W XXI wieku wszyscy jesteśmy migrantami. Wciąż jednak trwa konflikt „przybysz kontra tubylec”
Ludzie są gatunkiem wędrownym, jednakże niektórzy podzieliliby nas na dwa rodzaje: migrantów i tubylców. Wędrujemy z powodu stresu środowiskowego i fizycznych niebezpieczeństw, ze względu na małostkowość naszych sąsiadów oraz aby być tym, kim chcemy być, szukać tego, czego pragniemy szukać.
- Mohisin Hamid
Wszyscy jesteśmy potomkami imigrantów. Nasz gatunek, Homo sapiens, nie narodził się w Lahaur, miejscu, gdzie piszę te słowa. Nie wywodzimy się też z Szanghaju, Topeki czy Buenos Aires, z Kairu czy Oslo, gdzie ty być może te słowa czytasz.
Nawet jeśli mieszkasz dziś na obszarze Wielkich Rowów Afrykańskich, na kontynencie, który jest matką nas wszystkich, w miejscu, gdzie odkryto najstarsze szczątki naszego gatunku, twoi przodkowie również się przemieszczali – wyjeżdżali, zmieniali miejsce, mieszali, zanim powrócili tu, gdzie teraz żyjesz. Tak jak w moim przypadku. Opuściłem Lahaur i przez wiele lata mieszkałem w Ameryce Północnej i Europie, aby w końcu powrócić do domu, gdzie niegdyś mieszkali moi dziadkowie, w którym spędziłem dzieciństwo.
Z pozoru wyglądam na tubylca, ale podróże zrobiły ze mnie zupełnie innego człowieka. Dla nikogo z nas miejsce, które nazywamy domem, nie jest miejscem ojczystym. Bycie człowiekiem to migrowanie naprzód w czasie. Sekundy są jak wyspy, na które przybywamy, niczym rozbitkowie, i z których zmywa nas przypływ. Dopływamy nieustannie na nowo, w nowym momencie, na nową wyspę, taką, której nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy.
W trakcie trwania naszego życia te sekundy, przez które migrujemy, gromadzą się, zmieniają się w godziny, miesiące, dekady. Stajemy się uchodźcami naszego dzieciństwa, szkół, przyjaciół, zabawek, rodziców. Rzeczy, które były całym naszym światem, przeminęły. Zastąpiły je nowe budynki, rozmowy telefoniczne, albumy zdjęć i wspomnienia. Stawiamy kroki na ulicy, podnosząc głowę na górujące nad nami sylwetki dorosłych. Ponownie wychodzimy na ulice chwilę później i nasza młodość przyciąga spojrzenia innych. A jeszcze później pojawiamy się z naszymi dziećmi.
A potem jeszcze raz, zdawałoby się niewidoczni, niewzbudzający zainteresowania, przygarbieni na skutek sił grawitacji. Wszyscy doświadczamy nieustannej dramaturgii tego, co nowe, i nieustannej żałoby po tym, co zostało za nami. To uniwersalny smutek, tak potężny, że próbujemy go wyprzeć, rzadko zauważając go w sobie, a co dopiero w innych. Jesteśmy zachęcani przez społeczeństwo, aby koncentrować się na tym, co nowe, na zdobywaniu, a nie na stracie, a ona jest również tym, co łączy nasz gatunek.
Przemieszczamy się w czasie, idziemy przez doczesne życie, gdyż jesteśmy do tego zmuszeni. Poruszamy się w przestrzeni, w fizycznym świecie, pozornie dlatego, że taki jest nasz wybór, ale w tym wyborze jest też konieczność. Przemieszczamy się, gdy nieakceptowalnym staje się pozostanie tam, gdzie jesteśmy. Gdy nie jesteśmy w stanie zwlekać ani chwili dłużej, sami w naszej dusznej sypialni, i musimy wyjść na zewnątrz i oddać się zabawie. Kiedy nie możemy zwlekać ani chwili dłużej, głodni na naszym dotkniętym suszą gospodarstwie, i musimy szukać pożywienia gdzie indziej. Wędrujemy z powodu stresu środowiskowego i fizycznych niebezpieczeństw, ze względu na małostkowość naszych sąsiadów – oraz aby być tym, kim chcemy być, szukać tego, czego pragniemy szukać.
Jesteśmy wędrownym gatunkiem. Ludzie zawsze byli w ruchu. Nasi przodkowie się przemieszczali, nie linearnie, niczym armia krocząca poza granice Afryki w śmiałej ofensywie, ale zataczając kręgi, raz w jedna stronę, później w druga, niesieni przez rozmaite prady. Dziś ludzie przemieszczają się głównie z obszarów wiejskich do miast w Azji i Afryce. I nasi potomkowie tez będą to robić wraz ze zmieniającym się klimatem, rosnącym poziomem mórz, nadciągającymi wojnami, gdy jedna forma aktywności gospodarczej będzie zamierała i robiła miejsce drugiej.
Siła naszej technologii, jej wpływ na nasza planetę, ciągle rośnie. W konsekwencji tempo zmian przyspiesza, generując nowe rodzaje stresu, a nasz żwawy gatunek będzie wykorzystywał ruch jako część odpowiedzi na te stresy, tak jak to czyniły nasze prababki i nasi pradziadkowie, i do czego my również jesteśmy zaprojektowani. A jednak wmawia się nam, ze taki bieg jest niesłychany, ze reprezentuje on kryzys, powódź, tragedie.
Mówi się nam, ze istnieją dwa typy ludzi, rdzenni mieszkańcy i imigranci, i ze musza oni walczyć pomiędzy sobą o pierwszeństwo. Mówi się nam, ze możemy zatrzymać nie tylko migracje w sensie geograficznym, ale również te w czasie, ze możemy powrócić do przeszłości, do lepszej przeszłości, gdy nasz kraj, nasza rasa, nasza religia były naprawdę wielkie. Jedyne, co musimy zrobić, to zaakceptować podział. Podział ludzkości na tubylców i imigrantów.
Wizje świata składającego się z murów i barier, oraz strażników i broni. I nadzoru niezbędnego, aby móc te bariery egzekwować. Świat, w którym umiera prywatność, a wraz z nią godność i równość, gdzie ludzie muszą udawać bycie niezmiennymi, w bezruchu, zakotwiczonymi na ladzie, na którym obecnie się znajdują i w czasie swego dzieciństwa – lub dzieciństwa swoich przodków – w wyimaginowanym czasie, w którym bezruch jest wyimaginowana możliwością. Takie są marzenia gatunku pokonanego przez nostalgie, będącego w stanie wojny z samym sobą, ze swa wędrowna natura i szczególnym związkiem z czasem, negującego krzykiem nieustanny ruch, który jest ludzkim życiem.
Być może myślenie o nas samych jako imigrantach jest wyjściem z tej nadciągającej dystopii. Jeśli wszyscy jesteśmy imigrantami, możliwe jest pobratymstwo pomiędzy cierpieniem kobiety, która nigdy nie mieszkała w innym mieście, a jednak zaczęła się czuć obco na swej własnej ulicy, i cierpieniem mężczyzny, który opuścił swoje miasto i nigdy go już więcej nie zobaczy. Być może przemijalność jest naszym wspólnym wrogiem, nie w tym sensie, ze upływ czasu może zostać pokonany, ale w takim, iż wszyscy cierpimy z powodu strat, które przyniósł.
Być może realne staną się wtedy większe pokłady empatii dla nas samych, a z nich zrodzi się więcej miłosierdzia dla innych. Musimy zebrać więcej odwagi, płynąć przez czas i nie pozwalać, aby pokonał nas strach. Być może wspólnie będziemy wystarczająco odważni, aby zdać sobie sprawę, ze koniec każdego z nas nie jest końcem wszystkiego i ze piękno i nadzieja są możliwe, nawet gdy nas już nie będzie. Zaakceptowanie naszej rzeczywistości jako wędrownego gatunku nie będzie łatwe. Potrzebna będzie nowa sztuka, nowe opowieści i nowe sposoby bycia. Ale potencjał jest ogromny. Lepszy świat jest możliwy, bardziej sprawiedliwy i przystępny dla wszystkich, lepszy dla nas i dla naszych wnuków, bez takiego ogromu przemocy.
Miasto niedaleko ciebie dwa wieku temu było niewyobrażalnie inne od tego, jakie jest dzisiaj. Prawdopodobnym jest, ze za dwa wieki będzie znowu inne przynajmniej w takim samym stopniu. Niewielu mieszkańców jakiegokolwiek miasta wolałoby mieszkać w nim dwa wieki temu. Z dużym prawdopodobieństwem można sobie wyobrazić, ze to samo będzie prawda dla mieszkańców miast dwa wieki do przodu.
Gatunek w końcu czujący się komfortowo z tym, ze jest gatunkiem wędrownym. To dla mnie jest celem, w którego kierunku warto iść. To główne wyzwanie i szansa, która każdy imigrant nam oferuje: aby zobaczyć w nim, w niej, rzeczywistość nas samych.