"Nie mogę już nosić sandałów. Pokonałam zbyt wiele kamienistych ścieżek". Reportaż o społeczności Tarahumara
W XVI wieku Indianom Tarahumara udało się uniknąć hiszpańskiej konkwisty. Ale czy poradzą sobie z naporem nowoczesności?
Każda gwiazda na niebie oznacza członka plemienia Tarahumara, którego dusze – trzy w przypadku mężczyzn i cztery w przypadku kobiet, dawczyń nowego życia – zaznały wreszcie wiecznego spoczynku. Tego właśnie można się dowiedzieć od antropologów i misjonarzy na temat wierzeń Tarahumara (sami siebie nazywają Rarámuri) – plemienia zamieszkującego kaniony na północy gór Sierra Madre Zachodniej, gdzie pojawili się pięć wieków temu, szukając schronienia przed hiszpańskim najazdem.
Hiszpanie nie dość, że przywieźli ze sobą broń palną i konie, to jeszcze mieli niepokojący obyczaj zapuszczania bród. To właśnie dzięki nim powstało w mowie Rarámuri słowo chabochi, oznaczające każdego, kto nie należy do Tarahumara. Określenie to nie ma zabarwienia pejoratywnego, służy jedynie do wyraźnego oddzielenia swojego świata od świata obcych. Dosłowne tłumaczenie, sięgające o wiele dalszych czasów niż współczesne stosunki Tarahumara z resztą populacji Meksyku, brzmi: „człowiek z twarzą ukrytą w pajęczynie”.
Tarahumara to skryci, cisi ludzie ceniący samotność. Mieszkają w domach z suszonej cegły lub drewna, bywa również, że osiedlają się w jaskiniach lub pieczarach. Na swoich uprawianych tradycyjnymi metodami poletkach hodują kukurydzę, wykorzystywaną między innymi do produkcji alkoholu, podawanego podczas szczególnie uroczystych okazji w wydrążonych tykwach przechodzących z rąk do rąk. Żyjąc od pokoleń pośród rozległej sieci ścieżek umożliwiających poruszanie się po górskich kanionach, Rarámuri odznaczają się ogromną biegową wytrwałością; sama nazwa plemienia oznacza „biegacza” lub „niestrudzonego wędrowca”. Są w stanie wyprowadzić z równowagi najlepszych amerykańskich maratończyków, bo mimo częstych przerw na papierosa i przyzwyczajenia do biegania w sandałach z plecionki wygrywają z nimi bez najmniejszego wysiłku.
Pracę uznają za konieczność, nie przydają jej jednak żadnej dodatkowej wartości i traktują jako mniej istotną od zagadnień związanych z duchowością. Ich system handlu opiera się na wymianie, nie na pieniądzach. Kórima to nieprzetłumaczalne słowo z ich języka, opisujące zwyczaj dzielenia się, które cudzoziemiec może usłyszeć z ust Indianki Tarahumara wyciągającej ku niemu dłoń po jałmużnę. Nie należy wtedy oczekiwać podziękowania za ofiarowaną monetę, jednakże kórima nakłada na obdarowanego obowiązek dzielenia się własnością dla dobra całego społeczeństwa.
Uwielbiają zajadać się japońskimi zupkami błyskawicznymi Maruchan opakowanymi w naczynia z plastiku. Lubią także chipsy, coca-colę w butelkach i puszkowane piwo Tecate. Można spędzić sześć godzin w ciężarówce przemierzającej najgłębsze rozpadliny kanionów, wspinającej się po serpentynach żwirowych dróg przyczepionych do stromych zboczy i doczekać chwili, gdy wreszcie samochód pokona ostatnie wzniesienie. Słychać już odległe dźwięki rytualnych bębnów, nad dymiącymi kominami wioski Tarahumara słońce chyli się ku zachodowi, a na poboczu leżą plastikowe butelki i zgniecione opakowania po zupie. To pozwala utrzymać w ryzach nadmiernie romantyczne wyobrażenia o życiu Indian, jakie często mają chabochi. Jak wynika z ostatnich rządowych spisów, na terenie Meksyku mieszka 106 tys. Tarahumara, co czyni z nich jedną z największych grup rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Większość z nich wciąż żyje w sporym oddaleniu od reszty społeczeństwa, na ziemiach, które władze Meksyku próbują promować pod nazwą Miedziany Kanion, ale zarówno nazwa, jak i obraz mieszkańców prezentowany w przewodnikach turystycznych (wiodą proste życie pozbawione zdobyczy współczesnych technologii – tyle można się dowiedzieć z jednozdaniowego opisu) wprowadzają pewne nieporozumienie.
Sam Miedziany Kanion na przykład, zwany również Barranca del Cobre, to tak naprawdę tylko jeden z 12 olbrzymich kanionów w tej części Sierra Madre. Kilka z nich jest głębszych od Wielkiego Kanionu w USA. Jednak handel chabochi, zarówno legalny, jak i nielegalny wdarł się już wszędzie. Przemysł narkotykowy w coraz większym stopniu wykorzystuje te rozpadliny do tworzenia nielegalnych plantacji opium i marihuany, zawłaszczając ziemię, na której dotychczas Tarahumara uprawiali kukurydzę, fasolę i dynie. Wysiłki rządu mające na celu doprowadzenie dróg i budowę szkół na tych terenach sprowadziły także tanią tequilę, uzbrojonych bandytów i cały chatarra (określenie używane przez Meksykan na fast foody) piętrzący się na stosach w prowizorycznych sklepach pozbawionych elektryczności.
Na tradycyjny strój męski Tarahumara składają się szerokie opaski na głowę i przepaski biodrowe; nawet zimą Indianie chodzą z gołymi nogami. Jednak dziś wielu z nich woli dżinsy i kowbojskie kapelusze, skórzane buty ze szpicem oraz dopasowane paski. Większość kobiet wciąż nosi wielobarwne opaski na głowach i długie plisowane spódnice ozdobione kwiatowymi wzorami, zebrane w pasie na wzór muszli i udrapowane niczym zasłony. Są jednak również takie, które chodzą w dżinsach.
W Creel, niegdyś prężnym ośrodku przemysłu drzewnego, którego dzisiejsza egzystencja uzależniona jest od wpływów, jakie przynosi kolejowa trasa widokowa przecinająca miasto, ma powstać pierwsze lotnisko pasażerskie. Licząc na turystów, rządowi planiści zakładają także rozwój bazy hotelowej. Urzędnicy z meksykańskiego stanu Chihuahua, na którego terenie mieści się większość ziem Tarahumara, umizgują się do prywatnych inwestorów, próbując namówić ich do stworzenia w kanionach nowoczesnego kompleksu wypoczynkowego – skoki na linie, kolej linowa, hotele oraz „indiańska wioska”, w której będzie można zobaczyć „rytuały, ceremonie i ubrania”. Kompleks miałby powstać w miejscu, gdzie dziś mieści się punkt widokowy opanowany przez tłum indiańskich handlarzy. Sprzedawcy to głównie kobiety i dzieci, zachęcające turystów do zakupu koszy i tkanin, które tak podobają się obcokrajowcom. Dziewczynki w wieku szkolnym, a nawet młodsze, całymi dniami sprzedają pamiątki i wyciągają ku przechodniom pełne garście plecionych bransoletek, bez ustanku powtarzając pierwsze hiszpańskie słowo, jakiego się nauczyły: Compra? Chcesz kupić?
Plan rozwoju Miedzianego Kanionu jest jednak kontrowersyjny – budowa lotniska opóźniła się już kilka razy, nie milkną także protesty obrońców środowiska, tym głośniejsze, że cała Sierra od dłuższego czasu zmaga się z suszą. (Obietnice zwracania bacznej uwagi na ochronę przyrody straciły na wiarygodności, gdy w zeszłym roku, każdy, z kim przyszło mi rozmawiać, łącznie z urzędnikami, doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że jeden z tutejszych hoteli od lat odprowadzał swoje ścieki wprost do najbliższego kanionu; a jego właściciel uprzednio piastował stanowisko szefa wydziału turystyki w tym regionie). W całej Sierra Tarahumara (tak brzmi kolejna nazwa tych ziem) trwa też dramat na większą, bardziej uniwersalną skalę. Wkracza tu bowiem meksykańska nowoczesność, niosąc zagrożenie dla rdzennej kultury, której przez wieki udawało się skutecznie odpierać obce wpływy. Jednak każdy, kto chciałby rozpatrywać tę sytuację w sposób stereotypowy – żyjący w harmonii z przyrodą autochtoni zniszczeni przez najeźdźców kierujących się własną definicją tego, czym jest cywilizacja – pod wpływem opinii osób, które naprawdę mieszkają w kanionach, musi zweryfikować swoje poglądy.
35-letnia pielęgniarka Lorena Olivas Reyes, półkrwi Tarahumara, pracująca w szpitalu w mieście San Rafael, twierdzi, że pacjenci z jej plemienia są już w dostatecznym stopniu „zchaboizowani” – chabochiado – co oszczędza jej na przykład konieczności wymyślania nowych słów w języku Rarámuri na „wysokie ciśnienie krwi.” Bez problemu może posługiwać się hiszpańskim i tłumaczyć swoim pacjentom, że tak jak chabochis cierpią z powodu alta presión. Lorena ma wystające kości policzkowe i grube, sięgające pasa czarne włosy, w trakcie wykonywania pracy spięte w niewielki kok. Obserwowałam, jak ubrana w pielęgniarską biel majestatycznie poruszała się bez wysiłku pośród kobiet Tarahumara wystrojonych w kolorowe spódnice.
Lorena w wieku 13 lat wyemigrowała po raz pierwszy, opuszczając otoczoną kanionami wioskę Guagüeyvo, w której dorastała. Wspięła się – w jak najbardziej dosłownym sensie, gdyż nie było jeszcze drogi i wyjść z kanionu można było tylko po ścieżkach – kierowana zapałem do nauki, a kolejne szczeble edukacji mogła pokonać jedynie w szkole tak odległej, że nawet zaprawione w pieszych wędrówkach dziecko nie byłoby w stanie dotrzeć do niej każdego dnia. Mogłam się o tym przekonać, gdy namówiłyśmy stolarza z San Rafael na pięciogodzinną jazdę do Guagüeyvo. W podróży ciężarówką towarzyszyło nam trzech synów Loreny, słój smalcu, krąg sera, torba cukierków, stary rower i dwie sadzonki róż do rodzinnego ogrodu.
Działo się to w czwartek Semana Santa, Wielkiego Tygodnia przed Wielkanocą, najważniejszym świętem Tarahumara. Chrześcijaństwo pojawiało się na tych ziemiach w XVII w. wraz z jezuitami, których wypędzono sto lat później, zakazując Towarzystwu Jezusowemu działalności na terenie całej Nowej Hiszpanii. Do czasu powrotu zakonników w 1900 r. praktyki religijne Tarahumara ewoluowały w stronę mieszanki katolickich rytuałów z wiarą przodków i to właśnie ta religia zdominowała obszar Sierra Madre. To, co dzieje się w czasie Semana Santa w kanionach, może być szokujące dla chrześcijanina z zewnątrz. Centrum widowiska złożonego z pogoni, muzyki, tańców, picia alkoholu i bójek stanowią mężczyźni odgrywający faryzeuszy, pobożnych Żydów z czasów biblijnych, a głównym punktem obchodów jest wieszanie kukły Judasza, którego raczej nie powinno się pokazywać małym dzieciom. Ten fascynujący spektakl co roku przyciąga tysiące turystów, którzy podziwiają tancerzy o ciałach i twarzach przyozdobionych plamkami białej farby. Odwiedzający nie docierają jednak do Guagüeyvo, które trudno wypatrzyć na mapach. Cała społeczność rozlokowała się wokół porośniętej krzakami dolinki w skałach. O zmierzchu zasiadamy przy długim stole w kuchni rodziców Loreny i zajadamy gorące tortille, które jej matka, Fidencia, przerzuca wprost z pieca na plastikowy talerz. – Co z tańcami w tym roku? – pyta Lorena. – Przewodnik faryzeuszy złamał nogę – informuje Fidencia. Obie mówią po hiszpańsku, którego to języka Fidencia nauczyła się w szkole podstawowej, mieszczącej się o kilka kilometrów od rodzinnej jaskini, jeszcze zanim poznała ojca Loreny, Catarino Olivasa Mancinasa. Ich dom zalicza się do najładniejszych w całym Guagüeyvo: dodatkowe sypialnie z materacami dla mieszkających wraz z nimi dorosłych już dzieci i wnuków, betonowe podłogi oraz weranda z samochodowymi siedzeniami używanymi w charakterze sofy.
Dzięki małemu ogniwu słonecznemu wieczorny mrok rozjaśniają lampy; trzy lata temu wreszcie zbudowano drogę prowadzącą do wioski – na tyle szeroką, by można było przetransportować słupy trakcji elektrycznej, budowy jednak jeszcze nie zakończono. Jak słyszała Fidencia, prąd ma się pojawić już wkrótce – kiedy tak się stanie, Lorena przywiezie lodówkę.
Taka lodówka to coś naprawdę fascynującego. Wiem dokładnie, jak wygląda: czarna i błyszcząca. Jest własnością Loreny i obecnie stoi w jej kuchni w San Rafael, mieście z kilkoma brukowanymi ulicami, gdzie większość domów zaopatrzona jest w elektryczność i spłukiwane toalety.
Lorena i Fidencia ostatni raz widziały się rok temu i chociaż samo powitanie nie było szczególnie wylewne – matka kiwając głową, podeszła do córki i na chwilę dała się wziąć w objęcia – to teraz Fidencia nie odstępuje jej nawet na krok i obie przygotowują tortillę. Kukurydza, z której wyrabiają ciasto, pochodzi z zeszłorocznych zbiorów. Fidencia zebrała wysuszone, niebieskawe ziarna, pozwoliła im namoknąć w zbiorniku na wodę stojącym na zewnątrz domu, następnie zmieliła je w ręcznym młynku, a później roztarła w kamiennym moździerzu – metate – który przywiozła ze sobą z rodzinnej jaskini, gdzie dokładnie takim samym naczyniem posługiwano się od pokoleń. Po tych przygotowaniach Fidencia raz jeszcze musiała wyjść z domu – po drewno na ogień. Tortille były grube i smaczne. W powietrzu unosił się zapach caldo – zupy z mięsem i warzywami, do której Fidencia dodała kurczaka, zabitego i oprawionego o poranku.
Matka Loreny ma na sobie kwiecistą, czerwoną spódnicę, błękitny sweter i chustę zawiązaną wokół szyi. Jej silne ręce przypominają ręce tragarza. (– Wiesz w jaki sposób zapominam o zmęczeniu, kiedy jestem w pracy? – zapytała mnie nieco później Lorena. – Mówię sobie, że moja matka jest jeszcze bardziej zmęczona). Kiedyś, przypadkiem, udało mi się podsłuchać jednego z jezuitów, który twierdził, że budowa dróg powoduje, że Tarahumara tracą swoje tradycyjne zajęcia i przewagę, którą dawała im umiejętność wytrwałego pokonywania długich dystansów. Gdy tak siedziałam w złotym blasku ognia bijącym od piecyka i jadłam tortillę, zaczęłam sobie wyobrażać, jak zmieni się Guagüeyvo, w chwili gdy pojawi się elektryczność – dziesiątki obcych, metalowych przedmiotów z wystającymi kablami – elektryczne młynki, cyfrowe zegarki, suszarki do włosów, nowa czarna lodówka, telewizor nadający telenowele, reklamy kosmetyków i proszków do prania. Pytałam Fidencię, co myśli na ten temat. Jak zareaguje, gdy te wszystkie rzeczy pojawią się w jej domu. Kobieta przerwała na chwilę rozmowę z córką i obdarzyła mnie spojrzeniem, z którego wyczytałam, że próbuje zrozumieć, czy naprawdę jestem aż tak głupia, żeby poważnie zadawać takie pytania.
– Będzie dobrze – odpowiedziała wreszcie. Kiedy spojrzałam na Lorenę, zauważyłam, że z całych sił stara się nie wybuchnąć śmiechem. Decyzja o przeniesieniu się przed wiekami do Sierra Madre to dla dzisiejszych Tarahumara zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Ich przodkowie, choć uciekali przed Hiszpanami, nie byli tchórzami ani pacyfistami: historia donosi o krwawych powstaniach Tarahumara wybuchających na terenie misji i kopalń, do pracy w których zmuszali ich kolonizatorzy. Próbowano ich także osiedlić w wioskach budowanych w stylu europejskim. Udało im się przeżyć głównie dzięki czemuś, co jeden z tutejszych księży opisał mi jako dar „nieuchwytności” – mówiąc to, przycisnął lewą dłoń prawą, a później płynnym ruchem pozwolił jej wyśliznąć się dołem, na podobieństwo ryby przemykającej pośród szczelin w skałach.
Położenie geograficzne, które zapewniło Tarahumara ochronę przed konkwistadorami, nie zabezpieczyło ich jednak przed kolejnymi grabieżcami. Szczyty górskie i kaniony miały do zaoferowania srebro i inne surowce, które już od XVII w. przyciągały górników. Gęste lasy zainteresowały drwali, którzy rozpoczęli wycinkę, a pod koniec XIX w., kierowani przez amerykańskiego inżyniera, doprowadzili do wybudowania linii kolejowej, dzięki której mogli wywozić swoje łupy. Budowa kolei trwała prawie 80 lat; tory wijące się po całej Sierra Madre, dziesiątki mostów i tuneli przecinających zbocza to prawdziwy cud inżynierii. Dziś pnie z wyrębu wywożą ciężarówki, a pociąg przejeżdżający przez Sierrę i nazywany Chepe (skrót od Chihuahua–Pacifico), wykorzystywany jest przede wszystkim przez turystów.
Tarahumara oraz inni mieszkańcy tej okolicy w drodze do sezonowej pracy przy zbiorze owoców lub jadąc odwiedzić miasta po drugiej stronie gór, korzystają z wagonów drugiej klasy. Jednak prawdziwe pieniądze Chepe zarabia na turystach, zarówno Meksykanach, jak i obcokrajowcach, którzy wystawiają głowy przez drzwi wagonów i wysiadają na punktach widokowych, gdzie po raz pierwszy mogą się przyjrzeć kanionom w całej okazałości. Widok ten jest tak oszałamiający i niesamowity – przydomek Miedziany w nazwie kanionu nie ma nic wspólnego ze złożami tego surowca i opisuje kolor rozświetlonych słonecznym blaskiem stromych zboczy – że pierwszym słowem, które przychodzi na myśl, jest „majestatyczny”. Stoisz tutaj, mrużąc oczy z wrażenia, napawając się widokiem i myśląc: „to jest zbyt piękne”. Zbyt wielu ludzi, których na to stać, będzie chciało mieć kawałek tego miejsca dla siebie, a dla spragnionych rozkwitu gospodarczego mieszkańców Meksyku jest to okazja, której nie można zaprzepaścić.
Badacze twierdzą, że kultura ludu Tarahumara jest nadzwyczajnym przykładem niezwykłej wytrwałości – przez wieki na wiele różnych sposobów udawało im się unikać kontaktu z chabochi, dzięki czemu ich język ciągle się rozwija, ich religia wciąż cieszy się szacunkiem, a kobiety nadal noszą tradycyjne chusty i długie spódnice. Kiedyś, w obskurnej enklawie zamieszkanej przez tysiące Tarahumara, którzy przyjeżdżają do Chihuahua i gnieżdżą się w gettach, udało mi się zobaczyć wyścigi kobiet. To właśnie w czasie takiej rywalizacji, podczas której widownia stawia w zakładach żywy dobytek i inne dobra, Tarahumara ćwiczą się w biegach. Wyścig mężczyzn to niewiarygodnie długa trasa, którą zawodnicy pokonują boso lub w sandałach, kopiąc jednocześnie drewnianą kulę wielkości piłki do tenisa. Kobiety w trakcie biegów popychają za pomocą długiego kija toczące się obręcze. Taki właśnie widok ukazał się moim oczom na ulicach Chihuahua – sandały klapiące o bruk, suknie owijające się wokół łydek, a za plecami wiwatującej publiczności, wypatrującej wśród biegaczek swoich ciotek i babć, stosy przedmiotów i sterty błyszczącej niczym jedwab odzieży stanowiące przedmiot zakładów.
Wszystko to leży bezpośrednio na chodniku. Po jego drugiej stronie rozpoczyna się labirynt domów, równie zatłoczonych jak budynki, których Tarahumara w kanionach używają do trzymania owiec. W niewielkich mieszkaniach na terenie enklawy Rarámuri gnieżdżą się nauczyciele i stolarze, ciesząca się szacunkiem starszyzna plemienia, która przewodzi całej społeczności, oraz indiańscy studenci, którzy próbują zdobyć tytuły antropologów lub inżynierów.
Mieszkają tu także, o czym wszyscy wiedzą, handlarze narkotyków, nastolatkowie, których jedynym zajęciem jest podpieranie ścian i noszenie czapek daszkiem do tyłu, żebracy, dzieci wąchające klej i 13-letnie matki, a cukrzyca, otyłość oraz nadciśnienie stanowią poważne zagrożenia. Nie wynika to jednak tylko z faktu mieszkania w mieście; w Guagüeyvo spotkałam młodego lekarza, który w swojej klinice gromadził dane na temat przypadków związanych z niewłaściwym odżywianiem u dzieci poniżej 5. roku życia – tylko tej wiosny było ich 60, na co wpływ miała bieda, opóźnione zbiory oraz alkoholizm rodziców, którzy upojeni miejscowym bimbrem lub przewożoną na ciężarówkach wódką nie potrafili zrozumieć, że ich dzieci dostają zbyt mało jedzenia.
– W ciągu ostatnich 20 lat życie Tarahumara zmieniło się bardziej niż podczas poprzednich trzech wieków – powiedział Pedro Juan de Velasco Rivero, ksiądz z Creel. Jest on jednym z zamieszkujących Sierrę jezuickich duchownych, którzy objeżdżają wioski Tarahumara i służą w kontaktach pomiędzy Indianami a chabochi (kilku z nich doskonale opanowało język Rarámuri) i niezłomnie krytykują wpływ meksykańskiej kultury na Tarahumara.
Poza urzędnikami z wydziału turystyki w Chihuahua trudno jest znaleźć kogoś, kto szczerze wierzyłby w plany rozwoju Miedzianego Kanionu, który miałby zostać przecięty szklano-stalowym kompleksem wypoczynkowym przynoszącym, jak wynika z entuzjastycznych wyliczeń w reklamowej broszurze, 13 mln dolarów rocznie. Poznałam jednak chabochi i Tarahumara, którzy uważają, że rozwój turystyki może być korzystny dla regionu. Jak stwierdził jeden z właścicieli hoteli – bieda nie ma w sobie niczego szlachetnego, nawet gdy żyje się w przepięknych kanionach.
Wspomniany wyżej ksiądz ocenia to jednak inaczej: sprzątanie hotelowych pokoi, których ściany ozdabiają piękne wizerunki Tarahumara, nie ma nic wspólnego z postępem. – Nie należy udawać, że te projekty mają pomóc Tarahumara – stwierdza cierpko de Velasco. – Mają spowodować najazd turystów i przynieść zyski prywatnym właścicielom. Idea „indiańskiej wioski” jest absurdalna i kłamliwa. Kolejka liniowa w kanionie to świętokradztwo. Trzeba też pamiętać, że na tych terenach nie ma wody, a jeden hotel zużywa jej więcej co dnia niż cała rodzina Tarahumara przez rok. Za pieniądze, które rząd chce zainwestować w hotele, można by wybudować wodociągi, które przydałyby się mieszkańcom bardziej niż sztuczna wioska, w której będą sprzedawać swe wyroby.
W wielki piątek po zmroku ludzie zaczynają gromadzić się przed kościołem w Guagüeyvo. Aby tam dotrzeć z domu rodziców Loreny, musimy pokonać kilometr drogi przez ugory i przejść nad górskim strumieniem. Wciąż słychać bębny, muzyka nie milknie całą noc i brzmieć będzie jeszcze przez najbliższe 51 godzin. Obyczaje i rytuały Tarahumara związane z Semana Santa objaśniali mi antropologowie, Tarahumara mieszkający w innych społecznościach oraz rodzina Fidencii, jednak opisy te rzadko zgadzały się ze sobą. Weźmy np. grę na bębnach: zaczyna się w całej Sierra Madre na trzy tygodnie przed Semana Santa i, jak wyjaśniła łagodnym głosem kobieta pilnująca gotującej się potrawki w jednej z szkół dla Rarámuri, ma na celu powstrzymanie Boga przed zaśnięciem, w chwili gdy zło znajduje się najbliżej ziemi.
Kiedy zadałam to samo pytanie Fidencii, odpowiedziała mi w stylu „rozweselmy przybysza”, a następnie wzruszyła ramionami. – Gramy na bębnach, bo jest to czas grania na bębnach – stwierdziła wreszcie. Faryzeusze malują swoje ciała farbą; mężczyźni przebrani za żołnierzy noszą zdobione drewniane miecze; w lektykach obnosi się figury Jezusa i Marii; słomiana kukła Judasza, ukształtowana tak, by nie sposób było nie zauważyć zaskakujących skutków najwyraźniej niedawnego przedawkowania viagry – to wszystko elementy Wielkiego Tygodnia, które są obecne w całej Sierra Madre. Ukrzyżowanie nakłada się na ceremonię siewu, coroczne zwycięstwo dobra nad złem, niosące ze sobą katharsis oraz na przedchrześcijańską cześć dla deszczu, słońca i księżyca.
Korzystając z nieobecności mężczyzn, spróbowałam na spotkaniu z kobietami w Guagüeyvo dowiedzieć się czegoś więcej o zaskakujących szczegółach anatomii Judasza. Pierwszą reakcją był ogólny wybuch śmiechu, później okazało się jednak, że nikt nie zna pewnej odpowiedzi. Tylko jedna z odwiedzających wioskę zakonnic powiedziała, że według posiadanych przez nią informacji element ten ma ośmieszyć Judasza.
– Musisz pamiętać, że to zdrajca – stwierdziła. – I ma zostać za chwilę zniszczony. Gdy ruszyłyśmy z Loreną przez pola, na niebie wisiał księżyc w pełni. Chcąc okazać szacunek, włożyłam spódnicę i zawiązałam chustę pod szyją, co spowodowało, że moja towarzyszka, ubrana w dżinsy, spojrzała na mnie z wyrzutem. – Przebrałaś się – westchnęła. – No dobrze. Wróciła do domu, a po chwili wyszła również ubrana w spódnicę i chustę. Kiedy szłyśmy w stronę kościoła, gdzie kuzyni Loreny uderzali w bębny z koziej skóry i tańczyli w wijących się szeregach, dziewczyna swoimi muskularnymi stopami odsuwała z drogi wszystkie kamienie. – Nie mogę już nosić sandałów – stwierdziła. – Pokonałam zbyt wiele kamienistych ścieżek.
Łatwo byłoby to zinterpretować w stereotypowy sposób – niepewna swej tożsamości kobieta, zmagająca się z dziedzictwem dwóch kultur itd. Jednak ojciec Loreny też gra w kościele i stojąc pośród tancerzy o pomalowanych ciałach, dmie w drewniany flet Tarahumara. Razem z bratem bliźniakiem pomaga prowadzić ceremonie Semana Santa. W pełni należą do społeczności Guagüeyvo. Lorena już nie, bo pragnie dla siebie i synów rzeczy, których nie ma w odizolowanych kanionach i których nie nauczą się w prowizorycznych szkołach. Gdy rozpoczęła pracę pielęgniarki, przez pięć lat przyjeżdżała do gabinetu medycznego, który powstał obok szkoły w Guagüeyvo i pomagała mieszkańcom wioski. Odmówiła przyjęcia stałej posady. W jej dzisiejszej garderobie nie ma już ani jednej tradycyjnej sukni, która nadal by na nią pasowała.
– Jestem mieszkanką tych ziem – powiedziała mi tej samej nocy, gdy rozmawiałyśmy o tożsamości. Kiedy wysiłek wkładany w dotrzymanie wierności rodzimym tradycjom staje się pułapką, zmuszającą jednostkę do zachowywania się tak, by sprostać różnym romantycznym wierzeniom na temat danej kultury? Lorena bez wielkiego entuzjazmu odnosi się do planów rozwoju Miedzianego Kanionu; jej plemię nie potrzebuje pracy przy sprzątaniu hotelowych pokoi, a widok Rarámuri sprzedających rękodzieło, pozujących przed obiektywami turystów, budzi w niej niesmak i zażenowanie. Nie z powodu sentymentów? – jej zdaniem Indianie zbyt mało na tym zarabiają. Dzieci natomiast powinny być w szkołach, a synom nie należy zachwalać picia alkoholu. W pokoju, który dzielimy z jej dwoma synami, płonie jedna świeca. Minęła już północ i wciąż jeszcze słychać bębny. – Kiedy tu przyjeżdżam, ogarnia mnie absolutny spokój – szepce kobieta. Po czym nagle dodaje: – Gdy mój syn skończy sześć lat, wyprawię mu przyjęcie i zaproszę moje siostry. Chcę, żeby zobaczyły, jak to jest mieszkać w mieście. Mówiąc to, miała na myśli swoje dwie niezamężne, niewykształcone siostry, które mieszkają z rodzicami. Starsza ma już trójkę dzieci, jednak ich ojciec odszedł. – Mogłyby zostać pielęgniarkami, nauczyć się języka, pracować w klinice – wzdycha. – Tu nie ma dla nich przyszłości.
Spalenie Judasza odbyło się w sobotni poranek. Na placu ustawiono kadzie z bimbrem, a w sąsiedztwie domu Loreny stanęły gary pełne gorącej potrawki zwanej pozole, na którą składają się ziarna, mięso kóz oraz królików upolowanych przez faryzeuszy dzień wcześniej. Wreszcie nadszedł moment, gdy wszyscy ruszyli do kościoła. Kukłę Judasza w czarnej czapce z daszkiem wywleczono na otwartą przestrzeń, gdzie kilku na wpół pijanych mężczyzn zaczęło ją kopać i obrzucać wyzwiskami, odrywając jednocześnie kończyny. W końcu ktoś przytknął zapałkę do słomianej postaci, a mężczyźni z trudem trzymając się na nogach, zgromadzili się nad kupką popiołu i niedopalonej słomy. – Ahora qué hacemos – zakrzyknął ktoś. Lorena wybuchnęła śmiechem i spojrzała w moją stronę. Usłyszałem, jak zaciskając dłoń na ramieniu pięcioletniego synka, powtarza: – Ahora qué hacemos – I co dalej?
Cynthia Gorney, 2009