Patent na dobre zdjęcie? Podróż. Wywiad z Markiem Ogniem [STORYTELLERS]
Marek Ogień raczej nie należy do ludzi, którzy lubią siedzieć w miejscu. Kiedy nie przebywa na foto eskapadach, albo akurat nie fotografuje pierwszego na świecie zjazdu na nartach z K2, jeździ na snowboardzie albo biega. To nie było łatwe, ale udało mi się go złapać w pewien styczniowy poranek, żeby porozmawiać o jego pracy, dzieciństwie, insta-rzeczywistości i... planach na emeryturę.
- Katarzyna Mazur
KATARZYNA MAZUR: Na pierwszy ogień [nomen omen - przyp.red] mam do ciebie pytanie z serii “nic, co ludzkie nie jest mi obce” – masz takie dni, że nie chce ci się wstawać do roboty?
MAREK OGIEŃ: Nie, nigdy nie mam tak, że mi się nie chce wstawać. Nawet, jak wiem, że czekają mnie skomplikowane zdjęcia, jednak zawsze czuję jakąś ekscytację i wyzwanie. Moim zdaniem, jeżeli nie ma tej ekscytacji, można się w tym trochę zgubić i jaki tak naprawdę sens ma wtedy wstawanie, czy chodzenie do pracy? Ja go nie widzę. Wiadomo – jak każdy miewam trudne dni, kiedy rzeczywiście rano myślę “O Jezu, co ja będę dzisiaj robił?” albo jak tu się przeorganizować, żeby coś wyszło lepiej. Wtedy mam trudniejsze chwile, ale raczej nie miewam negatywnych myśli.
KM: To chyba jesteś wyjątkiem na polskim krajobrazie, bo w sumie każdy trochę narzeka. To znaczy, że chyba bardzo lubisz to, co robisz?
M.O.: Bardzo. No kocham! Tak naprawdę wymarzyłem sobie bycie fotografem, spełniam się w tym, kocham to i jednocześnie na tym zarabiam, więc jest to całkiem fajne połączenie.
K.M.: A co napędza cię do pracy? Są ludzie, którzy nie ruszą palcem bez 10 litrów kawy, czy włączenia ulubionej playlisty, niektórzy pobudzają się innymi rzeczami. Ciekawi mnie, jakie są twoje rytuały.
M.O.: Biegam i staram się to robić w miarę systematycznie. To daje mi energię i mobilizuje mnie do działania, ale traktuję to też jako formę medytacji. To, że wyjdę i przelecę się gdzieś kilka kilometrów, pozwala mi złapać oddech, zastanowić się nad sobą i swoimi planami, nad tym, co robię źle i co robię lepiej. Do działania napędzają mnie też wszystkie wyjazdy z aparatem, dzięki nim mam do tego wszystkiego dużo więcej wigoru.
K.M.: No tak – przygoda napędza przygodę. Skoro jesteśmy przy przygodach – na swojej stronie internetowej napisałeś, że dzieciak bardzo często lądowałeś na ostrym dyżurze. Poczułam się, jakbym czytała o sobie, z tym że u mnie powodem była czysta pierdołowatość? A jak było u ciebie – to była wina nieuważności, czy właśnie tej żądzy przygody, która pchnęła cię potem do pracy z aparatem?
M.O.: Myślę, że wszystko. Moja partnerka mówi, że jestem jak słoń w składzie porcelany i z tym na pewno mam problem. Z drugiej strony, cały czas pakowałem się w kłopoty – to zjechałem z górki na sankach i wylądowałem na słupie, to wjechałem na rowerze w drzwi otwartego samochodu… Więc tak, trochę tych przygód było. Zdarzyły się wakacje, podczas których chyba sześć czy siedem razy mnie zszywali, z mniej lub bardziej poważnych powodów. To ciągnęło się przez tyle czasu, że lekarz, który mnie szył, zaczął mówić na mnie Kamikadze. Było kilka takich lat, kiedy “poobijałem” się dość mocno, a raz naprawdę niewiele brakowało do najgorszego zakończenia, ale o tym już nie będę mówił.
K.M.: Najważniejsze, że wszystko poszło dobrze. A czy w twojej pracy zdarzyły ci się jakieś niebezpieczne albo nieprzyjemne sytuacje?
M.O.: Raz prawie odmroziłem sobie nogi i to była rzecz, której się bardzo przestraszyłem, bo to była bardzo mroźna zima. Kolejnej wiosny, kiedy robiłem zdjęcia dla jednej ze sportowych marek na lodowcu, wjechał we mnie narciarz i trochę się poturbowałem, ale na szczęście nic poważnego mi się nie stało, a plecak ze sprzętem był cały i zdrowy, także skończyło się dobrze.
Różne przygody spotkały mnie też na wyprawie z Andrzejem Bargielem. Był taki moment, że Jędrek poszedł do góry na szybką aklimatyzację i kiedy schodził na dół, zadzwonił do mnie przez walkie-talkie, że jest trochę odwodniony, więc trzeba mu przynieść picie i jedzenie. Poszliśmy więc z Piotrkiem [Piotr Pawlus, operator filmowy uczestniczący w wyprawie – przyp. red] i spotkaliśmy się z nim gdzieś między szczelinami lodowca. Jędrek wypił coś słodkiego i podjadł, więc skoczył mu cukier i rura do bazy. My nie chcieliśmy się ścigać, więc schodziliśmy sobie na spokojnie. Droga do obozu była bardzo łatwa – wystarczyło iść pewnymi śladami i nie na skróty. No ale zagadaliśmy się o nieszczęściach, które dzieją się na lodowcach i innych wyprawac hi niechcący poszliśmy na skróty, czyli totalnie prosto przez lodowiec z masą szczelin. W pewnym momencie półka, na której staliśmy, zaczęła się pod nami uginać, więc ja zacząłem z tego wybiegać, a Piotrek wpadł po pas – prawdopodobnie stanęliśmy na jakiejś szczelinie zasypanej śniegiem. Myślę że niewiele brakowało do poważnego nieszczęścia i to był błąd totalnie z naszej głupoty.
K.M.: No właśnie, wyprawa z Andrzejem Bargielem. Towarzyszyłeś mu podczas historycznego wydarzenia, kiedy jako pierwszy człowiek na świecie tak po prostu zjechał sobie na nartach z K2. Czy musiałeś jakoś specjalnie przygotować się do tego wyzwania? Jak takie przedsięwzięcie wygląda od strony fotografa?
M.O.: Co do przygotowań, sprawa wyglądała tak, że kiedyś Jędrek przyjechał do Warszawy, poszliśmy razem pobiegać i zapytał mnie, co ja na wyprawę. No a ja na to, że no pewnie! Ustaliliśmy, że ogarnie co trzeba i da znać, ale na jakiś czas przestał się odzywać i nie odbierał telefonów więc uznałem, że pewnie załatwia jakieś swoje rzeczy. Potem przyszła wiosna i nagle odezwał się z propozycją 1,5-miesięcznego wyjazdu do Pakistanu… za dwa tygodnie. Tak więc, ten wypad w nieznane spadł na mnie dość niespodziewanie i nie było czasu na specjalne przygotowania. Fizycznie byłem przygotowany całkiem nieźle, bo regularnie uprawiam sport, więc tego się nie bałem.
Bałem się za to, jak mój organizm zareaguje na tak dużej wysokości, bo jednak baza znajduje się na pięciu tysiącach metrów. Sam trekking trwa 6 dni i jest to 120 kilometrów, więc codziennie idzie się bite 8 godzin, a organizm dostaje trochę po tyłku i może zareagować różnie. Niektórych trzeba ściągać na dół, inni dostają wysokościowe leki. Ja po dotarciu do bazy miałem taki moment, że rzeczywiście poczułem się dziwnie – nie miałem apetytu, nie chciało mi się pić, nie chciało mi się rozmawiać. Jędrek miał podobnie, więc poradził, żebyśmy normalnie pili, jedli i działali i to uczucie minęło, chociaż początek był trudny.
Jednak, gdy człowiek wyjdzie z namiotu i widzi ten majestatyczny teren przepięknych gór w bieli i szarościach, myśli sobie: “Kurde, gdzie ja jestem? Jestem tak daleko od domu, nie ma internetu, telefon nie działa, nie ma z nami kontaktu poza telefonem satelitarnym”. Byliśmy totalnie odcięci i to zrobiło na mnie bardzo mocne wrażenie. Później się to uspokoiło, zwłaszcza, że nie wchodziłem z Jędrkiem do góry. Nie jestem wspinaczem ani alpinistą, więc nie chciałem narażać sensu wyprawy jakimś swoim głupim błędem. Poruszałem się głównie po terenach wokół bazy, które były sprawdzone i bezpieczne – tam powstały zdjęcia i materiały filmowe z tej wyprawy.
K.M.: Czy ta wyprawa była w jakiś sposób przełomem w twojej karierze i sprawiła, że miliony monet oraz propozycji obsypało cię z nieba, czy też wszystko kręciło się super już przedtem i była ona raczej wisienką na torcie tego, co zrobiłeś wcześniej?
M.O.: Nie do końca w to wierzę, ale wiele osób mówi mi, że był moment, w którym sporo ludzi sobie o mnie przypomniało. Może też ta wyprawa miała wpływ na to, że moje zdjęcia dotarły do większej grupy osób i moja kariera potoczyła się trochę szybciej do przodu. Jest taka szansa, ale nie do końca wierzę, że to tylko to. Wydaje mi się, że są to też lata poświęcone tej pracy i to był ten moment, w którym rzeczywiście coś musiało się wydarzyć. Ta wyprawa była taką kropką nad i. Nie jest tak, że po takim doświadczeniu wszystko leci do góry, a ty nie musisz nic robić i niczym się przejmować. Jest OK, nie mogę narzekać i cieszę się z tego, że mam okazję pracować przy różnych zleceniach dla różnych klientów, ale raczej nie pokusiłbym o stwierdzenie, że po takim doświadczeniu wszystko jest WOW.
Na pewno to, co tam przeżyłem było niesamowite i sam fakt, że mogłem uczestniczyć w tej wyprawie i mogłem to wszystko obserwować przez lunetę było super. Wyszliśmy z takiego założenia, że podczas zjazdu Jędrka z K2 pozostaniemy w kontakcie przez walkie-talkie, dzięki czemu mogliśmy go informować co jest pod nim i kiedy powinien skręcić w prawo, a kiedy w lewo. Taka inspekcja z innej perspektywy. To na mnie spadł ten ciężar, więc siedziałem z lunetą i walkie-talkie i mówiłem mu “lewo-prawo”, oczywiście Jędrek jechał swoim śladem, ale miał na uwadze to, że mówię mu, w którą stronę ma się kierować. To było dla mnie niesamowicie stresujące i bardzo to przeżywałem, bo każdy głupi błąd na zasadzie moja lewa–jego prawa mógł mieć poważne konsekwencje. Później fajne było to, jak pod sam koniec zjazdu wyszedłem do Jędrka, żeby zrobić mu zdjęcie w ostatniej części lodowca i to był niesamowicie wzruszający moment. Pamiętam, że łzy poleciały mi wtedy z oczu.
Byłem tak wzruszony, że to się wydarzyło, że wyprawa się odbyła i się udało. Jędrek zjechał z drugiej najwyższej góry na świecie i najprawdopodobniej najtrudniejszej, a ja byłem tego naocznym świadkiem – to jest historia, którą będziemy nosili w sobie i będziemy mogli o niej opowiadać do końca życia.
K.M.: To prawda. Chciałabym też porozmawiać o twojej przeszłości. Czy pamiętasz pierwsze swoje zdjęcie, na które spojrzałeś i stwierdziłeś “OK, zostaję fotografem – umiem to”?
M.O.: Chyba tak naprawdę coś takiego nigdy nie miało miejsca. Zawsze patrzyłem na swoje zdjęcia bardzo krytycznie i ciężko było mi się do nich odnieść jak do tych dobrych. Na pewno moment robienia zdjęć jest świetny i rzeczywiście jak powstawało coś fajnego, mogłem coś kreować na swój sposób i eksperymentować, czułem, że uczę się każdego dnia, że za każdym razem robię jakiś postęp i ten postęp dostrzegam. Cieszyło mnie to, że uczę się czegoś nowego – a to operować lampą błyskową, a to inaczej kadrować. Nawet w tym roku zauważyłem, że robię zdjęcia trochę inaczej, niż wcześniej i to też jest dla mnie taki moment, w którym czuje, że wciąż się rozwijam.
K.M.: No tak, o to chodzi w takich KREATYWNYCH zawodach. Nie lubię tego określenia, bo jest bardzo nadużywane przez agencje reklamowe. W każdym razie, jeżeli pracujesz w ten sposób, ale się nie rozwijasz, to po co właściwie to robić?
M.O.: Fantastyczne jest to, że za każdym razem spotykasz się z jakimś nowym wyzwaniem i starasz się sobie to wszystko poukładać, żeby to dobrze wyglądało, a potem nagle widzisz, że uczysz się czegoś nowego.Także trudno mi powiedzieć, czy był taki moment, w którym uznałem, że chciałbym być fotografem – myślę, że go nie miałem, a każdy dzień był wyzwaniem.
K.M.: A w jakim wieku zacząłeś robić zdjęcia?
M.O.: Dobre pytanie. Mój dziadek robił zdjęcia, mój tata też się tym zajmował i na chwilę przejąłem po nim aparat. Mieliśmy starego Zenita i trochę się nim bawiłem, ale wiesz, jak to było w szkole średniej – powoli wchodziły aparaty cyfrowe i było dużo innych zainteresowań – deskorolka, kumple, dziewczyny… Więc spadło to gdzieś na drugi plan i fotografia wróciła do mnie później, w czasie studiów. Pamiętam, że bardzo inspirował mnie wtedy Bart Pogoda – fantastyczny fotograf, jestem jego wielkim fanem. Pisał wtedy bloga, który nie dość, że miał świetne zdjęcia, to jeszcze fantastyczne opisy. Podróżował wtedy tuk tukiem przez Chiny do granicy z innym krajem, więc te jego opisy i zdjęcia podziałały na mnie naprawdę mocno. I to był moment, kiedy postanowiłem, że chcę spróbować zdjęć.
Miałem wtedy jakiś aparat moich rodziców, taką małą cyfrową małpkę i tą małpką eksperymentowałem – to był chyba 2003 albo 2004 rok. W wakacje 2005 roku pojechałem pracować do Stanów i stwierdziłem że zarobione pieniądze wydam pieniądze na aparat, spróbuję się tym bawić i zobaczymy, co z tego będzie. No i w zasadzie od pierwszego zdjęcia się w tym zakochałem, wiedziałem, że to jest to. Nie wiem, jak to się wydarzy i jak ja zrobię, żeby z tego żyć, jak się to wszystko potoczy i ile będzie kosztowało wyrzeczeń, ale wiedziałem, że to jest rzecz, którą chcę robić w życiu.
K.M.: Zahaczmy jeszcze o twoją starszą twórczość. Ja na co dzień piszę i nie mogę wracać do rzeczy, które napisałam, bo nawet po tygodniu myślę, że mogłam to zrobić lepiej, fajniej, sprytniej, czuję ciarki na całym ciele i myślę sobie “Boże, jak ktoś mógł za to zapłacić?”. Dlatego też nie wracam – piszę i udaję, że tego nie ma, Tak masz ze swoimi starszymi zdjęciami?
M.O.: Mam tak bardzo często i powiem ci, że teraz rzadko jest tak tak, że na przykład codziennie się coś tworzysz, a w dzisiejszym świecie wrzucasz wszystko na Instagram, więc ja często sięgam do tych zdjęć z przeszłości. Wiadomo – ludzie pomyślą, co pomyślą – może im się wydawać, że to jest zdjęcie z dnia codziennego, a to jest zdjęcie na przykład sprzed trzech lat, dwóch lat, czy roku i ciężko mi się na te zdjęcia patrzy. Ale z drugiej strony zapcham trochę tę dziurę w internecie, może komuś coś pokażę, może komuś się będzie podobać, więc jest to rzeczywiście trudne. Mam podobnie jak ty, że patrzenie na stare rzeczy jest dla mnie trudne.
K.M.: No tak, ale ty tego nie unikniesz. Musisz patrzeć na swoje zdjęcia non stop, a ja na szczęście mogę odciąć się od tych rzeczy, które robiłam i po prostu udawać, że tego nie ma.
M.O.: Tak. Najgorsze jest to, że na przykład chcę zmienić swoją stronę internetową i ilekroć tam wejdę i patrzę na te zdjęcia, myślę “Ja pitolę, ale ja jestem beznadziejny. To jest niemożliwe, że to moja praca”. Na maksa krytycznie do tego podchodzę, myślę, że czasami aż za bardzo, ale już takie mamy artystyczne zawody.
K.M.: Tak. Poza tym chyba lepiej patrzeć na siebie krytycznie, niż totalnie bezkrytycznie, bo to chyba prowadzi do gorszych rzeczy.
M.O.: Też mi się tak wydaje.
K.M.: Skromność jest w cenie. A wolisz pracę z człowiekiem czy z krajobrazem?
M.O.: I to, i to. Lubię łączyć człowieka i krajobraz, aczkolwiek czasem czuję przesyt krajobrazem i wydaje mi się, że wolałbym fotografować ludzi, zająć się trochę portretem. Fajne jest to, że można to ze sobą przeplatać – łączyć człowieka i naturę, piękne miejsca i fajne widoki z jakąś osobą, uśmiechem i emocjami, ale czasem mam wrażenie, że chciałbym skupić się bardziej na ludziach, niż na krajobrazach. Może też dlatego, że dzisiaj tych krajobrazów w necie jest ich taki ogrom, że, w zasadzie, czy to wszystko musi być na nowo fotografowane? A może warto te fajne wschody czy zachody słońca zachować dla siebie? Po prostu pojechać, zobaczyć i przeżyć to, a nie uwieczniać na zdjęciu.
K.M.: I wrzucać na [Insta – przyp.red.] stories.
M.O.: Tak, na zasadzie “jestem i muszę to zrobić i sfotografować i wrzucić na Insta story i na Facebook i muszę wszystkim pokazać”. Te widoki jest lepiej przeżywać niż fotografować.
K.M.: Zgadzam się. Powiedz mi – czy istnieje uniwersalny przepis na dobre zdjęcie? Oczywiście, pomijając dobry i drogi sprzęt.
M.O.: Chyba jest i myślę, że takim przepisem jest podróż. Oczywiście fajnie jest umieć dostrzegać w swojej własnej okolicy piękne rzeczy, ale myślę, że to podróżowanie jest najfajniejszą receptą na fajne zdjęcie. Pojawiasz się w jakimś miejscu po raz pierwszy, wszystko inaczej na ciebie oddziałuje – patrzysz na niektóre rzeczy zupełnie inaczej, niż ludzie, którzy tam mieszkają, dostrzegasz światło, inaczej postrzegasz architekturę, przestrzeń. Wszystko jest świeże i fajne – to jest recepta na dobre zdjęcie. Podróż to najlepszy moment na bycie kreatywnym i robienie zdjęć.
K.M.: Czyli, jeżeli ktoś chce zostać fotografem, powinien spakować wszystko i wyruszyć w świat?
M.O.: Tak.
K.M.: A jakie jest twoje ulubione komercyjne i niekomercyjne zdjęcie, jakie zrobiłeś? Masz takie zdjęcia?
M.O.: Komercyjne? To strasznie trudne – nie wiem, czy mam zdjęcie, którym mógłbym się tak bardzo chwalić. Mam parę zdjęć komercyjnych, które lubię, ale nie wiem… Może można było coś w nich poprawić, lepiej zrobić.
K.M.: Acha, czyli wracamy do samobiczowania?
M.O.: Dokładnie tak! A poza komercyjnymi zdjęciami… Trudne pytanie, na maksa. Nie potrafię ci na nie odpowiedzieć.
K.M.: W dalszym kroku chciałam cię poprosić o pokazanie tych zdjęć naszym czytelnikom, więc może wybierzesz jakieś ulubione?
M.O.: Mam czasem takie momenty, że fotografuję puste drogi, one mnie jakoś fascynują i lubię robić im zdjęcia. Mam więc taki swój zbiór zdjęć dróg i mam fajne zdjęcie z Japonii, gdzie pada ładne światło prosto w obiektyw, sypie lekki śnieg, jest zachód słońca i myślę, że bardzo lubię, bo kojarzy mi się z fajnym czasem, kiedy pojechałem tam z kumplami na snowboard i było naprawdę ekstra. Japonia obudziła we mnie silne uczucia – snowboard i zima są tam zupelnie inne niz u nas. A tak, to nie wiem, trudno mi powiedzieć. Wiesz, jak to jest – jak robisz dużo zdjęć, to w pewnym momencie je wszystkie zatracasz i trudno mi teraz wyobrazić sobie zdjęcie, które byłoby charakterystyczne i mocne.
K.M.: A kiedy mówię hasło “twoje ulubione twoje zdjęcie”, to jakie zdjęcie widzisz przed oczami jako pierwsze?
M.O.: Właśnie nie mam takiego. Nie potrafię go podporządkować, nie wiem w jakiej kategorii musiałbym go szukać – czy w widoku, czy w portrecie… Na pewno to z wypraw mam najfajniejsze zdjęcia. Myślę, że te najmocniejsze zdjęcia to te, z którymi wiążą się emocje. Tam, gdzie byłem i gdzie były silne emocje – tak, jak ostatnia wyprawa pod Everest, albo poprzednia do Pakistanu – tam powstały moje najbardziej emocjonalne zdjęcia i myślę, że one są takimi charakterystycznymi, które mają jakiś wydźwięk.
K.M.: A masz jakieś foto marzenie? Takie, że o nim myślisz i wiesz, że zwariujesz, jeśli tego nie zrobisz. Miejsce, człowiek, czy nawet sytuacja, którą chciałbyś sfotografować?
M.O.: Mam. Mam jakieś swoje cele. Na pewno chciałbym komercyjnie wyjść poza ten kraj i to jest cel, do którego dążę. Jest to niestety skomplikowane, często zderzam się ze ścianą, ale jednak myślę o tym, że nie mogę się poddać i że jest to warte walki. A poza komercją… Myślę, że samospełnianie się na zasadzie własnych podróży, typu wyjazd na snowboard do Japonii albo do Nowej Zelandii. Na tapecie jest też Australia, którą chciałbym sfotografować. No i National Geographic, w którym opublikowanie zdjęcia jest marzeniem chyba każdego fotografa, bo umówmy się – ten magazyn to mekka pięknych zdjęć. Więc tak, to też by mnie kręciło.
K.M.: Rozmawialiśmy o Barcie Pogodzie, który jest twoim ulubionym fotografem. A czy jest ktoś, kto jest według ciebie przehype’owanym [przecenianym – przyp.red] fotografem i nie rozumiesz, dlaczego zrobił karierę? Dla ułatwienia, mogą być to osoby żyjące i nieżyjące.
M.O.: Nie, chyba nie mam czegoś takiego. Nie chciałbym czuć jakiejś nienawiści i zazdrości, bo to jest niezdrowe. Nie rozumiem chyba tylko tego konceptu instagramowych selfiaków, które mają po kilkadziesiąt tysięcy followersów.
K.M.: Trudno to nazwać fotografią, prawda?
M.O.: Tak. Nie rozumiem też influencerów, którzy pokazują swoją twarz, leżąc na łóżku i reklamując proszek do prania, albo reklamują coś w kompletnie nienaturalny sposób. To jest rzecz, której na maksa nie lubię i trochę tracę szacunek do tych ludzi przez to, że robią to w ten, a nie inny sposób. Nie do końca się z tym utożsamiam, w zasadzie w ogóle.
K.M.: Ale fotografia w mediach społecznościowych to zupełnie inna kategoria niż fotografia, którą ty się zajmujesz, więc trudno to porównywać.
M.O.: Wydaje mi się. źe to jest trochę takie oszukiwanie ludzi – mówienie im, jakie twoje życie jest fantastyczne, jak pięknie żyjesz i iloma produktami jesteś obsypany, a z drugiej strony tak naprawdę to wszystko pewnie inaczej wygląda, zresztą tak samo jak w życiu każdego innego człowieka. Na ekranie, w telefonie, czy przed komputerem zawsze jest bomba, a z drugiej strony wcale niekoniecznie jest tak fantastycznie.I tego nie lubię – moim zdaniem jest to przerysowane i sztuczne.
K.M.: Tak, i szkodliwe – czytałam badania, według których Instagram jest w Stanach jednym z głównych powodów samobójstw wśród nastolatków. Wiesz, patrzą na cudowne życie innych i myślą, że wszystko u nich jest bez sensu i do kitu.
M.O.: Powiem ci, że ja naprawdę to wpadłem, bo gdzieś tam walczę mailowo, piszę z różnymi ludźmi i dostaję odpowiedzi negatywne. Nie, i nie, i nie. A potem wchodzę na Instagram, na którym głównie śledzę fotografów i widzę, że robią to i tamto, i myślę sobie “Co za dramat, ja nic nie robię! Kiedy ja się przebiję? Kiedy się coś wydarzy? Kiedy zdarzy się coś fajnego?”. Można popaść w depresję. To taki stan zawieszenia, kiedy człowiekowi wydaje się, że nic się nie dzieje. Trzeba do tego podchodzić z dystansem.
K.M.: Tak, ale czasami trudno zachować zdrowy rozsądek, sam wiesz jak to bywa. Ja się cieszę, że w tych czasach jesteśmy dorosłymi ludźmi. Myślę, że gdybym była nastolatką w czasie tego boomu Instagrama i Facebooka, to byłoby ze mną źle.
M.O.: Ja na bank nie skończyłbym szkoły średniej!
K.M.: To też! To by było straszne. Powoli zbliżamy się do końca, więc chciałabym cię zapytać o przyszłość, ale nie do końca związaną z fotografią. Rozmawialiśmy o środowiskach artystycznych i wolnych zawodach, a w naszym kraju z ich przyszłością różnie bywa – czy masz jakiś sprytny plan na emeryturkę?
M.O.: Nie mam. Myślę o tym często i trochę mnie to przeraża, ale nie chce się na tym koncentrować.
K.M.: Ja mam podobnie – będzie, co będzie.
M.O.: Właśnie. Żyjemy w takich dziwnych czasach, że tak naprawdę wszystko jest niepewne. Zaraz wszystko się mocno zcyfryzuje. Czytałem ostatnio książkę “Homo Deus: Krótka historia jutra”, a teraz czytam “21 lekcji na XXI. wiek” i właśnie one mówią o tym, jak bardzo zmieni się nasz świat i ile zawodów zniknie przez cyfryzację. Jadąc tutaj tramwajem czytałem o tym, że środowiska artystyczne też będa miały problemy ze znalezieniem pracy przez tę właśnie cyfryzację. Nie chcę się nad tym zastanawiać.
K.M: Twój zawód raczej nie zniknie – myślę, że sztuczna inteligencja nie zrobi aż tak dobrej fotografii.
M.O.: No niby tak, ale patrzę na katalog IKEA i 80-90% jest tam renderem, więc myślę sobie “Kurczę, skoro oni potrafią wyrenderować każde pomieszczenie, to potrafią też wyrenderować mnie w pięknym miejscu”, a obok będzie… reklama proszku do prania.
K.M.: No tak, ale nie będzie tam już tych emocji, o których mówiłeś wcześniej. Myślę, że ludzie bardzo łatwo rozpoznają, co jest autentyczne, a co jest po prostu chamską reklamą.
M.O.: Tak. Na pewno boję się wypalenia i to jest rzecz, która mnie przeraża – że pewnym momencie stwierdzę, że to koniec, osiągnąłem jakiś limit, spełniłem się i nie ma dla mnie więcej wyzwań, ale to też są jakieś tam odległe myśli. Przede wszystkim trzeba myśleć pozytywnie, że to wszystko jakoś się ułoży. Były gorsze czasy, żyło się gorzej, nie było pieniędzy, ciężko było znaleźć na wszystko czas, czy pieniądze na aparat i podróże, a jakoś wszystko się ułożyło, więc nie wierzę, że w przyszłości tak nie będzie. Trzeba być pozytywnej myśli.
K.M.: Piękne zakończenie. Będzie dobrze – pozytywny przekaz od Marka Ognia. Dzięki!
M.O.: Dzięki serdeczne.