Śląsk oczami Tomasza Tomaszewskiego
W jubileuszowym numerze polskiej edycji National Geographic ukazał się Pana obszerny fotoreportaż, dotyczący Śląska i jego mieszkańców. Skąd pomysł zrobienia materiału właśnie w tym miejscu i o tych ludziach?
- Robiłem materiał o polskiej wsi i pomyślałem, że nadszedł już czas, aby uhonorować także polskiego robotnika, człowieka, który ciężko pracuje fizycznie. W sposób całkowicie oczywisty skierowałem się w stronę Śląska, gdzie ten etos pracy jest najbardziej czytelny. Nie pomyliłem się. Jest to absolutnie magnetyczna kraina, w której ludzie obsesyjnie myślą o pracy, a tradycja ciężkiego wysiłku, związanego z nią, jest znana od zawsze.
- Czy Śląsk się Panu spodobał?
- Muszę przyznać, że jestem zachwycony Śląskiem i ludźmi, których tam spotkałem. Są oni tolerancyjni, mają świetne poczucie humoru i dystans do siebie samych. Na Śląsku ciągle ważna jest tradycja, rodzina i praca. To właśnie tym wartościom, w innych częściach Polski odchodzącym już w zapomnienie, poświęciłem najwięcej czasu. Prace nad tym materiałem trwały długo, bo aż od marca do sierpnia.
- Przez całe pół roku przebywał Pan na Śląsku?
- Tak. Przyznam, że dzisiaj takich magazynów, które pozwoliłyby fotografowi na tak długą pracę nad jednym tematem praktycznie już nie ma. Jedynie waszyngtoński National Geographic ciągle jeszcze zleca tego typu materiały, ale w Europie, a szczególnie w Polsce, jest to absolutnie niemożliwe. Toteż zastosowałem metodę, która dobrze się sprawdziła w trakcie mojej pracy nad reportażem o polskiej wsi pt.„Rzut beretem”. Zgłosiłem się do dwóch zaprzyjaźnionych firm, które zajmują się fotografią, a mianowicie Nikon Polska i Epson Europ, z prośbą o pokrycie kosztów związanych z produkcją tego materiału. To jest pewna forma sponsoringu, nie stosowana zbyt często do tej pory. Wydaje się dość interesującym sposobem na robienie materiałów pogłębionych, nad którymi prace mogą trwać znacznie dłużej, niż w każdej innej sytuacji. I o tyle jest to pomysł dobry, że firmy na ogół nie stawiają żadnych merytorycznych warunków, czyli nie mają wpływu na to, jak ten materiał będzie wyglądał. Korzystałem z najnowszego sprzętu NIKON-a aparatu D3, i dzięki niemu mogłem robić zdjęcia w absolutnie ekstremalnych technicznie warunkach. Fotografie te wykonywane były w miejscach bardzo ciemnych, wypełnionych kurzem i wilgocią. Przeciętny sprzęt odmówiłby współpracy po kilku dniach. Schodziłem 900 metrów pod ziemię. To są stresujące głębokości, ale przede wszystkim najgorszy jest strach przed metanem, który, jak wiadomo, lubi od czasu do czasu wybuchnąć. Wszechobecny kurz, straszliwa wilgoć oraz wysokie temperatury, gdy fotografowałem spust surówki w hucie, były męczące dla mnie, ale sprzęt wytrzymał. Używałem małych świateł, które pozwoliły mi stworzyć takie wrażenie trójwymiarowości, której fotografia cyfrowa sama z siebie nie posiada. Jest ona bardzo płaska na ekranie komputera i nie nadaje się do eksponowania w formie wydruku ofsetowego, czy w formie powiększenia na wystawę. Aby wywołać atmosferę plastyczności takiego zdjęcia fotografowie czy redakcje używają czegoś, co się nazywa post produkcją, czyli „dotykają” tych zdjęć, używając aplikacji takiej, jak photoshop.
- Pracując nad tym materiałem używał Pan sztucznego oświetlenia?
- Do tej pory, gdy opowiadałem różne ludzkie historie, starałem się używać małych aparatów, najmniej inwazyjnych, i nie stosować żadnych sztucznych oświetleń. Ze względu jednak na to, że większość zdjęć na Śląsku wykonywałem w niesłychanie ciemnych pomieszczeniach, co nawet przy czułościach rzędu 6000 ISO nie pozwalało osiągnąć dość dużej głębi ostrości, musiałem używać świateł. Zdecydowałem się na światła maleńkie, takie właśnie flesze Nikona, które połączone są ze sobą niewidocznym światłem podczerwonym, bez żadnych kabli. Nie była więc to technologia inwazyjna i po kilku minutach, kiedy fascynacja obcym i dziwacznie wyglądającym fotografem mijała, byłem w stanie robić to, co zwykłem robić, a więc obserwować pracę tych ludzi bez jakby ich udziału.
- Czyli akceptowali Pana?
- Tak, oni mnie akceptowali. Mentalnie reagowali na mnie widząc, że zależy mi na tym, żeby zrobić coś dobrze. Odwdzięczali się takim samym sercem. Jestem niezwykle zadowolony i szczęśliwy, że mogłem opublikować materiał aż na 30 stronach, co w dzisiejszych warunkach jest absolutnym ewenementem.
- Śląsk w fotografii kolorowej trochę zaskakuje…
- Wydaje mi się, że ten Śląsk, który od zarania dziejów był przedstawiany w fotografii czarno-białej zasługuje wreszcie na coś innego. Kiedy byłem tam po raz pierwszy w marcu tego roku przeżyłem rodzaj nirwany. Kiedy się przyjrzałem tej krainie bardziej wnikliwie, to się okazało, że tam jest wspaniały kolor, którego wcześniej nie dostrzegałem. Doszedłem do wniosku, że byłoby to jakimś ogromnym nadużyciem, gdybym znowu powielił stereotyp, który już się wbił do głowy bardzo wielu ludziom. Śląsk nie jest czarno – biały, a te dymy i kurz, pokazywane do tej pory, utrwaliły się jedynie w świadomości człowieka. Myślę, że jest różnica między patrzeniem, a widzeniem. Aby coś naprawdę zobaczyć, trzeba w tym przede wszystkim dostrzec piękno. Nawet w tych miejscach, które raczej z pięknem się nie kojarzą. We wnętrzach hut, koksowni czy głębokich kopalni węgla są też rzeczy i piękne i przejmujące. I sądzę, że kiedy pokazuje się je dokładnie tak, jak wyglądają, a więc w ich naturalnym kolorze, to ten aspekt piękna i zachwytu można znacznie łatwiej zakomunikować czytelnikowi. Dlatego jestem też szczęśliwy, że poddałem się sugestii pani nadredaktor Martyny Wojciechowskiej, która zażądała ode mnie Śląska w kolorze. Praca nad tymi zdjęciami okazała się wspaniałą przygodą i szczerze przyznam, że tęsknię za powrotem na ten Śląsk i do tych ludzi, wśród których czuję się doskonale.
- Czyżby zdjęcia zaowocowały nowymi znajomościami?
- Zawarłem bardzo wiele nowych znajomości a nawet przyjaźni. Ci ludzie, czując, że staram się, by nie była to fotografia powierzchowna, przysłowiowe pięć minut, które się poświęca człowiekowi wyłącznie po to, by stał się on przedmiotem fotografii, ale że spędza się wiele godzin po to, aby stał się on podmiotem tych zdjęć, odwzajemniają się niesamowitą życzliwością i pogodą ducha. Nikt niczego mi nie odmówił. Byłem w stanie obserwować ich pracę przez wiele godzin i tam, na dole, w tych kopalniach, siedziałem tak długo, jak trwała szychta. A oni byli zadziwieni, gdyż oczywiście bywali tam wcześniej i inni fotografowie czy nawet telewizja, ale po piętnastu minutach wszyscy uznawali, że nakręcili, co chcieli i wyjeżdżali na górę. Natomiast ja przy nich trwałem. Dzięki temu też ta fotografia wydaje się bardziej zbliżona do tego, co tam na dole można faktycznie zaobserwować. A jest to po prostu rodzaj Hadesu. To jedne z najgorszych warunków, w jakich człowiek w ogóle może funkcjonować, a co dopiero pracować.
- Jacy są ci ludzie?
- Kopalnie to miejsca bardzo niebezpieczne i w związku z tym wśród pracujących tam ludzi wytwarza się unikalna atmosfera braterstwa i całkowitego zaufania. Nie ma oszustwa, nie ma udawania. Każdy wie, że jak wykona coś nierzetelnie, to może narazić nie tylko swoje zdrowie i życie, ale też swych kolegów. Dlatego starają się robić wszystko jak należy. Nie ma leserów, bo ci są eliminowani natychmiast. Każdy pracuje uczciwie. Czuje się prawdziwą męską solidarność i przyjaźń. To samo zresztą dotyczy wszystkich innych zakładów na Śląsku, w których byłem. Wiele z nich poddanych jest ogromnej presji ekonomicznej, więc ludzie żyją w poczuciu wielkiego zagrożenia. Szkoda, bo będą musieli odejść wspaniali fachowcy, którzy kształcili się przez wiele lat, mają fantastyczne doświadczenie, a tego nie da się zastąpić nawet najnowszą technologią. Są rzeczy, które wciąż powinny być robione nie z plastiku, tylko z metalu i nie jakąś tam tandetną technologią, tylko ludzkimi rękoma. Jest coraz mniej i mniej takich miejsc pracy i z tego też względu materiał ten wydaje mi się taki cenny.
- Jak wygląda ich życie prywatne? Czy kobiety pełnią w nim ważną rolę?
-Pozycja kobiety na Śląsku jest niesłychanie mocna i bardzo interesująca. To one tak naprawdę rządzą i decydują o tym, czy górnik lub hutnik idzie na strajk, czy też nie. To one się między sobą dogadują. Kiedy ci faceci ciężko pracują na dole i wychodzą potwornie zmęczeni, wiele rzeczy już im po prostu do głowy nie przychodzi. Kobiety więc obserwują to, co się wokół nich dzieje, sprawdzają te kwity, które oni przynoszą, z tymi liczbami, które one zapisują. A więc to one wiedzą, czy ich mężczyźni dostali tyle, ile powinni dostać. Jeśli się coś nie zgadza, to się ze sobą skrzykują i decydują, czy należy reagować. Na Śląsku panuje tradycja wspólnoty. Na wewnętrznych podwórkach tych „familoków” wiele rzeczy robi się razem. Jak jakieś dziecko wymaga opieki, bo rodzice poszli do pracy, to zajmują się nim sąsiedzi i u nich zjada obiad. Klucze są pod wycieraczką, albo w rękach sąsiadki. To już w innych rejonach Polski nie zdarza się. Taka solidarność, wynikająca z przykrych zaszłości, kiedy to mówiono o Ślązakach, że nie Polacy i zdrajcy. To bzdura, ale też powód, że czują oni swoją odrębność. W tym też należy upatrywać pewną wartość pozytywną. Dzięki temu zachowali do dziś własny język, tradycje i obyczaje, oraz poczucie pewnej odmienności.
Ślązacy to „ludzie pragmatyczne, lubiące pracować” i niezależnie, czy rozmawia się z profesorem uniwersytetu, czy z górnikiem dołowym, to po 5 minutach każdy z nich będzie mówił o tym, jak ważna jest praca w ich życiu. Ważna jest też religia, w taki przejmująco uczciwy i głęboki sposób. Po prostu odnoszą się do zdrowych, mądrych i sprawdzonych wartości.
- A kuchnia śląska? Przypadła Panu do gustu?
- Uwielbiam ich jedzenie: kluski śląskie i wołowe rolady. W hotelu, w którym mieszkałem przez wiele miesięcy, kucharz tylko raz mi zaproponował, żebym zjadł jakąś rybę, ale na tym się skończyło. Ilekroć się pojawiałem w restauracji hotelowej, to po pięciu minutach na stół wjeżdżała rolada, kluchy, kapusta modra i piwo Tyskie. I tak było od marca do września. Czułem się doskonale i nie znudziło mi się to jedzenie.
- Czy poleca Pan na Śląsku jakieś atrakcje turystyczne?
- Bardzo mi się ta część Polski podoba i żałuję, że odkryłem ją tak późno. Mają tam coś, czego nie ma właściwie nikt inny w Europie - architekturę postindustrialną. Wizyty w tych miejscach, które już przestały funkcjonować, są naprawdę metafizycznym doświadczeniem. Jest też np. taka mała kolejka wąskotorowa, która jeździ przez te wszystkie połączone ze sobą miasta. Właściwie trudno oddzielić Katowice od Zabrza czy Gliwic. To wszystko jest jedną wielką arterią, więc nawet podróż taką kolejką jest dość intrygującym doświadczeniem.
Największa fabryka piwa jest właśnie na Śląsku. Można tam wziąć udział w wycieczce nocnej, co zresztą gorąco polecam. Jest to też fantastyczny kierunek na wakacje. W dzielnicach takich jak Nikiszowiec pod Katowicami bez przerwy odbywają się jakieś festyny, festiwale. Namawiam, aby pojechać i zobaczyć, jak wygląda na Śląsku np. Boże Ciało. Jest to zupełnie innego rodzaju doświadczenie. A stroje, w jakich występują mieszkańcy tego rejonu Polski są wręcz porażającej urody.
- Kiedy więc wraca Pan na Śląsk?
- Na Barbórkę i jest to jeden z powodów, dla których moja książka nie może być jeszcze gotowa - nie ma w niej tego najważniejszego święta górników. Będę próbował spędzić ten ważny moment na dole i zjechać do kopalni w czasie Barbórki. W tym roku będzie to szczególne święto, bo było tak wiele tragicznych wypadków.
Wcześniej jednak przygotuję wystawę, którą powiększę dzięki życzliwości warszawskiej filii Epson Europe, wykorzystując ich bardzo zaawansowaną technologię druku archiwalnego Digigraphy, z nadzieją, że pokazana w wielu polskich miastach przyciągnie uwagę zarówno fotografów jak i też zaprzyjaźnionych ze Śląskiem ludzi.
Rozmawiała: Agnieszka Budo
Podziękowania dla Nikon Polska oraz Epson Europe za pomoc w zrealizowaniu fotoreportażu "Cześć pracy", który ukazał się w październikowym numerze magazynu National Geographic Polska