W Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym stała jest tylko zmiana
W sercu każdego ratownika GOPR-u bije niepohamowana miłość do przygody. Każde wezwanie to zastrzyk adrenaliny, który budzi w nich nieustanną gotowość do działania. To jak niekończąca się ekspedycja, pełna niespodziewanych zwrotów akcji i niezapomnianych chwil. Gdy jedziesz na akcję, czujesz adrenalinę we krwi, czujesz, że to miejsce, do którego naprawdę przynależysz.
Z Rajmundem Kondratowiczem o pracy w GOPR-ze i zmianach, które zaszły przez ostatnie ćwierć wieku w tej organizacji, rozmawia Małgorzata Szumska.
Rajmund Kondratowicz: Momentem decydującym o chęci wstąpienia do GOPR-u był wypadek mojego kolegi ze studiów. Byliśmy w Karkonoszach na nartach. Podczas zjazdu uległ wypadkowi i to ja wzywałem pomoc, asystowałem ratownikom GOPR-u. Wtedy poczułem, że to może być coś dla mnie.
Małgorzata Szumska: Od razu po tym wypadku wstąpiłeś na ścieżkę ratownictwa górskiego?
R.K.: No właśnie nie, bo wtedy dowiedziałem się, błędnie zresztą, że musiałbym mieszkać w tym regionie, a mieszkałem w Żarach, czyli 120 kilometrów od Jeleniej Góry.
M.S.: To co się wydarzyło, że jednak trafiłeś do służby ochotniczej?
R.K.: Przypadek… Trzy lata później, z uwagi na moją działalność w speleoklubie Bobry w Żaganiu, zostałem poproszony o lokalizację jaskiń w rejonie działania Grupy Karkonoskiej GOPR. Przy tej okazji znów spotkałem GOPR-owców, powiedziałem im, że już wcześniej chciałem do nich dołączyć, ale nie mieszkam w regionie… I okazało się, że wcale nie muszę pod warunkiem, że określony czas w roku spędzę w górach. Powiedzieli mi, że mam mieć czas i ochotę, żeby bywać na dyżurach. No, a ja przecież po to chciałem iść do GOPR-u, żeby bywać na dyżurach! Miałem szczęście, bo oni wprowadzili mnie i poręczyli za mnie. Dawniej było tak, że minimum dwóch GOPR-owców musiało za ciebie poręczyć, żebyś mógł przystąpić do egzaminu. Dziś tego nie ma, każdy może się zgłosić.
M.S.: Która opcja przyjmowania do Waszego grona jest lepsza? Stara – z polecenia, czy nowa – prosto z ulicy?
R.K.: No właśnie zarząd wciąż rozmawia o tym, że może warto przywrócić ten stary sposób, bo przynajmniej mieliśmy pewniejszych ludzi. Dziś zdarza się, że ktoś w zupełności niezwiązany z górami wpada na pomysł, żeby do nas dołączyć, zdaje egzamin i po kilku miesiącach stażu i naszego inwestowania w tego człowieka okazuje się, że to jednak nie jest jego świat.
M.S.: W GOPR-ze spędziłeś w sumie 27 lat. Co zmieniło się w Waszej pracy przez te lata?
R.K.: Przede wszystkim sprzęt, a co za tym idzie – techniki. Wydaje mi się, że taka jest właśnie kolejność, że nasze techniki prowadzenia akcji ewoluowały, bo musiały dostosować się do nowocześniejszego sprzętu. O ile dobrze pamiętam, początkowo mieliśmy jakieś stare, wojskowe terenówki z demobilu. Jedna w Jeleniej Górze, jedna w Szklarskiej Porębie… Tyle. Teraz mamy samochody terenowe, quady, skutery, samochody na szosę, żeby tymi naszymi traktorami nie jeździć na szkolenia i ich nie męczyć… Kiedyś każdy z nas miał swoje ciuchy gdzieś zdobyte, kupione na własną rękę, ewentualnie mieliśmy tylko te same naszywki. Dziś mamy zestawy ubrań na lato i zimę. Lepsze są sprzęty do wspinaczki, nosze, apteczki… Wszystko się zmieniło na lepsze, a co za tym idzie – nam łatwiej jest nieść pomoc.
Bardzo rozwinął się też temat sprzętu do ratownictwa wodnego, bo też w naszym zakresie jest pomoc na wodach szybko płynących, czyli tzw. górskich rzekach. Albo niesienie pomocy podczas powodzi. Nasi ratownicy w 1997 roku pracowali podczas powodzi we Wrocławiu i w okolicach. To jest często współpraca z policją, pogotowiem, ratowanie na rzekach, na wysokich drzewach, pod ziemią… Śmigłowcem, terenówką, quadem… Przez to wszystko ratownik górski musi być wyszkolony bardzo wszechstronnie.
M.S.: To wszystko brzmi jak sceny z filmów o Jamesie Bondzie: helikoptery, skutery, pogoń z czasem. Czy to jest frajda?
R.K.: W wielu przypadkach tak, jest to pociągające. Adrenalina, szybka jazda do akcji, walka z czasem… Wielu z nas już wcześniej uprawiało sporty powszechnie znane jako ekstremalne: wspinaczkę, eksplorowanie jaskiń, jazdę na nartach, biegi górskie. Kolejny etap rozwoju i poszukiwania tej frajdy w górach – to jest właśnie GOPR.
M.S.: Co Tobie daje GOPR?
R.K.: W tej chwili to pracę, ale to dopiero od dwóch lat. A od zawsze daje satysfakcję, jest dużo radości, jak się pomoże komuś, uratuje człowieka. To zawsze jest fajne, ale ja przede wszystkim lubię środowisko ludzi gór. Jest różnorodne, ale wszystkich nas łączy pasja. Dla mnie funkcjonowanie w tej grupie ludzi to chyba główny argument, by być w szeregach ratowników GOPR-u.
Materiał promocyjny marki Defender