Rozmrożony konflikt. Dlaczego Armenia walczy z Azerbejdżanem?
W Górskim Karabachu znów słychać huk wystrzałów. W ostatnich dniach ponownie rozgorzał tlący się od dziesiątków lat, czasami lekko zmrożony, konflikt między Azerbejdżanem a Armenią o sporne terytorium uznawane powszechnie za przynależące do tego pierwszego kraju a zamieszkałe głównie przez obywateli drugiego. Sytuacji bacznie przyglądają się najsilniejsi gracze regionu, czyli Turcja i Rosja.
- Jan Sochaczewski
Sytuacja na froncie przypominającym miejscami te z I wojny światowej (okopy są nieraz tak blisko, że przeciwnicy mogą do siebie krzyczeć) jest płynna i rozgrywa się zarówno na płaszczyźnie fizycznej (użycie żołnierzy i sprzętu), jak i internetowo – medialnej (sprzeczne ze sobą oskarżenia, działania hakerów i dezinformacja).
Siły Armenii ostrzelały miasto Terter. Informację ministerstwa obrony Azerbejdżanu już potwierdził przedstawiciel armeńskiego resortu.To jeden z niewielu faktów, co do których obie strony są zgodne.
Azerowie twierdzą np., że Armenia straciła już 550 żołnierzy, 22 czołgi i szereg pojazdów opancerzonych, stanowisk artyleryjskich i dronów. Z kolei strona armeńska zaprzecza, wskazując na śmierć jedynie 31 osób po swojej stronie. Za to, twierdzi resortu obrony Armenii, to Azerowie stracili 200 żołnierzy, 30 czołgów i 20 dronów. Starająca się trzymać potwierdzonych informacji, agencja AFP podała np., że w walkach zginęło 32 wojskowych z Górskiego Karabachu, a także siedmiu cywilów.
Władze nieuznawanego Górskiego Karabachu przekonują, że włączająca się w konflikt Turcja wysłała na miejsce oddział 4 tys. najemników z Syrii. Do tego oddelegować miała sporo wojskowego sprzętu. Turcy i Azerowie zaprzeczają, choć niedawno oba kraje prowadziły wspólne ćwiczenia wojskowe z wykorzystaniem nawet samolotów F-16 sił powietrznych Turcji.
Zaniepokojeni są tym wielce Rosjanie, w naturalny sposób uznający tę część kontynentu za swoją strefę wpływów. To w końcu zamordyzm władz ZSRR sprawił, że konflikt etniczny był skutecznie zduszany aż do 1988 roku. Teraz Kreml jasno stawia sprawę informując poprzez publiczne media, że nie życzy sobie udziału w konflikcie państw trzecich (w domyśle Turcji). Tymczasem władze nieuznawanej Republiki Górskiego Karabachu oskarżają Turcję o wysłanie w rejon walk 4 tys. najemników z Syrii.
W niedzielę 27 września prezydent Republiki Górskiego Karabachu w porannym przemówieniu do mieszkańców ogłosił stan wojenny i powszechną mobilizacją obywateli powyżej 18. roku życia. Niewiele później podobny komunikat wydały władze Armenii. Kilka godzin po tym, jak armeński premier Nikol Paszinian kazał obywatelom szykować się ”do obrony świętej ojczyzny”, parlament Azerbejdżanu podjął decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego a niewiele później zatwierdził go prezydent Ilham Alijew. Przy okazji ogłoszono częściową mobilizację.
Konflikt zbrojny o Górski Karabach od czasu rozpadu ZSRR pochłonął po obu stronach 30 tys. ofiar śmiertelnych. Choć region ten zamieszkały niemal wyłącznie przez etnicznych Ormian ogłosił swoją niepodległość, dla światowych mocarstw nadal leży on w granicach Azerbejdżanu. Choć Azerowie to w większości muzułmanie, a Armenia należy do grona krajów zdominowanych przez chrześcijańskie wyznanie, nie należy tego konfliktu traktować przez pryzmat religijny. Byłoby to przesadą. Tym bardziej, że Azerowie np. utrzymują bardzo silne kontakty obronne z Izraelem.
Czemu jednak ten konflikt wyciągnięto z zamrażarki? Po armeńskiej rewolucji 2018 roku pojawiło się na scenie politycznej wielu nowych liderów. Sądzono, że z ich pomocą możliwe będzie skierowanie sporu o Górski Karabach na pokojowe tory. Nikol Paszinian okazał się jednak kontynuatorem polityki swoich poprzedników.
Z drugiej strony mamy olbrzymi wpływ pandemii na cenę ropy i gazu. Azerbejdżan stracił główne źródło wpływów i zdaniem np. Laurenca Broers’a, eksperta ds. Kaukazu z think tanku Chatham House, jego władze mogły uznać, że dobrze skierować myśli opinii publicznej na inne tory. – Być może ktoś wpadł na pomysł, że dobrze by przeprowadzić teraz jakąś operację wojskową, skupić ludzi wokół flagi, zyskać odrobinę terytorium a potem wejść w proces pokojowy z pozycji silniejszego – ocenił Broers w rozmowie z dziennikiem ”The Guardian”.