Po niezdobyte szczyty Karakorum. Opowieść o polskiej wyprawie
Góry zawsze symbolizowały wolność, niezależność - stąd pomysł dziewięciu alpinistów - wytyczenie polskiej drogi na niezdobytym szczycie.
Ostatni rok był dla Polaków niepowtarzalny, obchodziliśmy jubileusz 100-lecia odzyskania niepodległości. Na przełomie maja i czerwca 2018 r. dziewięciu członków Polskiego Klubu Alpejskiego, z kierownikiem wyprawy Bogusławem Magrelem na czele oraz dwóch pakistańskich wspinaczy, pragnęło uczcić Niepodległość wejściem na dziewiczy szczyt- Yawash Sar II, mierzącym prawdopodobnie 6176 m n.p.m.
Niestety, po dotarciu na miejsce, w rejon gór Ghujerāb, okazało się, że będziemy musieli zmienić swój plan. Na Yawash Sar II zalegało wyjątkowo dużo śniegu, jak na tę porę roku, a po wcześniejszych świeżych opadach, których byliśmy świadkami, istniało bardzo duże zagrożenie lawinowe. Nie chcieliśmy ryzykować, ale też dać za wygraną i stracić szansy na niezdobyty szczyt. Ponieważ ten rejon Karakorum jest słabo eksplorowany, ze względu na duże odległości od cywilizacji i braki w dokumentacji topograficznej, nie musieliśmy długo szukać dziewiczego szczytu - znalazły się nawet dwa, nie mniej interesujące, niż nasz pierwotny cel.
Zachód słońca nad Karimabadem, stolicą Hunzy. W dolinie płynie Indus, w tle Rakaposhi 7788 m n.p.m. Fot. Paweł Kułaga
Zanim jednak stanęliśmy jako pierwsi na ich szczytach musieliśmy przemierzyć ok. 7 tyś kilometrów drogą powietrzną do Islamabadu. Następnie odbyć krótki lot do Gilgit oraz drogą lądową dostać się do Karimabadu w dolinie Hunzy. Lokujemy się w hotelu na dwie noce, ale nie ma czasu na odpoczynek po długiej podróży. Karim Hayat, który zaprosił nas do swojego kraju, już nas prowadzi do Fortu Baltit, dawnej siedziby lokalnych królów. Przemieszczamy się, ściągając na siebie spojrzenia Pakistańczyków wąskimi uliczkami Karimabadu, pośród licznych sklepików ulokowanych w pomieszczeniach na wzór naszych garaży, gdzie ruch miejski rządzi się swoimi prawami. Zwiedzamy miasto, nad którym górują ośnieżone siedmiotysięczniki tj. Rakaposhi, Diran, Spantik czy spektakularna Lady finger. Podpatruję życie mieszkańców słynących z długowieczności, próbując poznać ich sekret. Hunzowie zawdzięczają to swojej ciężkiej pracy na roli oraz diecie bogatej w ryż, warzywa, owoce, a przede wszystkim morele spożywane z pestkami. Szczególne przekonuje mnie tryb życia Hunzów z Shimshal - ostatniej miejscowości, z której wyruszyliśmy w góry. Z Karimabadu do Shimshal, najwyżej położonej wioski w Pakistanie, na ok. 3000 m n.p.m. jechaliśmy 5 godzin drogą wykutą w skale, która przez 80% długości wiedzie szutrem, wąskimi wąwozami, nad kilkusetmetrowymi przepaściami i gwarantuje mocne przeżycia.
Shimshal, miejscowość w północnym Pakistanie, najwyżej położona w kraju, na wysokości 3100 m n.p.m. Pola uprawne na pierwszym planie. Fot. Sławomir Wiktor
W przeszłości do Shimshal skazywano na zesłanie przeciwników politycznych króla Hunzy, z tego też powodu do 1998 r. nie istniała do tej miejscowości droga jezdna, a jedynym sposobem aby się tam dostać był 3 –dniowy marsz przez góry. Shimshal urzekło mnie naturalnością, prostotą i przemyślanymi rozwiązaniami, np. systemem kanałów nawadniających tarasowo położone pola uprawne, wodą płynącą z topniejącego śniegu. W Shimshal spędziliśmy dwa dni, śpiąc w skromnym guest house, jadając posiłki na podłodze, tak jak miejscowi ludzie. Mieliśmy okazję skosztować np. mulindę, która przez swój charakterystyczny zapach nie przypadła mi do gustu. Potrawę tą wyrabia się z koziego mleka, sera, mąki, do której dodaje się olej z pestek moreli. Praktycznie do większości posiłków Hunzowie dodają ten wyjątkowy w swoich właściwościach olej oraz ostre przyprawy: imbir, chili, kurkumę, które to działają antyoksydacyjnie. Poza tym potrawy przyrządzają ze świeżego mleka, płodów własnej uprawianej ziemi. Sami wypiekają chleb i pity. Pracują ciężko przy wypasie kóz, owiec i na roli, często bez użycia maszyn rolniczych. Nawet wodę do picia noszą ze studni lub rzeki. Surowy ale nieskażony klimat górski, praca fizyczna, zdrowe odżywianie to ich sekret długowieczności.
Lal Siran Katethk Sar 5465 m n.p.m. o poranku. Drodze na szczyt wytyczonej przez nas nadaliśmy nazwę Polish Independence 1918. Fot. Paweł Kułaga
Niektórzy mężczyźni pracują również jako tragarze dla ekspedycji. Do naszej dołączyło 32 z 7 osiołkami. Dołączył też do naszego zespołu Rahmat Ullah Baig, zdobywca K2. Gościnność mieszkańców Shimshal oraz ich proste życie przypominające nasze co najmniej 50 lat temu bardzo mi się spodobało, jednak za tą wioską czekały na nas cudowne, bezludne góry i stąd też rozpoczęliśmy 4-dniowy trekking do bazy głównej. Przekraczając wiszący most nad rzeką Shimshal pożegnaliśmy cywilizację na kilkanaście dni, podekscytowani co nas czeka tam wyżej.
Pierwsze zaskoczenie było już w miejscu naszego pierwszego obozu trekkingowego, kiedy ujrzeliśmy boisko z bramkami do piłki nożnej, boisko do krykieta oraz kamienny schron, a wszystko to na wysokości 3900 m n.p.m. Chłopaki obiecali sobie, że na powrót, kiedy będą już dostatecznie zaaklimatyzowani rozegrają tu mecz, tak jak to robią mieszkańcy Shimshal podczas corocznego festiwalu w tym miejscu. Pierwsza noc pod namiotem w górach i odmienna azjatycka flora bakteryjna daje się we znaki. Moja współlokatorka ma tę noc nie przespaną. Mi też „jeździ” po jelitach ale na całe szczęście nie mam innych objawów. Jest jednak na to sposób farmakologiczny i już jutro po śniadaniu wszyscy bez wyjątku ruszają dalej, wyżej. Trekking wiedzie kamienistym terenem piargów, morenami dawnego lodowca, zmienia się pogoda, robi się zimno, wieje.
Po drugiej stronie rzeki Shimshal czekały na nas dziewicze szczyty oddalone 4 dniami trekkingu. Fot. Monika Szławieniec- Reczuch
Następny nocleg spędzamy na wysokości 4200 m n.p.m., w miejscu zwanym Shpodin, wcześniej wchodząc aklimatyzacyjnie na wysokość 4860 m n.p.m. Już podczas wejścia zaczyna padać śnieg, marzną mi place, bo na tą przechadzkę nie zabrałam z namiotu cieplejszych rękawic, aby rozgrzać dłonie robię na szczycie 20 pompek. Rano budzimy się pod zasypanymi białym puchem namiotami, góry przybrały szatę zimową. Rahmat mówi, że o tej porze przyroda nadrabia zaległości, ponieważ zima była wyjątkowo sucha w tym roku. Dzisiaj czeka nas ok. 8 godz. marszu. Teren nie należy do łatwych, wspinamy się ośnieżonymi morenami pod przełęcz Boisum Pir, położoną na wysokości 4830 m n.p.m. Podziwiam tragarzy, którzy z ciężkim i niewygodnym ekwipunkiem dzielnie pokonują ten stromy odcinek, czasami odciążając nawet swoje osły kiedy te odmawiają dalszego marszu.
Z przełęczy roztacza się bajkowy widok połyskujących w słońcu białych zboczy gór, u podnóża których śpi zamarznięte jezioro. Jestem zachwycona tym widokiem, prawdziwe oblicze Karakorum, takie jak sobie wyobrażałam. Po zejściu z przełęczy wędrujemy dość długo na poziomie 4600 m n.p.m., zaczynam wtedy odczuwać skutki przebywania na tej wysokości. Zastanawiam się czy tylko ja siłą woli pcham do przodu nogi aby szły dalej. Okazuje się, że pozostali mają podobne odczucia, nie jesteśmy jeszcze wystarczająco zaaklimatyzowani do tej wysokości. Nie pociesza nas fakt, że czeka nas jeszcze 5 godzin marszu i zejście na wysokość 3900 m n.p.m., na noc do obozu pasterskiego o nazwie Mindiqshalagh. Robi mi się żal kolegi, który dodatkowo musi co jakiś czas biegać za skały, ponieważ dopadło go to samo co dzień wcześniej koleżankę.
Trzeci dzień trekkingu dał się nam szczególnie we znaki. Kiedy docieramy na miejsce noclegu szybko rozkładamy namioty aby choć godzinkę poleżeć w ciepłym śpiworze zanim zrobi się całkiem zimno. Kolejny poranek przynosi poprawę pogody. Otwieram oczy z uśmiechem na twarzy czując na policzku promienie słońca przebijające się przez namiot. Nawet śniadanie udaje się nam zjeść na zewnątrz mesy delektując się plackami pity z dżemem. Karim oznajmia, że dzisiejszy etap drogi do bazy głównej zajmie nam ok. 5 godzin marszu.
Droga do bazy głównej wiodła w większości morenami lodowca i korytami zamarzniętych rzek. Fot. Paweł Kułaga
Okazuje się jednak, że dzięki zamarzniętej rzece szybko się przemieszczamy nadrabiając drogi, a do bazy na wysokość 4260 m n.p.m. docieramy w zaledwie 3 godziny. Po drodze szczególne wrażenie robi na mnie widziany z daleka wierzchołek naszego celu- góry Yawash Sar II, którego biel niesamowicie kontrastuje z szarymi skałami niższych gór na horyzoncie. Jestem podekscytowana, że za kilka dni być może staniemy na jego szczycie. Kończymy nasz 4-dniowy trekking w zacisznym miejscu Doliny Ghidims, między dwoma morenami bocznymi, z dostępem do wody wypływającej spod zamarzniętej pokrywy rzeki. Urządzamy bazę, rozbijamy nasze domy tymczasowe, stawiamy mesę, kuchnię, latrynę i prysznic. Dziękujemy tragarzom za ich pracę, zostaje z nami tylko dwóch porterów, kucharz i dwóch jego pomocników. W bazie odpoczywamy i aklimatyzujemy się 2 dni, po czym przenosimy się wyżej, na wysokość 4900 m aby założyć tam obóz C1, w pobliżu góry Yawash Sar II. Kiedy już tam docieramy na miejsce, góra odkrywa swoje prawdziwe oblicze. Zalega na niej masa śniegu, co oceniamy na ogromne zagrożenie lawinowe, tym bardziej, że 4 dni wcześniej padał świeży śnieg. Wspólnie ustalamy, że nie będziemy ryzykować, tym bardziej że droga, którą mielibyśmy wytyczać na szczyt zakłada przetrawersowanie kuluaru z dużym depozytem śniegu. Powstaje wtedy plan B zakładający atak na sąsiednią, niezdobytą górę - Two Headed Massif, mierzącą wg mapy J. Majera i J. Wali wysokość 5900 m n.p.m. Tu wyżej, w C1 jest znacznie zimniej, kiedy słońce wieczorem chowa się za skały i zaczyna wiać, mycie naszych zębów i twarzy odbywa się bardzo szybko.
Obóz bazowy na wysokości ok 4300 m n.p.m. Od ostatnich siedzib ludzkich, czyli wioski Shimshal dzielą go 33 km. Fot. Paweł Kułaga
Pierwsza noc w C1 i mój organizm daje mi małe znaki, że jeszcze nie jestem w pełni zaaklimatyzowana. Pobolewa mnie głowa, a kiedy staram się zasnąć, potrzebuję co jakiś czas nabrać głęboki oddech. Na drugi dzień postanawiamy się dalej aklimatyzować czynnie, a za cel obieramy grań w pobliżu Yawash Sar II, która rozdziela doliny lodowca Yawash i Ghidims Północny. Wchodzimy na skalny bastion- najwyższy punkt grani i osiągamy wysokość 5360 m n.p.m. Widok z niego na góry otaczające dolinę Yawash jest niesamowity. Od północy dolinę zamyka 9 szczytów, wysokości ok. 5500-5800 m n.p.m. Następnego dnia ja i Bogusław, kierownik wyprawy idziemy na rekonesans kuluaru, którym mamy zamiar wchodzić na Two Headed Massif. Trzymamy się blisko skał, dla bezpieczeństwa, ponieważ dużo w nim lawiniastego śniegu. Ciężko się idzie, zapadają się nogi. Zakładamy ślad do wysokości 5380 m n.p.m. i wracamy do C1 na dobę odpoczynku przed atakiem szczytowym.
31maja, w wyjątkowo mroźną noc, o godz. 3:00 stajemy w trzech zespołach z czekanami w rękach gotowi do podboju dziewiczego Two Headed Massif. Środek nocy oświetlony tysiącem gwiazd, tarczą księżyca w pełni i naszymi czołówkami, w Polsce ok godz. 23:00, nasi bliscy dopiero poszli spać. My ciężko pracujemy aby osiągnąć szczyt i mimo niewygód cieszę się, że tu jestem, daleko od codziennej rutyny, cywilizacji, a za to blisko przyrody. Początkowo wspina się w miarę dobrze po zmrożonym śniegu i naszych śladach sprzed dwóch dni. Jednak kiedy wychodzimy ponad wysokość 5380 m n.p.m. kuluar robi się stromy, a jakość śniegu pogarsza się do tego stopnia, że zapadamy się w nim po kolana. Rozpoczyna się mozolna wspinaczka 20 kroków i chwila na głęboki oddech czasem tylko 10 wbić czekana o stromy, zmrożony stok i przerwa.
Tuż przed wschodem słońca zimno jest szczególnie dokuczliwe. Robimy punkty asekuracyjne, wieszamy poręczówki, ponieważ im wyżej tym śnieg robi się coraz mniej związany. Słońce, które przyjemnie ogrzewa mi plecy, działa teraz na naszą niekorzyść, powodując że ostatnie 70 metrów na grani dzielącej oba wierzchołki góry to walka aby nie zapadać się po pas i nie wywołać lawiny. Mimo, że kosztuje to dużo energii, nogi dalej mnie niosą napędzane ciekawością, jak jest na szczycie, na którym dotąd nikt nie był.
Śniadanie w obozie C1 na wysokości 4900 m n.p.m. pod Two Headed Massif. Fot. Bogusław Magrel
O godz. 10:10 moja ciekawość zostaje zaspokojona, jako pierwsza w historii kobieta wdzieram się na szczyt Two Headed Massif. Cudowne uczucie, cieszę się jak dziecko tą chwilą, moje marzenie spełniło się. GPS-y pokazują wysokość 5700 m n.p.m., o 200 metrów niżej niż na mapie. Jednak nie dziwi nas ten fakt, ponieważ nikt tu wcześniej nie był, a pomiary dokonywano innymi sposobami. Sesja zdjęciowa, filmik dla sponsorów i staram się zarejestrować ten piękny widok jaki się roztacza pode mną w najgłębszych zakamarkach mojej pamięci. Na pierwszym planie drugi wierzchołek góry z ogromnymi nawisami śnieżnymi, a za nim panorama 5-6 tysięczników Karakorum. W dole dokładnie widać język lodowca Ghidims Północny. Natomiast nieznacznie nad naszym szczytem góruje Yawash Sar II i zachęca aby powrócić na jej podbój może w przyszłym roku. Łączymy się przez telefon satelitarny z trójką naszych kolegów, którzy śledzą nasze poczynania z C1, o godz. 14:00 jesteśmy już na dole z nimi. Mieliśmy szczęście, ponieważ następny dzień przynosi załamanie pogody. Opady śniegu towarzyszą nam na powrót, aż do bazy głównej.
Wyjście zespołu alpinistów z obozu C1 płożonego na wysokości 4900 m n.p.m. w kierunku Yawash Sar II na rekonesans. Fot. Paweł Kułaga
Pięknie tam wysoko, aż szkoda wracać, jednak w bazie czekają na nas 2 dni odpoczynku i prawdziwe luksusy, np. kozina na obiad i pierwsza od 2 tygodni kąpiel w wiadrze wody. Moje włosy szaleją z zachwytu kiedy suszę je w pełnym słońcu. Podobnie dzieje się z ciałem, które wystawiam na promienie, w zaciszu między moreną a namiotem. Przykład ze mnie bierze również koleżanka i pozostali koledzy. Pomocnicy kucharza nie pozostają obojętni na nasze zmagania ze słońcem, serwują nam nawet colę jak wytrawni kelnerzy na wczasach all inclusive, przy okazji zerkając tu i tam.
Po słodkim lenistwie przechadzam się po morenach odnajdując przy okazji dziką cebulę oraz inne gatunki flory wyrastającej spod kamieni, jedyny pokarm kozic i jaków. Wracam do bazy z samotnej przechadzki, na miejscu okazuje się, że tragarz który towarzyszył nam przez cały czas do C1 przeciążył plecy i cierpi z powodu bólu. Proponuję mu masaż, co wywołuje od razu sensację wśród jego pozostałych pakistańskich kolegów, nie przywykłych do widoku wykonującej masaż pleców kobiety. Zwyczajnie chcę mu pomóc i przy ciekawskiej widowni całej bazy wykonuję mu masaż. Według jego zapewnień, przynosi mu to ulgę. Teraz jeszcze o tym nie wiem ale Liaqat będzie chciał się odwdzięczyć za pomoc i kiedy zejdziemy z gór do Shimshal podwiezie mnie swoim motorem do naszego guest house.
Wzbudzę tym też małą sensację siadając okrakiem na motor, czego Pakistanki nigdy nie robią, bowiem siadają zawsze bokiem. Wieczorem wszyscy razem spotykamy się w mesie i ustalamy plan zdobycia jeszcze jednego dziewiczego szczytu, leżącego w rejonie przełęczy Boisum Pir, którą będziemy wracać do Shimshal, Na drugi dzień docierają do naszej bazy tragarze, którzy pomogą nam zabrać cały ekwipunek z powrotem, w dół. Nasza wyprawa na początku ważyła ponad 1000 kg teraz jest znacznie mniej. Skurczyły się zapasy jedzenia i paliwo.
Ten widok towarzyszył nam podczas wspinaczki na szczyt Two Headed Massif 5700 m. W dole wyraźny język lodowca północnego Ghidims. Fot. Monika Szławieniec-Reczuch
Opuszczamy bazę główną, a po dwudniowym trekkingu docieramy do podnóża góry Lal Siran Katethk Sar, nad brzeg zamarzniętego jeziora. Na wysokości 4640 m n.p.m. zakładamy obóz C1. Ustalamy, że atak na górę podejmiemy jej północną ścianą. 5.06. 2018 r. o godz. 3:00 w nocy przechodzimy po tafli zamarzniętego jeziora, by rozpocząć stromym zboczem wspinaczkę. Góra okazuje się trudniejsza technicznie niż poprzedni szczyt. Dodatkowo wieje przenikliwy zimny wiatr. Są miejsca, gdzie grzęźniemy w głębokim śniegu i szukamy odpowiedniej bezpiecznej drogi. Na grani czeka na nas wielki nawis zagradzający drogę na szczyt. Omijamy go trawersując grań pod skalnymi żandarmem i to jest właściwa droga na szczyt, składający się z 2 skalistych wierzchołków o wysokości: 5460 m i 5465 m n.p.m. Wszyscy stajemy na niższym wierzchołku, natomiast na tym wyższym staje kierownik naszej wyprawy.
Pierwsza kobieta w historii na szczycie Lal Siran Katethk Sar 5460 m n.p.m. Fot. Dawid Plewczyński
Widok jaki roztacza się ze szczytu wynagradza nam nasze trudy, całe Karakorum jak na dłoni, nawet widać K2 w oddali. Jest tak samo pięknie jak i niebezpiecznie. Na szczycie miejsce tylko dla 2 osób i krucha skała, na którą trzeba szczególnie uważać. Słońce na zejściu zaczyna mocno operować, rozmiękczając śnieg. Zagrożenie lawinowe wzrasta. Schodzimy początkowo drogą podejścia, następnie uciekamy na zachodnią stronę góry, gdzie jest już znacznie mniej śniegu, a na koniec same piargi usypujące się nam spod raków. Szczęśliwie docieramy do podstawy góry. Czeka nas jeszcze przejście przez taflę jeziora, która o tej porze dnia już rozmiękła. Nasze nogi wielokrotnie zapadają się w wodzie, ale kiedy widać nasze namioty nie ma to już znaczenia. Na przywitanie i pokrzepienie w obozie C1 dostajemy od kucharza gotowane jajko, ziemniaka w mundurku i kubeczek coli, co po 12 godzinach akcji smakuje wyśmienicie. Do śpiwora kładę się tym razem wcześniej niż słońce zajdzie za góry i szybko zasypiam ze zmęczenia.
Kolejnego dnia znów wcześnie rano ruszamy w drogę powrotną do Shimshal. Kiedy jeszcze mróz trzyma taflę jeziora w ryzach, przekraczamy przełęcz Boisum Pir, im niżej schodzimy, tym bardziej zaczyna doskwierać słońce. Po 4 godzinach marszu docieramy do kamiennego schronu na 3900 m n.p.m., gdzie mieliśmy pierwszy nocleg- Zarthgharben. Mimo szczerych chęci rozegrania meczu w piłkę nożną, ze względu na brak piłki niektórzy z nas zadowalają się wspinaczką po ubezpieczonej skale. Pozostała część ekipy po krótkim odpoczynku zbiera się do ostatniego 2 godzinnego etapu drogi powrotnej. Przyjemnie jest się wspinać w lekkim obuwiu po nagrzanej skale, ale kucharz z tragarzem już nas ponaglają do powrotu, tłumacząc że rzeka, którą będziemy kilka razy przekraczać, przybiera z każdą godziną i jeśli się nie pospieszymy, nie przejdziemy przez nią suchą nogą o ile w ogóle przejdziemy. Ostre słońce wytapia w popołudniowych godzinach śnieg, idziemy więc za ich radą. Zmordowani ciężarem plecaka, upałem, wszędobylskim pyłem skalnym, wybrudzeni i zmęczeni, po ponad 2 tygodniach przebywania w dzikich górach stajemy znów u progu naszego guest house w Shimshal, aby się porządnie wykąpać, wyspać i następnego dnia wyruszyć w drogę powrotną do Karimabadu.
Widok z wysokości 5300 m n.p.m., w dole lodowiec Ghidims Północny oraz nasz obóz C1. Fot. Monika Szławieniec-Reczuch
Siadam na godzinę na dachu jeppa, który wiezie nas do cywilizacji. Chłonę jeszcze każdą cząstkę tego niesamowitego miejsca przez nozdrza i oczy. Nasza wyprawa niestety dobiega końca, nie pozostało więc nic innego jak powrót na niziny z planem C na przyszły rok. Odnieśliśmy podwójny sukces, udało się wejść na dwa szczyty: Two Headed Massif oraz Lal Siran Katethk Sar. Drogę na pierwszą górę nazwaliśmy- „Hunza freedom”, a na drugą „ Polish Independence 1918”. Dwie skalne turnie na grani Lal Siran Katethk Sar otrzymały nazwę: Reiza Sar ( niższa, lewa) i Jasmina Sar ( wyższa, prawa). Skalny bastion w grani rozdzielającej doliny Yawash i Ghidims Północny nazwaliśmy- Polish Massif.
Ekipa pierwszych w historii zdobywców na szczycieTwo Headed Massif 5700 m n.p.m. Droga wspinaczkowa nazwana przez nas Hunza Freedom. Fot. Monika Szławieniec-Reczuch W eksploracji szczytów wzięli udział członkowie zespołu polskiego: Tomasz Hełka (Chorzów), Wiktor Jurasz ( Żywiec), Paweł Kułaga ( Kielce), Bogusław Magrel ( Ząbkowice Śląskie), Anna Migdał ( Bochnia), Jan Pecka ( Kwidzyn), Dawid Plewczyński ( Gniezno), Monika Szławieniec-Reczuch ( Jawor), Sławomir Wiktor ( Nowy Sącz) oraz zespołu pakistańskiego: Karim Hayat ( Karimabad) i Rahmat Ullah Baig (Shimshal).
Tekst: Monika Szławieniec-Reczuch