarzuciliśmy kotwicę przy osadzie składającej się z trzech chat obwieszonych suszącymi się rybami wyglądającymi jak srebrzyste proporczyki i strzeżonych przez zaciekle szczekające psy zaprzęgowe. Poprzedniego lata Fiodor zwerbował mieszkających tu myśliwych-rybaków, do zbierania kości, na które się natkną - mamucich lub jakichkolwiek innych. Teraz musiał obudzić jednego z mężczyzn, rozłożonego w upojeniu alkoholowym na żwirowo-betonowym brzegu rzeki. (Alkoholizm jest powszechny wśród samotnych myśliwych na tundrze.) Po kilku filiżankach parującej, słodkiej herbaty, Walerij Pietrow, jeszcze z niepewnym uśmiechem na twarzy, zaprowadził nas do miejsca pod jednym z domków z bali, gdzie on i jego przyjaciele urządzili skład kłów i kości.
Fiodor oszacował, że ładunek ważył około 500 kilogramów i zaproponował mężczyznom równowartość 16 000 dolarów, na co oni chętnie przystali. Wręczył im gruby plik rubli i obiecał dostarczyć skuter śnieżny i silnik zaburtowy. Kości zostały przeniesione do naszego statku, a my wznowiliśmy nocną podróż do Czerski. Gdy łódź nabrała prędkości Fiodor zaczął segregować kości, wybierając skamieniałości mamutów i beztrosko wyrzucając inne do rzeki.
Około 20 minut później zostaliśmy zatrzymani i na pokład wsiadło czterech mężczyzn ubranych w wiatrówki moro z Komisji Ochrony Środowiska. Kiedy oskarżyli nas o nielegalne pozyskiwanie skamieniałości w Kołymskim Parku Narodowym, niczym nieprzejęty Fiodor zapewnił funkcjonariuszy, że ich obawy są nieuzasadnione. A tak poza tym, nie przydałby się im nowy silnik zaburtowy? I nie tylko to, bo jeśli będą zbierać dla niego kości w przyszłości, to on o nich też zadba. Dawni obrońcy ziemi podziękowali wylewnie nowemu dobroczyńcy, uścisnęli mu rękę, wskoczyli z powrotem do swojej łodzi motorowej i odpłynęli.
Zwracając się do zupełnie zaskoczonych amerykańskich obserwatorów, Fiodor podniósł ręce w udawanym przerażeniu i przechylił głowę na bok. „Rosja!” wykrzyknął.
Wyprawa Mike'a Triebolda do centralnej Montany była znacznie łatwiejsza, przynajmniej w samym dotarciu do celu. Po dobrze przespanej nocy w hotelu Best Value Inn na głównej ulicy miasteczka Roundup, dołączyłem do Triebolda i jego załogi na trzęsącą, godzinną jazdę w pickupie po terenach wypasu pełnych ostrych traw. W końcu przejechaliśmy przez bramę z drutu kolczastego. Kiedy mężczyźni rozładowywali młoty pneumatyczne i inne narzędzia, Triebold podszedł ze mną do świeżej wyrwy w brązowym piaskowcu. Została wykopana od strony wyszczerbionego kopca wysokiego na dwa piętra. Ze skały wystawało coś, co wyglądało jak kawałek kości z pieczonych żeberek, świątecznie zapakowanych w folię aluminiową dla ochrony. Triebold powiedział, że należała do młodego dinozaura i „pływała”, czyli nie była połączona z żadną inną częścią skamieniałego szkieletu.
Ta pojedyncza kość była ostatnią, którą Triebold i jego załoga wykopali od rozpoczęcia prac w tym miejscu poprzedniego lata. Triebold, który zajmuje się szukaniem skamielin od ponad 20 lat, miał powody, by sądzić, że reszta szkieletu została zagrzebana w kopcu. To oznaczało, że on i załoga musieli usunąć aż trzy metry osadów przed dotarciem do poziomu, na którym mógł znajdować się szkielet zwierzęcia. Kopanie rozpoczęło się: ryk generatora benzynowego i staccato uderzeń wielkiego młota pneumatycznego naprzemiennie z długimi przerwami, podczas których było słychać szorowanie małych dłut w piaskowcu. Wielkie, czarne burzowe chmury kotłowały się nad nami, a wiatr smagał po twarzach piaskiem. Nim burza rozpętała się, a kurz i temperatura opadły w późnych godzinach popołudniowych, załoga Triebolda pozornie nie poczyniła żadnych postępów. On sam założył z powrotem swój sflaczały kapelusz i postanowił zakończyć pracę na ten dzień. Byłem rozczarowany. On jednak on zdawał się nie podzielać moich uczuć.
– To najtwardsze podłoże, w jakim kiedykolwiek pracowałem – powiedział ze swoim charakterystycznym środkowo-zachodnim akcentem – ale mam dobre przeczucia.
Sześć miesięcy później, kiedy Triebold odkopał już sporą część szkieletu, wysłał mi e-mail: „Bardzo ekscytujące wieści: Jeden z fragmentów żeber ma charakterystyczne [dla ataku tyranozaura] poprzeczne nacięcia.... Wydaję mi się, że jest to pierwszy bezpośredni dowód na przemoc w obrębie tego gatunku. Teraz pojawiły się wielkie pytania: Czy stado nanotyranów, czyli rodzaj dinozaura z rodziny tyranozaurów, zabiło i zaczęło jeść małego tyranozaura, a następnie zostało przepędzone przez dorosłego tyranozaura, który skończył padlinę? Czy też dorosły tyranozaur zabił i zjadł młodego w akcie kanibalizmu, pozostawiając tylko skrawki dla nanotyranów, gdy już się nasycił? Czy może nieletni tyranozaur został zabity przez dorosłego podczas walki o terytorium, a następnie padliną pożywiła się grupka nanotyranów? Będziemy szukać kolejnych wskazówek podczas kompletowania szkieletu.”
Wraz z oczyszczaniem i stabilizacją szkieletu, Triebold starannie odwzorował miejsce wykopaliska i zachował wszystkie towarzyszące skamieniałości. Takie dokładne rejestrowanie danych przez handlarza miało kluczowe znaczeie dla Muzeum Historii Naturalnej Carnegie w Pittsburghu, które zdecydowało się zakupić pierwszego w swoim rodzaju oviraptorozaura od Triebolda i Freda Nussa, poszukiwacza skamieniałości, który go odkrył. Dowody na pochodzenie były doskonałe, a naukowcy mieli dostęp do stanowiska, gdzie znaleziono okazy. Carnegie nie jest jedyne: inne amerykańskie muzea też zwracają się do dealerów skamieniałości.
Jednak umowa Carnegie z Trieboldem rozwścieczyła niektórych paleontologów. – My byśmy tego nie zrobili – zarzeka się Kevin Padian, kurator działu paleontologii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Ten śmiertelnie poważny naukowiec z pozornie chłopięcą twarzą i masą kręconych siwych włosów uważa, że handlarze nie podejmują niezbędnych kroków do zbadania tafonomii skamieniałości - umiejscowienia w ziemi i wpływu otaczającej gleby na proces fosylizacji. – Ta praca musi być wykonana przez ekspertów, a ekspert to ktoś, kto rozumie wartość naukową, nie pieniężną – podkreśla.
W sercu bitwy pieniądz-versus-nauka leży kwestia tego, jak ogromne lub jak ograniczone mogą być nasze zasoby skamieniałości. – Nikt, kto myśli poważnie o ochronie, nie wierzy, że mamy do czynienia z zasobami bez końca – mówi Padian. Odpowiedź Triebolda jest następująca: Z pewnością nie brakuje bezkręgowców, ich zasoby są wręcz niewyczerpalne. A kręgowce? Nawet tyranozaury nie są już unikalne. Po prostu, skamieniałości nie są rzadkością.
W pomieszczeniach na zapleczu kolekcji paleontologicznej Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej, kierownik działu, Mark Norell, oprowadza mnie po rzędach półek wypełnionych od podłogi po sufit niezliczonymi skamieniałościami. Wiele z nich jest jeszcze w gipsowych „kurtkach polowych.” – Większość z nich czeka na przygotowanie i nie została jeszcze zbadana – przyznaje Norell. – Tak się dzieje w prawie każdym muzeum na świecie.
Choć prawdą jest, że wielu rodzajów skamieniałości nie brakuje, inne są unikatowe. Albo, jak to ujął James Kirkland z Agencji ds. Badań Geologicznych stanu Utah: „Nie wszystkie skamieniałości są sobie równe. Niektóre są warte badań naukowych, ale wiele z nich nie.”
– Jedno z możliwych rozwiązań – mówi Padian – to wspólna praca handlarzy i naukowców.
Naukowcy mogliby zachowywać oryginały do badań, a sprzedawcy mogliby przygotowywać wysokiej jakości kopie, które dla większości muzeów i prywatnych kolekcjonerów byłyby więcej niż wystarczające. Dałoby to nauce dostęp do rozszerzonego zakresu egzemplarzy i sprawiło, że materiały legalnie zebrane z terenów państwowych byłyby dostępne na rynku prywatnym w formie kopii.
Jednak po spędzeniu wielu dni z dwoma grupami upartych poszukiwaczy, podejrzewam, że przed nami jeszcze długa droga do osiągnięcia porozumienia. Tylko jak długo może im to zająć? Prędzej my wszyscy możemy stać się skamieniałościami.
Autor: Lewis M. Simons