Południowy Sudan - kruchy pokój
Pewnego dnia przed kilku laty, zanim wojna domowa rozpętała się na dobre, Logocho stanął u wejścia do chaty z trawy, zerkając do środka. Nagle z wnętrza wyskoczył ojciec, złapał Logocho i przy pomocy starszego chłopaka przydusił go do ziemi.
Dziwny był ten Logocho. Na ramionach i piersi ojca falował plemienny bliznowy tatuaż. Jego twarz i czoło przecinały – niczym znaki alfabetu Morse’a – kropki i kreski oznajmiające potencjalnym złodziejom bydła, Dinkom czy Nuerom, że on – Murle – będzie bronił swych stad dzidą, nożem, pięściami i zębami. Tymczasem syn nie wykazywał zainteresowania tradycją. Kiedy inne dzieci, w tym jego brat, przechodziły wczesny u Murle rytuał inicjacji, Logocho uciekł i skrył się w trawie. Teraz jego ciało, gładkie jak u cielaka, drżało i wyginało się na nagiej ziemi. Nie mia ło żadnych znaków świadczących, że jest Murle.
Co gorsza, 9-letniego Logocho nie obchodziło też bydło. Kucał wprawdzie, żeby ssać krowie wymiona, ale dla niego były one tylko źródłem mleka. Niezliczone pokolenia Murle i rywalizujących z nimi plemion południowego Sudanu żyły przy krowach. Nadawali im imiona, zakładali ozdoby, spali obok nich. Śpiewali o nich pieśni, czcili je tańcem. Mężczyźni płacili krowami za żony, które dawały dzieci, które mogły doglądać więcej krów. – Jaki jest twój cel? – zapytał ojciec.
Podczas gdy mężczyźni i bydło wędrowali za wodą, Logocho wolał zostawać w domu z babką. Stara kobieta ryła rowki w twardej ziemi i sadziła sorgo, fasolę, kukurydzę, a nawet dynie. W chudych latach mężczyźni skwapliwie korzystali z jej pomocy. Logocho pomagał babce sadzić rośliny, pielęgnować kiełki i zbierać plony. Ona broniła go przed ojcem. – Jesteś wyjątkowy – mawiała. Teraz jednak nie mogła mu pomóc. Ojciec i ten drugi chłopak przydusili go do ziemi. – Naa? – płakał Logocho. Dlaczego?
Zrozumiał, gdy zobaczył „specjalistę”. Mężczyzna przyklęknął i sięgnął po coś, co wyglądało jak cienki metalowy pilnik. Rozwarł szczęki chłopca i wetknął ostrze między dwa dolne środkowe zęby. Sprowadził przyrząd w dół po same dziąsła i przekręcił go szarpnięciem ramienia. Trzask! Siekacz pękł, a usta jęczącego Logocho wypełniła krew. Specjalista przestawił ostrze i – trzask! – zmiażdżył drugi ze środkowych zębów. – Teraz wyglądasz jak Murle.
Za parę miesięcy świat Logocho i jego rodaków pogrąży się w chaosie. W 1983 r. południowy Sudan ogarnie straszliwa wojna domowa. Wybuchnie z niesłychaną furią, uwalniając nagromadzone przez pokolenia napięcia. W ciągu następnych 20 lat ponad cztery miliony mieszkańców Południa opuści rodzinne wioski, uchodząc w głąb buszu, do miast na północy lub sąsiednich państw. Dwa miliony poniosą śmierć.
Życie Logocho – ucieczka, wojna, szukanie sensu – miało nie różnić się niczym od losów całego południowego Sudanu. Co więcej – wioskowy jasnowidz stwierdził, że nad jego rodziną ciąży fatum. Lecz tamtego dnia chłopiec odzyskał wolność, prześladowcy odeszli. Przeturlał się na bok, żeby krew mogła wypłynąć z ust.
Przyczyna napięć w Sudanie jest czysto geograficzna – tak wyrazista, że można by ją zauważyć z księżyca – szeroka, barwy kości słoniowej Sahara na północy Afryki zwrócona przeciw zielonym sawannom i puszczom zwężającego się centrum kontynentu. Wielki kieł przybrudzony trawą. Roślinna granica dzieli ludzkie populacje na dwie zasadniczo różne części. Sudan rozciąga się w poprzek tej linii i składa się z suchej pustyni na północy oraz obszarów trawiastych i tropikalnych lasów deszczowych na południu – i nieprzyjaznych sobie kultur
W Sudanie spotkanie Arabów z czarnymi Afrykanami miało charakter starcia. W VII w. n.e. islamscy zdobywcy odkryli, że wielu z mieszkańców kraju zwanego wówczas Nubią jest chrześcijanami. Opór Nubijczyków doprowadził do trwającego ponad tysiąc lat pata, dopóki do akcji nie wkroczył otomański namiestnik z Kairu, który potraktował ziemię na południe od Egiptu jako rezerwuar kości słoniowej i żywego towaru. W 1820 r. niewolnikami stało się 30 tys. ludzi zwanych Sudan, co znaczyło po prostu „czarni”.
W końcu globalna odraza do niewolnictwa popsuła interes handlarzy niewolników. Na początku lat 80. XIX w. wycofali się otomańscy Turcy, a w 1899 r. – po krótkim okresie niepodległości – rządy w Sudanie objęli Brytyjczycy, którzy ustanowili odrębną administrację dla każdej z połówek kraju. Ich armia nie mogła stacjonować na terenie całego Sudanu – to olbrzymi kraj, dziesięciokrotnie większy od Zjednoczonego Królestwa – więc Brytyjczycy rządzili z Chartumu i dali ograniczoną władzę plemiennym przywódcom prowincji. Jednocześnie wspierali rozwój islamu i języka arabskiego na północy, a chrześcijaństwa i języka angielskiego na południu. Zasoby inwestowali głównie na północy, wskutek czego południe Sudanu pozostawało w tyle. Dlaczego zatem w ogóle powstał Sudan jako jedno państwo?
Jednym z powodów znów jest geografia. Płynąc na północ w kierunku Egiptu, u swych brzegów Nil wiąże ze sobą odmienne kultury trudnymi, czasem nienawistnymi relacjami. Łącząc interesy Północy i Południa, rzeka determinuje handel, środowisko naturalne, nawet politykę. Kiedy rządzili tu Brytyjczycy, musieli pilnować Kanału Sueskiego nieopodal ujścia Nilu, gdyż łączył Wielką Brytanię z Indiami – „klejnotem w koronie”. To pociągało za sobą konieczność panowania nad Nilem, żeby żaden wróg nie zawrócił biegu rzeki. Nic dziwnego, że kiedy w połowie lat 50. XX w. Brytyjczycy się wycofali, w kraju nad Nilem wybuchła wojna domowa. Zanim w 1972 r. podpisano porozumienie pokojowe, zginęło pół miliona ludzi, a pakt okazał się tylko antraktem dla zaczerpnięcia oddechu i przegrupowania sił. Potem wybuchły jeszcze bardziej krwawe starcia.
W okresie spokoju między obiema wojnami domowymi rząd w Chartumie razem z Egiptem rozpoczął niesłychanie ambitne przedsięwzięcie na południu. W miejscu, gdzie Nil rozlewa się na wielkiej płycie południowego Sudanu, tworzy As-Sudud – jedne z największych mokradeł Afryki. Coroczne wylewy rzeki odnawiają pastwiska, na których plemiona z południa od wieków wypasają bydło. Teraz Egipt i Sudan postanowiły wybudować 360-kilometrowy kanał, który miał poprowadzić wody Nilu obok As-Sudud, prosto na północ, do spragnionego Egiptu. Sprowadzono koparki wysokie na siedem pięter, a tubylcy stali i patrzyli, jak maszyny rozpruwają ich pastwiska.
W 1983 r., na początku następnej wojny domowej, powstała SPLA (Ludowa Armia Wyzwolenia Sudanu). Jednym z jej pierwszych sukcesów było uderzenie na kwaterę zarządu budowy kanału Jonglei i zatrzymanie inwestycji. Potem krew lała się latami, aż do 2005 r., kiedy zakulisowe zabiegi zaowocowały podpisaniem porozumienia pokojowego. Pakt ten dał południowemu Sudanowi autonomię: własną konstytucję (której podstawą jest rozdział religii i państwa), wojsko i walutę. Obecnie Sudan balansuje na cienkiej granicy między szansą na trwały pokój a groźbą wybuchu przemocy. W 2011 r. mieszkańcy Południa będą głosować, czy chcą secesji i niepodległości.
Potakujące uśmiechy nad stołem negocjacyjnym wykonują obie strony układu – z powodu obawy przed międzynarodową interwencją. Nie przeszkadza im to oskarżać się nawzajem i kopać po kostkach. Skala obłudy i znikomość nadziei na trwały pokój stały się dla mnie jasne w Dżubie, stolicy Południa, gdzie na lotnisku zostałem otoczony przez kilku mężczyzn w garniturach. Wrzucili mnie do ciężarówki pełnej żołnierzy i zawieźli do ogrodzonego ośrodka. Tam odebrali mi telefon i aparat, a podczas trwającego dobę przesłuchania odmawiali dostępu do wody i ubikacji. Nie chcieli też zadzwonić do amerykańskiego konsulatu. Jak się później okazało, byli agentami południowosudańskiego wywiadu.
Aresztowanie zbiło mnie z tropu nie tylko dlatego, że nie zostałem o nic oskarżony, lecz ponieważ stało w jaskrawej sprzeczności z życzliwością okazywaną zazwyczaj Amerykanom przez mieszkańców południowego Sudanu. Tamtej nocy, kiedy mnie w końcu zwolniono, oficer wyjaśnił mi, że agenci sądzili, że jestem szpiegiem. – Od kilku tygodni podejrzewamy, że Chartum może posłużyć się Amerykaninem – powiedział. – Byłby idealny, jako że obywatelom USA pozwalamy poruszać się po naszym kraju bez przeszkód. Później dowiedziałem się, że oskarżył mnie kierowca, który próbował wymusić ode mnie pieniądze.
Skoro jednak animozje są tak duże, dlaczego Północ nie pozwoliła, by Południe się oderwało? Cóż – na południu Sudanu znajduje się masa ropy, ale Północ, gdzie zlokalizowane są rafinerie, kontroluje podział płynących z niej zysków.
Logocho rozczarował ojca, jeszcze kiedy był w łonie matki. Przyszedł bowiem na świat w niewłaściwym czasie. Parę lat wcześniej matka chłopca powiła bliźnięta, z których jedno zmarło, zanim urodził się Logocho. Tak więc, zgodnie z tradycją ludu Murle, zajął on miejsce zmarłego bliźniaka u boku brata, który był odeń silniejszy i szybszy. Który kochał krowy. Który wędrował z ojcem podczas pory suchej, zamiast zostawać we wsi z kobietami.
Pewnego dnia, kiedy Logocho miał dziewięć lat, przywołał go ojciec i zagroził, że odbierze chłopcu należne mu od urodzenia dobro – krowy – i nie będzie miał za co kupić żony. „Jeśli jeszcze pożyję, prędko się nie ożenisz, bo nie lubisz krów”. Jedna z sióstr Logocho zmarła na malarię. Inna na czerwonkę. Choroba trawiła należące do rodziny stado. Fatum, o którym mówił wiejski mag – myśleli sąsiedzi. Potem umarł ojciec. Bez krów i bez męża matka Logocho wpadła w desperację. Jak teraz nakarmi dzieci? Wysłała więc chłopca do wuja, który mieszkał wiele kilometrów od wsi Logocho. Wuj dziwował się chłopcu, którego przyszło mu wychowywać. Kim jest ten bezużyteczny chłopak, który nie potrafi pędzić stada kóz, nie wspominając o bydle? Wuj wrzeszczał, groził i wściekał się, a Logocho ku- lił się ze strachu.
Następnie wydarzyło się coś ważnego. Właśnie rozgorzała druga wojna domowa i SPLA zatrzymała wielką koparkę drążącą kanał dla wód Nilu. Któregoś dnia do obozowiska, w którym mieszkał Logocho, przyszedł głodny partyzant. Chłopiec dał mu kawałek mięsa. Żołnierze nachodzili ich już przedtem – Logocho pamiętał strach w głosie wuja, kiedy ten ofiarowywał wojsku byka. Teraz żołnierz, w podzięce za pomoc, położył na dłoni Logocho pięć kul. Chłopiec dał trzy z nich wujowi, ale dwie zatrzymał dla siebie, żeby później wystrzelić je w powietrze z pożyczonego karabinu. Moc żołnierza – tożsamości munduru, użyteczności broni – wyryła w umyśle chłopca głęboki ślad. Obmyślił plan i podzielił się nim z kilkoma kolegami.
Kiedy wuj wysłał Logocho, wówczas 12-letniego, żeby pasł zwierzęta, chłopiec razem z pięcioma innymi oddalił się pod pretekstem, że w buszu leży padły bawół, z którego warto zdjąć skórę. Koledzy zniknęli w dziczy i uciekali bez jedzenia, dopóki nie spotkali czterech żołnierzy SPLA będących na polowaniu. Dwa tygodnie później znaleźli się w obozie w pobliżu Boma wśród rekrutów pragnących przystąpić do rebelii. Była tam też grupka dorosłych żołnierzy, także wygłodzonych i wyczekujących rozkazów. Przez miesiąc wszyscy żywili się dziczyzną. Potem przyszedł rozkaz SPLA: Udać się do Etiopii, na piechotę.
Mniej więcej w tym samym czasie, w połowie lat 80., do Etiopii przyleciał Amerykanin Roger Winter, aby spotkać się z przywódcą SPLA Johnem Garangiem. Winter stał na czele U.S. Committee for Refugees – organizacji non-profit pomagającej uchodźcom. Koncentrował się na rozpadających się państwach Afryki, takich jak Rwanda, Etiopia i Sudan. Winter polubił Garanga, człowieka skomplikowanego, z doktoratem Uniwersytetu Stanu Iowa, na którym studiował ekonomię w czasie przerwy pomiędzy domowymi wojnami. Garang czytał Marksa i Biblię, a jego armia posługiwała się dziećmi-żołnierzami. Teraz chciał wiedzieć, czy Ameryka zechce pomóc jego narodowi.
Rekruci z obozu spla, wśród nich Logocho, sformowali szereg i – osłaniani przez garstkę żołnierzy po bokach – odmaszerowali do Etiopii. Ciągle dołączali nowi kandydaci na rebeliantów i niebawem grupa liczyła ponad sto osób, a pochód rozciągnął się na ponad kilometr. Na samym początku marszu, gdy głód zaczął dawać się we znaki, kolumna zatrzymała się nad rzeką. Kilku żołnierzy z karabinami zajęło pozycje na brzegu. Jeden dmuchnął w gwizdek – nad powierzchnią wody ukazało się kilka zwierzęcych głów. W kierunku nastawionych uszu strzelcy posłali grad kul, zabijając cztery hipopotamy. Logocho patrzył, śmierć zwierząt prawie do niego nie docierała, burczenie żołądka zagłuszało wszystkie myśli. Część mięsa zjedli nad rzeką, resztę zasuszyli, po czym wznowili marsz w stronę granicy.
Po kilku posiłkach z hipopotamiego mięsa żołądek Logocho doznał skurczów, jelita puściły. Przypomniał sobie siostrę, która umarła na czerwonkę. Choroba męczyła go godzinami, wyczerpując organizm, wyciągając z ciała wodę. W końcu położył się przy ścieżce, patrząc na mijające go sylwetki. Niektórzy przechodzący zatrzymywali się, lecz inni popędzali: Zostawcie go.
Chłopak leżał, wysychając na słońcu, a jego umysł wypełniła jedna myśl: Umrę. Wtedy zobaczył go krewniak imieniem Jowang. – Pójdę po wodę – powiedział. Za jakiś czas zjawił się ktoś z wodą i Logocho wlał ją sobie do ust. Znów minęło trochę czasu – Logocho wstał i zaczął iść. Przy życiu trzymała go nadzieja, że w Etiopii czeka nań coś lepszego. Jedzenie. Woda. Odpoczynek.
Pod koniec innego dnia jeden z żołnierzy ogłosił: „Przed nami wielki las, a w nim nie ma wody”. Aby dotrzeć do wody po drugiej stronie puszczy, trzeba iść nocą, kiedy spadnie temperatura. Weszli w las po zapadnięciu zmroku – mężczyźni kazali chłopcom trzymać się środka kolumny i pilnowali podskakujących głów.
W czasie przejścia przez dżunglę głowa Logocho też nagle podskoczyła. Ciemności wydały głos. Nasłuchiwał i dźwięk się powtórzył – odgłos łamanych drzew, czegoś ciężkiego poruszającego się w mroku. Wtedy zatrąbił słoń, a chłopcy skamienieli na ścieżce. Zwierzęciu odpowiedziała kanonada z broni maszynowej. Reszta nocy była podobna – strach przed szarżami słoni, które odpędzał karabinowy ogień.
Wyczerpani, wyłonili się z lasu o brzasku. Ich ciała oblepiał zaschnięty pot, więc gdy ujrzeli przed sobą rzekę, rzucili się w jej kierunku. Żołnierz uniósł rękę do góry w ostrzegawczym geście. Razem z innymi wypalił do wody z karabinu, płosząc stadko krokodyli. Chłopcy zbili się w grupkę i brnęli przez rzekę, a żołnierze cały czas strzelali dokoła nich. Wreszcie z ulgą wydostali się na przeciwległy brzeg.
– Jeszcze jesteś za młody i musisz tu trochę pobyć – usłyszał Logocho w Etiopii po 12-dniowym marszu. Do obozu pod Gambela przybywali ludzie z całego południowego Sudanu. Był to obóz uchodźców, lecz SPLA używała go jako punktu zbornego dla rekrutów. Dokonywano tu selekcji – kryteriami były wiek, siła i wytrzymałość. Roger Winter, który później wizytował obozy na terenie Etiopii, wpatrywał się w twarze tych chłopców i pękało mu serce. Poruszali się na chudych nóżkach, niektórym spod zapadłych policzków wystawały zęby; inni mieli wybałuszone, niewidzące z powodu głodu i chorób oczy. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek spotka któregoś z nich w wieku męskim.
Żywność może być bronią i rząd sudański potrafił to wykorzystać. Niegdyś wieśniacy z południa słysząc warkot samolotów nad głową, gromadzili się na otwartej przestrzeni, jako że potem zawsze następowały zrzuty żywności. Rząd wpadł więc na szatański pomysł, by wysyłać nad terytoria rebeliantów samoloty zrzucające bomby. Morderczo skuteczne – na wygnanych z domu nieszczęśników czekała śmierć albo od bomb, albo z głodu. W marcu 2009 r. podobna bezwzględność rządu w prowincji Darfur doprowadziła do rozesłania przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze listu gończego za prezydentem Sudanu Omarem al-Bashirem, oskarżonym o zbrodnie przeciwko ludzkości. W lipcu 2010 r. oskarżono go też o ludobójstwo.
Logocho miał nadzieję dołączyć do walczących żołnierzy, lecz podczas ćwiczeń nie był w stanie utrzymać AK-47 na tyle długo, by wycelować. Przez sześć miesięcy w obozie ćwiczebnym Bonga uczył się więc umiejętności taktycznych, od czołgania się po niezdradzanie tajemnic. Do obozu przybył osobiście John Garang – wygłosił porywające przemówienie do rekrutów, rozdał im mundury i podzielił na dwie grupy. Więksi chłopcy i mężczyźni mieli dołączyć do walczących, a Logocho i inne mniejsze dzieci miały pójść do szkoły w obozie dla uchodźców w Dima, trzymając mundury w pogotowiu.
W wieku 15 lat Logocho był wreszcie dość silny, by utrzymać karabin. Razem z innymi żołnierzami wyruszył w trzytygodniowy marsz do twierdzy SPLA w Kapoeta w pobliżu granicy ugandyjsko-kenijskiej. W żołnierskiej karierze pokładał wielkie nadzieje, bo dobrze pamiętał, jak wielką miała władzę nad despotycznym wujem. Wkrótce po przybyciu Logocho na linię frontu nadszedł raport o strzelaninie przy pobliskiej studni. Logocho razem z innym chłopakiem poszedł zobaczyć, co się dzieje. Na miejscu znaleźli dwóch martwych kolegów zastrzelonych przez snajperów. Kiedy pomagał nieść ciało jednego z zabitych, zrozumiał: on i wojna to zupełnie coś innego. Przez następnych kilka lat Logocho walczył w partyzantce i strzelał z karabinu na rozkaz, ale nigdy nie przemógł się i nie wycelował do innej ludzkiej istoty. Kiedy na polu walki koledzy znajdowali rannych Arabów, zabijali ich bez emocji. On nie potrafił.
Armia Północy dysponowała znacznie lepszym uzbrojeniem. Do bombardowania magazynów i ugrupowań żołnierzy Południa używała samolotów odrzutowych, więc SPLA prowadziła wojnę partyzancką w buszu. Gdy oddział Logocho wkraczał na nowy teren, każdy z żołnierzy kopał płytki rów wielkości człowieka. Na dobiegający z góry ryk odrzutowców wskakiwali do rowów w nadziei, że może znów się uda. Wielkie, wyprodukowane w Związku Radzieckim antonowy nadlatywały z charakterystycznym brzęczeniem. Świstały spadające bomby. Niejeden raz Logocho leżał twarzą do dołu, wciągając w nozdrza zapach świeżej ziemi, a wokół ginęli jego koledzy.
Przyjaciel Logocho, chrześcijanin, pokazał mu Biblię. Jedna z opisanych w niej historii miała aktualny sens. Biada – mówił Izajasz o miejscu zwanym dziś Sudanem. – Biada krajowi w cieniu brzęczących skrzydeł, który leży za rzekami Etiopii.
Bombowce krążyły jak szarańcza. Roger Winter zdawał sobie sprawę, że przekroczył granicę. Niektórzy pracownicy organizacji humanitarnych poszli jeszcze dalej – jeden z byłych irlandzkich księży włączył się do walki, szmuglując broń dla rebeliantów. Winter doradzał i inspirował przywódców południowego Sudanu.
W 1994 r. pod baldachimem puszczy w pobliżu granicy z Ugandą odbył się pierwszy krajowy zjazd przywódców Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu (SPLM), politycznego skrzydła SPLA. Chartum wiedział o spotkaniu i wysłał samoloty, żeby je zbombardowały.
W tamtych czasach przywódcy Południa unikali miast i dróg, stanowiących łatwe cele dla bombowców, i trzymali się dziczy. Ludzie tacy jak Garang lub Salva Kiir, jego zastępca, którzy dorastali w pasterskich obozach na wsi, w takim terenie czuli się bezpieczni. Z całego kraju ściągnęło na konwencję ponad 500 osób. Wokół miejsca zebrania żołnierze SPLA, brodząc w wysokiej trawie, „zaczesywali” wydeptane ścieżki, żeby załogi bombowców ich nie dostrzegły. Organizatorzy spotkania wycięli stopnie w zboczach naturalnego, chronionego przez roślinny kamuflaż amfiteatru, w którym zasiedli delegaci, żeby słuchać Wintera mówiącego o demokracji. Po odbytym na łonie natury zjeździe SPLM sformował własny rząd, na czele którego stanął Garang.
W styczniu odwiedziłem Salvę Kiira, który został prezydentem południowego Sudanu, kiedy w 2005 r. Garang zginął w katastrofie helikoptera. Zdawał się czuć nieswojo w prezydenckim biurze, wśród ostentacyjnych symboli władzy typowych dla środka Afryki. Na głowie miał czarny kowbojski kapelusz, prezent od George’a W. Busha, i siedział w nienaturalnej pozie na eleganckiej kanapie, która wydawała się go uwierać. W przenośnym sensie uwierał go też sprawowany urząd. Mówił, że nigdy się nie spodziewał, że spadnie na niego prezydentura. Jego wizja Sudanu Południowego nakazywała mu przekazać stanowisko innej osobie. – Pokojowa zmiana władzy – mówił – jest podstawą porządnej demokracji. Ożywił się, kiedy spytałem go o dzieciństwo wśród krów, jak przy nich spał i ssał ich wymiona. – Cudowne – odpowiedział z uśmiechem. Czy wciąż trzyma krowy? – Mężczyzna nigdy nie wyzna, ile ma dzieci czy krów. Czasem wymienia cyfrę jeden. Ta jedynka może oznaczać dziesiątkę, setkę albo tysiąc. No więc, ile ma? – Jeden – wybuchnął śmiechem.
Gdy wojna domowa w południowym Sudanie znajdowała się we wczesnej fazie, jedynymi Amerykanami, którzy ją z uwagą obserwowali, byli niektórzy członkowie chrześcijańskich kościołów. Konflikt postrzegali jako wojnę religijną między islamskimi agresorami i niebędącymi muzułmanami ofiarami. Wydarzenia z 11 września wzmocniły ten pogląd. Przywódcy kościołów i wierni wywierali nacisk na amerykański rząd, żeby coś zaczął w Sudanie robić.
Winter wiedział, że wojna domowa w Sudanie nie jest po prostu starciem między islamem a chrześcijaństwem – południe kraju to w dużej mierze zlepek plemion animistów. Zdawał sobie sprawę, że przynależność etniczna znaczy tu więcej niż religia. Znał przyczyny ekonomiczne, wiedział, że Północ z premedytacją hamowała rozwój Południa. Zabiegał o zainteresowanie dziennikarzy i parlamentarzystów – chciał, żeby większa liczba Amerykanów, zwłaszcza tych ze stolicy, zainteresowała się Sudanem.
Na ziemi, która tradycyjnie stanowiła miejsce walk pomiędzy Arabami i czarnymi Afrykanami o pastwiska, teraz walczono o ropę – nawet trzy miliardy baryłek, większość przy spornej granicy między Północą a Południem, gdzie od wieków ścierały się różne plemiona i klany.
Konflikt był skomplikowany, lecz Winter zawsze wierzył, że zmienić świat na lepsze może moc wiary. W 2002 r. widział to na własne oczy.
W wiosce Itti nieopodal granicy z Etiopią natrafił na prezbiteriański kościół, w którym pod dachem z trawy co niedziela gromadził się ponadtrzystuosobowy tłum. Ludzie modlili się i grali na bębnach. Którejś niedzieli młody pastor o imieniu Szymon, którego Winter już zdążył poznać, wystąpił przed front zgromadzenia i mówił – cytując apostoła Pawła – o „Bożym pokoju, który przekracza wszelkie zrozumienie”. Pokoju nawet z Arabami. Winter pomyślał: To uosobiona mądrość. Po nabożeństwie podszedł do grupki starszych zboru i spytał, co mógłby uczynić, by wspomóc ich Kościół. Zaczęli się naradzać. Mogli prosić o wszystko. Nowy budynek. Instrumenty muzyczne. Żywność. Lekarstwa. Gotówkę. – Szymon jest łebskim człowiekiem – powiedzieli – ale nie otrzymał porządnego wykształcenia, które powinien mieć pastor. Czy mógłbyś mu pomóc?
Winter był zszokowany. Ci ludzie nie mają prawie nic do jedzenia, a wybierają szkołę dla pastora! Przez następnych kilka lat z własnej kieszeni opłacał edukację Szymona w szkole teologicznej w Kampali w Ugandzie, zawierzając słowu młodego człowieka, że powróci do szarej rzeczywistości malutkiej Itti. I Winter znów zdwoił swe wysiłki na rzecz pokoju.
Olśnienie przyszło w koszarach spla którejś nocy w 1991 r. Czytając pożyczoną od przyjaciela Biblię, Logocho znalazł swój cel. Postanowił, że zostanie pastorem. Niedługo potem protestancki duchowny, chrzcząc chłopca, zapytał, czy ten chciałby przybrać nowe imię, otrzymać nową tożsamość. – Tak – odrzekł Logocho. – Szymon.
Oddał karabin. Opuścił SPLA i poszedł do szkoły dla uchodźców w Kenii. Później kształcił się w szkole biblijnej, by wreszcie trafić do zagubionego w buszu kościoła w Itti, do którego pewnej niedzieli wszedł łysiejący Amerykanin o imieniu Roger i usiadł na ziemi w tłumie wiernych.
W 2005 r. lata dyplomatycznych wysiłków Wintera uwieńczył traktat pokojowy podpisany przez Północ i Południe. Historia Sudanu, pełna chaosu i rzezi, nie daje gwarancji, że porozumienie przetrwa zaplanowane na rok 2011 referendum w sprawie niepodległości. Niemniej jednak Winter – wespół ze współpracownikami z USA i mediatorami z Kenii, Wielkiej Brytanii, Norwegii i innych krajów – wynegocjował coś, co przedtem wydawało się w Sudanie niemożliwe: pokój. Pokój, który trwa od pięciu lat.
Szymon nie posiada krów, nie cieszy się więc wysokim statusem społecznym. Niedawno przechadzałem się z nim po Itti. W okularach i butach na gładkiej podeszwie ze wzmocnionymi noskami, wyglądał jak z innego świata. Przez ostatnie trzy lata zarabiał na utrzymanie, pracując dla Towarzystwa Ochrony Dzikich Zwierząt. To zajęcie odległe od pasania bydła i polowań wypełniających życie jego rodaków. Lecz ludzie pozdrawiali go machaniem ręki i zapewniali, że przyjdą w niedzielę rano. – Wielki człowiek! – wołali.
Mógł zostać w Ugandzie lub pojechać do Kenii. Tak jak „straceni chłopcy” z dokumentalnego filmu o Sudanie mógł wyemigrować do Ameryki i mieć lepsze życie. Nie pojedzie do Stanów Zjednoczonych? Uśmiechnął się i – swoim zwyczajem – delikatnie cmoknął, wycofując język z wyrwy po zębach. – Nie – oświadczył. – Moje miejsce jest tutaj.