Na czym polega rola planisty w Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym?
Wstając przed świtem i ruszając w nieznane, ratownicy GOPR-u żyją w harmonii z naturą, jednocześnie stawiając czoła jej najbardziej surowym obliczom. Praca ta jest jak podróż przez dzikie tereny, pełna niespodzianek i niesamowitych widoków. Każde wezwanie to nowa przygoda, która dodaje skrzydeł i przypomina, dlaczego wybrali właśnie tę drogę. W górskich terenach odnajdują prawdziwą wolność i sens istnienia.
Z Mateuszem Kaszubskim o zaginięciach w górach i o tym, jak reagować na szlaku, rozmawia Małgorzata Szumska.
Mateusz Kaszubski: To był luty tego roku, z pozoru nic groźnego… rodzina idzie na szczyt góry, w teren, w którym była już kiedyś. Dwunastolatek powiedział rodzicom, że pójdzie skrótem i zaraz się z nimi spotka, gdy ścieżki znów się połączą. To był ostatni raz, gdy go widzieli…
Małgorzata Szumska: To była dość duża akcja, słyszałam o niej.
M.K.: Tak, bardzo dużo ludzi brało w niej udział – policja, straż, GOPR, mieszkańcy okolicznych wiosek byli gotowi pomóc. Do poszukiwań jest zwykle potrzebnych więcej osób, by zbadać wszystkie możliwe ścieżki leśne i dukty... Warunki były trudne, było zimno, padało, a rodzice powiedzieli, że chłopak nie ma nic w plecaku, czym mógłby się zabezpieczyć przed zimnem bądź nadciągającym zmrokiem.
M.S.: Jaką funkcję pełniłeś podczas tej akcji?
M.K.: To była moja pierwsza akcja, w której byłem planistą. Już jadąc z Wałbrzycha, w samochodzie odbywałem rozmowy z policjantem koordynującym tę akcję oraz z rodzicami, żeby zaoszczędzić czas i zebrać wszystkie potrzebne informacje. Na miejscu samochód zamienia się w biuro sztabu, to z pojazdu nadzoruję akcję, wydaję GPS-y, udzielam instrukcji, analizuję mapę, teren, koordynuję grupy poszukiwawcze. To jest niesamowite, jak nagle samochód staje się twoim biurem, centrum zarządzania akcją. Wszystko dzieje się szybko, trzeba wydawać polecenia, zbierać informacje, nadzorować kilka grup poszukiwawczych.
M.S.: Jak rozmowa z rodziną pomaga w takiej akcji, skoro to właśnie ona najbardziej nie ma pojęcia, gdzie jest osoba zaginiona?
M.K.: Niby tak, ale wywiad jest kluczowy. Od początku musimy zakładać każdy scenariusz, może chłopak się zgubił lub np. pokłócili się i sam się oddalił, żeby wystraszyć rodziców?
M.S.: A co daje Wam taka informacja jak powód oddalenia?
M.K.: Może być tak, że jeśli sam się oddalił na złość rodzicom, to będzie próbował udać się z powrotem do domu, nie będzie mu zależało na tym, żeby się gubić w lesie, tylko żeby nastraszyć rodziców. Może przeczekać w jednym miejscu, schować się przed nimi, ale może też dojść do przystanku autobusowego i pojechać gdzieś w stronę domu. Ale w tym wypadku szybko ułożyliśmy puzzle: chłopak był w harcerstwie, znał się zatem trochę na spacerach leśnych, więc nie bał się na chwilę odłączyć od rodziców. Ewidentnie wybrał złą drogę i się zgubił. W tym czasie wrzucamy też informacje o poszukiwaniach do mediów społecznościowych, dostaliśmy informację, że ktoś był na tym szlaku i widział chłopca. To nam pomaga zawęzić obszar działania.
M.S.: Jak zakończyła się ta akcja?
M.K.: Na szczęście sukcesem. Znaleźliśmy chłopaka już po zmroku. Był wyziębiony, ale cały i zdrowy. Był odrobinę wystraszony, ale naprawdę dzielnie sobie poradził jak na jego wiek i sytuację.
M.S.: Czy to była trudna dla Ciebie akcja?
M.K.: Tak. Pierwszy raz występowałem w roli planisty, wcześniej szkoliłem się do tego, ale pierwszy raz cały ciężar koordynacji spadł na mnie. Od moich decyzji zależało powodzenie i czas trwania akcji. Dodatkowo działanie z dzieckiem jest zawsze mocniej obciążające, i to dla każdej służby. Gdy poszkodowanym jest dziecko, dużo więcej od siebie wymagamy.
M.S.: Ta opowieść pokazuje, jak ważne jest, żeby jako turysta w górach być wyczulonym na drugiego człowieka. Zwracać uwagę na ludzi, których mijamy, a także śledzić Wasze social media i reagować na postulaty w takich przypadkach.
M.K.: TOPR bardzo często publikuje posty o poszukiwaniach, bo Tatry są odwiedzane przez dziesiątki tysięcy turystów dziennie, więc jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś daną osobę widział. I często na szczęście ludzie robią tak, jak mówisz – zwracają na siebie uwagę na szlaku, obserwują nasze media społecznościowe i łączą czasami kropki, i mogą nam pomóc. A przede wszystkim pomóc poszkodowanemu. U nas w Sudetach ruch turystyczny też się wzmaga i też coraz częściej nie jesteśmy sami na szlakach, więc takie działania zaczynają przynosić efekty też u nas. A druga sprawa to właśnie zwracanie uwagi na ludzi. Wałbrzych jest otoczony górami, wyjdziesz z domu, źle skręcisz i po pięciu minutach jesteś na szlaku w środku lasu. Jeśli widzimy zdezorientowaną starszą osobę, nieubraną jak na wyjście w góry – zareagujmy. Można z nią porozmawiać, ale możemy też zadzwonić na jeden z numerów alarmowych i zapytać, czy nie trwają poszukiwania. Zdarza się, że ktoś wyjdzie z domu i rodzina go szuka wraz ze służbami po mieście, a taka osoba straciła orientację i jest gdzieś w lesie. Taki telefon nic nas nie kosztuje, a możemy uratować człowieka. A już na pewno trzeba reagować, jak widzimy w lesie samotne dziecko. W mieście tak nie wyłapiemy tego, są place zabaw, dzieciaki się przemieszczają po podwórkach i ulicach, ale dziecko samo na szlaku – to powinno dla nas być czerwoną flagą.
M.S.: A zdarzało się Wam szukać kogoś, kto już był w domu?
M.K.: Niestety tak. Rodzina lub bliscy wpadają w panikę, informują nas o zaginięciu, służby szukają takiej osoby, co jakiś czas próbujemy też dodzwonić się do poszukiwanego, ale nie zawsze mamy zasięg. Po kilku godzinach udaje się ten kontakt i poszukiwany mówi, że już dawno jest w hotelu. A rodzina w euforii, że nic mu nie jest, nie pomyślała, żeby odwołać poszukiwania. A my rzucamy wszystko, wychodzimy z pracy, zostawiamy nasze rodziny i poświęcamy nasz czas na poszukiwania. Cieszymy się, że poszukiwana osoba jest zdrowa, i kończymy poszukiwania. Ale ważne jest, żeby zgłaszać nam takie sytuacje. Jesteśmy ochotnikami, też chcemy wrócić do domu, bo ktoś tam na nas czeka. Fajnie, żebyśmy bez celu nie chodzili po lesie.
Materiał promocyjny marki Defender