Reklama

Saga o rolnictwie i hodowli w północnej Montanie wzięła swój początek od nieporozumienia, które ocierało się o kłamstwo: darmowa ziemia – tyle, że wyżywisz rodzinę! Ale ziemia nie nieubłaganie biały krajobraz.

Reklama

Określano to mianem homesteading, czyli osadnictwo. Do północnej Montany osadnicy przybyli późno, kiedy miejsca bardziej nadające się do zagospodarowania zostały już zajęte. Przybywali szlakiem kolei, którą ekipy Jima Hilla ukończyły w 1893 r. Kolej natomiast podążała śladem dawnej trasy wozów prowadzącej przez indiańskie ziemie. Kongres wprowadzał poprawki do ustawy o osadnictwie w latach 1909, 1912 i 1916, skracając czas zamieszkania do trzech lat była całkiem darmowa i nie było jej znów tak wiele.

W roku 1862 amerykański Kongres uchwalił ustawę kodyfikującą to nieporozumienie. Jeśli w wybranym miejscu założyłeś uprawy, zbudowałeś dom i przemieszkałeś tam pięć lat, mogłeś „zasiedzieć się” na mniej więcej 65 ha. To znaczy otrzymywałeś akt ich własności. Oferta dotyczyła wszystkich federalnych ziem, do których nikt nie rościł pretensji. Znaczna część z nich leżała na zachód od Missisipi, na obszarze, który dzisiaj nazywamy Montaną. Północna, trzecia część tego, co w końcu miało zostać stanem, sięgająca z grubsza 160 km w dół od granicy z Kanadą, a na zachód aż po Góry Skaliste, obejmowała 10,5 mln ha. W większości były to na wpół jałowe równiny, preria porośnięta niską trawą i bylicą. Rząd chciał, żeby te ziemie zajęli biali osadnicy, których obecność miała stopniowo eliminować problem roszczeń zgłaszanych przez Czarne Stopy, Gros Ventre, Siuksów, Wrony i inne rodzime ludy. James J. Hill, założyciel kolei Great Northern, chciał, żeby te ziemie zamieszkiwali potencjalni klienci, których potrzeby materialne (narzędzia rolnicze, uprząż, artykuły gospodarstwa domowego, ziarno siewne), a także produkty (głównie pszenica) wypełniły jego wagony jadące tam i z powrotem. Ludzie przybywali z Minnesoty, z Illinois, ze Szkocji, Norwegii i różnych innych miejsc, aby podjąć to wyzwanie. Swoją pracę, młodość i nadzieję rzucali na karciany stół z bezkresnym pustym horyzontem. Stół, który wiosną był zielony, latem brązowy, jesienią znów brązowy, a potem nieubłaganie biały. Określano to mianem homesteading, czyli osadnictwo.

Do północnej Montany osadnicy przybyli późno, kiedy miejsca bardziej nadające się do zagospodarowania zostały już zajęte. Przybywali szlakiem kolei, którą ekipy Jima Hilla ukończyły w 1893 r. Kolej natomiast podążała śladem dawnej trasy wozów prowadzącej przez indiańskie ziemie. Kongres wprowadzał poprawki do ustawy o osadnictwie w latach 1909, 1912 i 1916, skracając czas zamieszkania do trzech lat i powiększając przyznawane działki do 130 ha, a w przypadku hodowli bydła nawet do 260. Te zmiany, wraz z krzykliwą reklamą ze strony kolei oraz zwodniczymi zachętami speców od czegoś, co nazwano „suchym rolnictwem”, przywiodły w ten region mnóstwo kandydatów na osadników, choć czas miał pokazać, że działki, które mogli zająć, są nadal o wiele za małe. Pomiędzy 1909 a 1923 rokiem osadnicy z Montany zgłosili 114 620 roszczeń do ziemi, często położonej w odległości jednego dnia jazdy wozem od linii Great Northern przecinającej stan mniej więcej na 48. stopniu szerokości północnej. W ślad za pługiem pojawiła się ludność i branża usługowa. Deszcz niestety nie.

No i wzdłuż tej linii kolejowej wyrosły miasteczka. Jedne nosiły nazwy pochodzące od leżących daleko miejsc i spraw: Glasgow, Malta, Harlem, Havre, Inverness, Dunkirk, Kremlin. Niektóre nazywano na cześć ludzi takich jak Culbertson (handlarz futer) czy Shelby (sługus Jima Hilla). Kilka budziło bardziej lokalne skojarzenia Cut Bank (Rozcięty Brzeg), Chinook, Poplar (Topola), Wolf Point (Wilczy Punkt).

W końcu prócz kolei połączyła te miejsca utwardzona droga tworząca część autostrady numer 2, wysuniętego najdalej na północ pasa asfaltu, który przecina całe USA. Na terenie Montany ten odcinek drogi, kolei, miasteczek i przyległych terenów zyskał miano Hi-Line.

To część stanu, która nigdy nie pojawia się w reklamach Marlboro ani narciarskich broszurach. Jej pejzaże są surowe, minimalistyczne i raczej płaskie. Nie każdy się tym zachwyci. Jednak Hi-Line skrywa sceny, żywoty i głosy o własnej sile dramatycznej.

Jeden z tych głosów należy do Lloyda Kanninga, mocno zbudowanego 76-latka, który jeździ traktorem od 10. roku życia. – Rolnictwo – powiedział, gdy usiedliśmy w jego salonie w Shelby – jest jak prowadzenie wojny.

I zaczął wyliczać wrogów: – Po pierwsze pogoda. Czekasz na właściwy moment, by zasiać ziarno, ale jeżeli masz stary traktor i inne maszyny, musisz walczyć o to, by wszystko działało. Są jeszcze choroby. No i robactwo. Kiedy to wszystko pokonasz, masz niezłą połać pszenicy, która jesienią przybiera kolor bursztynu.

– …A potem przychodzi grad i wszystko równa z ziemią.

Albo, jeżeli grad cię nie dopadnie, robi to wiatr, który smaga twoje zboże, powodując wypadanie ziaren z kłosów, czasem tak intensywne, że tracisz połowę zbiorów, nim zdołasz je zżąć. Ale może być inaczej – zboże pięknie dojrzeje, grad i deszcz cię oszczędzą, ominą cię szkodniki i możesz brać się do żniw. I wtedy nastaje kilka deszczowych dni. Twoje zboże namaka i musisz pakować do spichrza wilgotną pszenicę. Potem przychodzi ci ją wietrzyć i suszyć, albo przynajmniej trzymać w chłodzie.

– A później musisz walczyć o cenę. Jeżeli twoja pszenica ma niską zawartość białka, kupiec w miejscowym elewatorze potrafi zbić cenę aż o pięć centów na kilogramie za każdy punkt procentowy poniżej normy. Jeśli wysokobiałkowa pszenica sprzedaje się po 22 centy za kilo, a ty masz o dwa punkty mniej, to twoich zbiorów mogłoby wcale nie być.

Te zasady walki początkowo nie były znane. Wiele sobie obiecywano. Broszura kolei Great Northern wydana w 1912 r. pod tytułem Montana, kraina darmowego osadnictwa, wychwalała klimat stanu jako zdrowy i twierdziła, że zimy nie są surowe, ze względu na suche powietrze (ha, ha!), a zbiory pszenicy ozimej określała jako fenomenalne. Działaj już teraz, zalecała broszura. Jeżeli chcesz uzyskać kawałek tego rogu obfitości, lepiej jedź do Montany od razu.

Te dobre, wczesne lata i nazbyt optymistyczne oczekiwania trwały do roku 1916. Potem przyszła dotkliwa, siedmioletnia susza – nic niezwykłego, zwyczajne wahnięcie w dół w wieloletnim cyklu opadów, którego propagatorzy osadnictwa nie wzięli pod uwagę. Deszcze zawiodły i szczodre dotąd pola przestały rodzić. Lloyd Kanning pamięta opowieść o pszenicy, którą jego ojciec posiał w 1919 r. Deszczu nie było wtedy wcale, w każdym razie takiego, o którym warto by mówić, więc ziarno nie wschodziło. Wykiełkowało w 1920, o wiele za późno. W innych miejscach Hi-Line sytuacja była równie zła. Ludzie robili to, co było konieczne, żeby przeżyć ciężkie czasy, ciułając jakieś grosze z innych źródeł, albo po prostu zbierali się i znikali.

Niejaki Henry Luken, który osiedlił się w pobliżu miasteczka Rudyard, w jednym roku suszy stwierdził, że nie zbierze pszenicy wcale. Tej zimy wyjechał z domu, zabierając cztery konie – jedyny ruchomy dobytek, jaki miał – i zatrudnił się w kopalni węgla w górach Bears Paw oddalonych o 80 km. Za zaoszczędzone pieniądze kupił paszę dla koni, ziarno na następny siew i zapasy na całe lato, po czym wrócił na swoją farmę. W drugim roku jego uprawy zjadły szarańczaki. Luken zabrał swoje cenne konie i podjął pracę w kopalni na drugą zimę. Znowu harował, oszczędzał i po raz kolejny wpakował wszystkie zarobki w farmę. Załatwił też w banku pożyczkę pod zastaw koni. W trzecim roku Luken doczekał się zbiorów. Spłacił długi i dokupił ziemi – od innych osadników, których susza zmusiła do kapitulacji. Dzięki temu powiększył gospodarstwo na tyle, by prosperować w dobrych latach i móc przeczekać następny ciąg złych. Okazało się, że to jeden z sekretów przetrwania na Hi-Line: kupuj, kiedy możesz, powiększaj swe ziemie, podejmuj ryzyko związane z rozwojem. Usłyszałem historię Lukena od Boba Tonera, jego ciotecznego wnuka, który ma w Rudyard sklep z oponami i nadal pracuje na tej farmie. Z kolei Toner słyszał tę opowieść wiele razy od swego ojca, który przyjechał w 1934 r. z Minnesoty, żeby pracować u wujka Henry’ego. Jedyną przyczyną tego, że mu się udało, powiedział Henry Luken ojcu Boba Tonera, który powiedział to Bobowi, który powiedział to mnie, był fakt, że posiadał te cztery konie.

Co było ową tajemną cechą, która pozwalała jednym ludziom rozkwitać – a w każdym razie trwać – podczas gdy inni przegrywali i rezygnowali? Inteligencja? Odwaga? Zdolność przewidywania czy może jakaś nieokreślona smykałka?

– Nieustępliwość – stwierdził Lloyd Kanning. Inni się z tym zgodzili. Dziadek Dany’ego Darlingtona, urodzony w 1906 r., mieszkał ze swoją owdowiałą matką w domu z darni w południowej części hrabstwa Chouteau. Kiedy trochę podrósł, zarabiał, spędzając porzucony żywy inwentarz dla miejscowego banku.

– Było bardzo ciężko. Mnóstwo ludzi wyjeżdżało – opowiadał mi Darlington, podczas gdy jego matka podawała nam gorącą czekoladę i ciasteczka. Siedzieliśmy w jej domu jakieś 30 km na południowy wschód od Big Sandy. – Gdy ludzie wyjeżdżali, zostawiali swoje zwierzęta. Wypuszczali je po prostu.

Jego dziadek miał sprowadzać to bydło, konie i muły, zanim padły z głodu albo zostały zjedzone przez kuguary bądź wilki, przez co marnowałoby się zabezpieczenie banku.

– Czasy były ciężkie nawet przed wielką suszą z lat 30. Szkodniki. Suchy klimat. Myślę, że wielu z tych, którzy w końcu zostali, miało mnóstwo szczęścia. I mnóstwo determinacji.

Sam Darlington, zwalisty mężczyzna po czterdziestce we flanelowej koszuli i jedwabnej apaszce, miał owalną, ogorzałą twarz i emanował własną determinacją. W listopadowy dzień wiatr miotał śniegiem z ostrzegawczym pomrukiem, a mój rozmówca wrócił właśnie do domu po nakarmieniu krów. Jedwabna apaszka była wytarta, nosił ją jako szalik, a nie stylowy dodatek. Jego wachta nie miała zakończyć czterech pokoleń rodzinnej tradycji.

Z żywiołami walczyli nie tylko mężczyźni. Wśród tych pierwszych osadników całkiem sporo było kobiet, panien lub wdów, które podążyły na zachód i zgłosiły się po ziemię samotnie.

Jedną z nich była pochodząca z Pensylwanii babka Vicki Olson, która w 1920 r. mimo suszy uzyskała prawo do ziemi położonej na południe od Malty. Jej brat i człowiek, który niebawem miał zostać jej mężem, też zyskali prawa własności gospodarstw położonych nieopodal. Pod koniec lat 20. XX w. nadeszło kilka sezonów dobrych opadów, zielonych pastwisk i wysokich plonów pszenicy, co pozwoliło niektórym rodzinom powiększyć włości, bo opuszczone miejsca stały się dostępne za małe pieniądze. Dziadkom pani Olson umożliwiły to owce, lecz żeby utrzymać duże stado, potrzeba było więcej niż 260 ha.

– Ustawa o osadnictwie nie sprawdzała się – usłyszałem od niej pewnego popołudnia w kawiarni w Malcie. – Wymyślono ją na wschodzie, gdzie gleby są żyzne. Oni nie mieli pojęcia, jaka ziemia jest tutaj. Lecz uchwalono też kilka udanych poprawek. Jedną z nich była ustawa Taylora o wypasach uchwalona przez Kongres w 1934 r. Zainicjowała ona praktykę dzierżawienia federalnych ziem hodowcom.

Ranczo Double O, które Vicki Olson prowadzi wraz z siostrą oraz jej i swoim mężem, obejmuje ziemie zgromadzone przez ich dziadków, częściowo poprzez zakup upadłych gospodarstw osadniczych, częściowo przez wydzierżawienie od państwa 4000 ha. Jeśli wydaje się wam, że przypomina to historię hodowców potentatów w rodzaju bohatera serialu Bonanza Bena Cartwrighta i jego Ponderosy, to nie pojmujecie, czym była ta zachłanność, dzięki której rodzinne rancza mogły wiązać koniec z końcem.

Babcia Dicka Iversena była kolejną kobietą, która wywalczyła sobie własne miejsce. Przybyła ze Szwecji, przez Minnesotę i Kalifornię, pracując po drodze w restauracjach. Dotarła do Montany jako samotna matka z małą córeczką. Osiedliła się na 65-hektarowej działce, kawałek drogi stąd, jak mi powiedział Iversen, gdy siedzieliśmy w kuchni jego schludnego domu pośród pofałdowanych wzgórz na południe od Culbertson. Ta babcia nazywała się Marie Youngstrom. Poznała dziadka Iversena – też Szweda, powożącego dyliżansem – i pobrali się, ale dopiero wtedy, gdy oboje uzyskali ziemię (jedno gospodarstwo na rodzinę – stwierdzała ustawa).

– Ich farmy przylegały do siebie – powiedział Iversen. – I aż do jej śmierci to była jego farma i jej farma. Nigdy nie przestała być głową rodziny.

Tego ranka wyruszyłem z Wolf Point o 5.45. Jechałem przez słabnącą już śnieżycę, przy temperaturze minus 28 stopni, by zdążyć na umówione spotkanie o 7.30. Ranczerzy wstają wcześnie, więc do czasu mojego przybycia Dick Iversen zdążył już rozrzucić siano dla krów. Jego żona Connie upiekła ciasto cynamonowe. Zjedliśmy je, rozmawiając o babci Marie.

– Była osobą typu matriarchalnego – mówił Iversen. Syn Marie kupił w końcu farmę ojca, ale ona trzymała się swojej. Dzieliła z synem podwórze, co powodowało napięcia. – To jedna z rzeczy, które utrudniają prowadzenie rodzinnych farm. Stare pierdoły nie rezygnują.

Powiedział to cierpko, wiedząc, że wkrótce sam będzie starym pierdołą, ale dotknął kluczowej sprawy często wypływającej w moich rozmowach z tamtejszymi ludźmi: dziedziczenia. Jak masz przekazać swoje gospodarstwo następnemu pokoleniu? Jak przejść na emeryturę? To nie takie łatwe, jak się wydaje. Ponieważ skala decyduje o rentowności, rancza i farmy sklejane niegdyś ze sobą przez nieustępliwych rodziców i dziadków nie mogą zostać pocięte na kawałki dla wszystkich dorosłych dzieci. Zresztą nie każdy syn czy córka może wrócić do domu z żoną lub mężem oraz własnymi dziećmi, żeby przyłączyć się do pracy. Te gospodarstwa po prostu nie przynoszą dochodu wystarczającego do utrzymania wielopokoleniowej rodziny. Jednym z powodów, dla których stare pierdoły nie rezygnują, jest fakt, że nie mogą sobie na to pozwolić.

– Inne dzieciaki miały deskorolki – powiedział mi Buster Brown. – A ja miałem konie.

Buster i jego żona Helen hodują bydło i konie w rejonie Sweet Grass Hills, tuż przy granicy kanadyjskiej, na północny wschód od Shelby. To skrawek ziemi zbyt pofałdowany, stromy i pocięty wąwozami, by dało się go uprawiać. Ich głównym produktem jest wołowina z krów rasy Black Angus, konie „quarter”, rodowodowe i dobrze ujeżdżone stanowią produkt uboczny, sięgający korzeniami głęboko w dzieciństwo Bustera. Gdy Buster miał trzy lata, a jego starsze siostry chodziły do szkoły, matka kazała mu zaprzęgać kucyka do małego wózka, jeździć pod szkołę i przywozić dziewczynki do domu. Obecna linia końskiego stada Brownów wywodzi się od ukochanych ogierów i klaczy o imionach takich jak Our Country Buck i Driftwood Doc. Każdy z dwóch krzepkich synów Bustera i Helen – B.J. i Jack – odziedziczył jeździecki talent i pasję. Obaj biorą udział w rodeo, ujeżdżają konie i chwytają cielaki na lasso. Podczas mojej wizyty byli w college’u, ale na wakacje i święta wracają do domu.

Gdy wyjeżdżałem z Shelby, był kolejny zimny poranek. O świcie temperatura wynosiła 23 stopnie poniżej zera. Podane przez Helen krakersy z sosem zaspokoiły mój głód tak, jak latte i ciasteczkom na wynos nigdy się nie udało. Kiedy usiadłem nad czarną kawą przy ich kuchennym kontuarze, Buster opowiedział mi o swoim pradziadku Johnie Brownie, który pracował w liniach tramwajowych w Great Falls, a potem przyjechał tutaj, do Sweet Grass Hills, i około roku 1898 wystąpił o przyznanie ziemi.

Elmer Brown, syn Johna, też kowal, złożył podanie o własną, sąsiednią działkę. John zbudował dom z bali, a Elmer szkieletowy. W końcu Elmer połączył oba budynki, przewożąc swój szkieletowy domek konnym zaprzęgiem. Stał w jednym z okien sypialni, trzymając lejce. Potem pokrył tynkiem i bale, i szkielet. Właśnie w tym domu wychował się Buster.

To był początek. Potem rodzina stopniowo powiększała gospodarstwo od 130 do mniej więcej 4000 ha. Po czterech pokoleniach, pomimo tego wzrostu, a może z jego powodu, ranczo nadal nie było do końca spłacone. Jak to możliwe? – pytał sam siebie Buster. I sam sobie odpowiadał: – Po prostu nie mamy aż takich dochodów. – Masz mnóstwo majątku – dodała Helen – i bardzo, bardzo mało gotówki.

Ten majątek to nie tylko ziemia, ale też imponderabilia – wolność, ciągłość rodziny, struktura codziennego życia i kontakt z krajobrazem. Wścibski gość mógłby zapytać tych poczciwych ludzi, tak jak ja to zrobiłem: – W jaki sposób zdołaliście wytrwać? I dlaczego?

Pierwsze z tych pytań rozpoczyna długą rozmowę o pogodzie, ciężkich czasach, wartościach, szczęściu, zdolności do przystosowania się, trosce o ziemię, zwyczajnym uporze, polityce rządu, globalnych rynkach i zawartości białka w pszenicy. Drugie pytanie to zagadka, której rozwiązania są na ogół poetyczne i lapidarne.

Lloyd Kanning wspomniał o nieustępliwości. Bob Toner stwierdził: – To znakomity sposób wychowywania dzieci.

Craig French, z jeszcze jednej starej rodziny, stał w swoim domu, który zbudował na wzniesieniu, mniej więcej 30 km na południe od Malty, przy wielkim oknie wychodzącym na pofałdowaną prerię nad Beaver Creek. Przed sobą miał teleskop na trójnogu, a obok, na stolikach, stały dwie lornetki.

– Lubię sobie wstać i patrzeć na to, co oglądam każdego ranka – powiedział. Miał na myśli ziemię, łosie, mulaki, widłorogi i orły przednie, a nie własne krowy.

Karen i Murray Taylorowie, mieszkający 30 km na północ od Devon, wzięli sobie moje pytania głęboko do serca. Pan Murray przyjaźnie dotknął ręki żony, gdy ta zaczęła mówić. Jej dziadek, pochodzący z Norwegii, osiedlił się tutaj w roku 1909. Teraz ona i mąż chcieliby odpocząć, ale nie mają żadnej emerytury, żadnych „inwestycji”, z wyjątkiem własnego potu wlanego w farmę. Nazywają to Kręgiem 7.

– …bo mieliśmy piątkę dzieci i tworzyliśmy siedmioosobowy krąg, budując to miejsce.

Mogą borykać się tutaj z kłopotami do końca życia albo sprzedać farmę i żyć beztrosko, powiedziała Karen. Pokazała mi album ze zdjęciami ubiegłorocznych żniw. To było rodzinne wydarzenie – 18 osób, synowie, synowe i wnuki uśmiechające się pośród kombajnów, furgonetka z jedzeniem, przyczepy pełne złotej pszenicy.

– Chcemy, żeby udało się to przekazać jako dziedzictwo – stwierdziła Karen. Przypuszczała, że wszyscy farmerzy prowadzący rodzinne gospodarstwa muszą tak to odczuwać. – Bo inaczej już by tu ich nie było.

David Quammen, 2012

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama