Reklama

Pokażę ci, gdzie ją ukryliśmy – oznajmił Eduardo. – To nie najlepszy pomysł – odparłam. Ktoś zobaczy, że jestem nietutejsza, i cały plan diabli wezmą. – Nie przejmuj się, wszystko przemyślałem – zapewnił. – Nie musisz wysiadać z samochodu. Będziemy jechać powoli i powiem ci, kiedy masz patrzeć. Znajomy pożyczył mu maquinę – „maszynę”. Tak mieszkańcy wyspy nazywają stare amerykańskie samochody, jakie można zobaczyć na pocztówkach z Hawany. Był to Plymouth z 1956 r. w tak krzykliwym kolorze, że nie mogłam powstrzymać się od żartów. Jednak po zajęciu miejsca pasażera pamiętałam o tym, by delikatnie zamknąć drzwi, z szacunkiem wobec zaawansowanego wieku maquiny. Ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, kierując się z Hawany do nadmorskiej miejscowości. Tam czekała na nas łódź – wystarczająco solidna, by wywieźć z Kuby Eduardo i dziewięciu innych mężczyzn, którzy zapłacili za jej budowę.

Reklama

– Tutaj – wskazał Eduardo i odrobinę przyhamował. Pomiędzy dwoma obłażącymi z farby domami ciągnęła się wąska alejka. Na jej końcu stał pozbawiony okien budynek wielkości garażu.

– Będziemy musieli ją wtoczyć na drugi koniec alejki – wyjaśnił. – Potem dalej, jedną przecznicę wzdłuż głównej ulicy, aż do żwirowej dróżki prowadzącej nad wodę. Zaczekamy z tym do północy, ale wciąż będziemy musieli uważać na helikoptery marynarki patrolujące wybrzeże.

Poznaliśmy się zeszłej zimy, gdy ten jasnoskóry 35-letni Kubańczyk o ciele zapaśnika podwiózł mnie pożyczonym tico, na którym zarabiał jako nielegalny taksówkarz. Od tamtej pory odbyliśmy wiele wspólnych podróży po wyspie. Przy ich okazji spieraliśmy się o Nową Odmienioną Kubę. Eduardo twierdził, że nie ma czegoś takiego. Ja – że ludzie widzą zachodzące zmiany, że dopuszczono prywatną inicjatywę.

Ale on ciągle mówił „nie” i wywracał oczami. – Jedyny pożytek mają z tego ci goście – powiedział mi kiedyś, poklepując się po ramieniu. Znaczyło to, że mówi o ludziach należących do wąskiego kręgu władzy.

A co z Fidelem Castro, który cztery lata temu przekazał urząd prezydenta swemu młodszemu, bardziej pragmatycznemu bratu Raúlowi? – Viva Cuba Libre – wymamrotał Eduardo, przedrzeźniając rewolucyjny slogan, który widzieliśmy wymalowany na zewnętrznej ścianie budynku. Niech żyje wolna Kuba. – Prawdziwa zmiana zajdzie wtedy, gdy uwolnimy się od ich obu – dodał. Jeśli Kuba rzeczywiście przechodzi głęboką transformację, Eduardo stanowi jeden z jej najważniejszych czynników. Nie jest dysydentem, nie musi uciekać z kraju z obawy przed aresztowaniem. Jest po prostu młody, energiczny i sfrustrowany. Tak jak wielu jego rodaków. Powiedział mi kiedyś, że już jako nastolatek zorientował się, że dorastanie na Kubie nie oferuje żadnych perspektyw, chyba że należy się do peces gordos – „grubych ryb”.

– Nic w tym kraju nie działa – powtarzał, waląc z rozpaczą w kierownicę kolejnego wypożyczonego gruchota.

– Kocham ten kraj – powiedział Eduardo. – Ale nie widzę tu dla siebie przyszłości.

Podróżując po Kubie, słyszałam te słowa tak często, że zlały mi się w jeden wielki lament: „Kochamy nasz kraj, ale on nie działa”. Ale byli też optymiści, którzy dostarczali mi amunicji do dalszych sporów z Eduardo. Byłam ciekawa jego reakcji, ale chciałam też zniechęcić go do pomysłu ucieczki łodzią. W wodach między Kubą a Florydą roi się od rekinów, prądy są niebezpieczne. Ludzie toną i wszelki ślad po nich ginie.

Optymista: Roberto Pérez, rozczochrany biolog pełen entuzjazmu wobec kubańskich postępów w zakresie hodowli organicznej i miejskich upraw, sześć lat starszy od Eduardo. Twierdzi, że 80 proc. uczniów z jego rocznika w szkole średniej opuściło wyspę.

– Sytuacja się jednak zmienia – tłumaczył mi. – Wiele wspaniałych rzeczy traktuje się tu jak oczywistość tylko dlatego, że ludzie są do nich przyzwyczajeni. Pokaż mi inny kraj, gdzie dzieci dorastają w tak bezpiecznym środowisku, gdzie otrzymują darmowe szczepionki i edukację, gdzie wychowują się z dala od gangów i narkotyków.

Wciąż „nie”? Kolejny optymista: Josué López, równolatek Eduardo. Właśnie wrócił na Kubę po sześciu latach pobytu na Florydzie, rozczarowany wartościami wyznawanymi przez jego zachłannych ziomków w Miami. Korzystając z poluzowania regulacji dotyczących użytkowania gruntów, miał zamiar na kilku kupionych hektarach ziemi otworzyć pensjonat.

– Każdemu, kto wybierał się do Stanów, powtarzałem tylko jedno – opowiadał. – Stary, jeśli coś zaczynać, to tylko na Kubie.

Eduardo słuchał tych opowieści z poważną miną. A potem zaczynał kręcić głową. Pewnego ranka, gdy kłóciliśmy się w kawiarni na dachu budynku w historycznej części Hawany, chwycił nagle szklaną solniczkę stojącą na stoliku.

– Przez całe moje życie rząd powtarzał „Spójrzcie! Dajemy wam taką ładną, pełną solniczkę!” – wykrzyknął. – Tyle że ta solniczka nigdy nie była pełna.

Ta, którą trzymał w ręku, właściwie też była pusta. Zawierała może centymetr soli. Eduardo odstawił ją, po czym powiedział, że udało mu się załatwić wiosła. Hałas silnika mógłby zaalarmować pograniczników, przez jakiś czas będą więc musieli wiosłować. Sama próba opuszczenia wyspy byłaby wbrew prawu, bo żaden z uciekinierów nie miał tarjeta blanca – „białej karty”, rządowego zezwolenia na wyjazd (nawet tymczasowy) obowiązkowego dla wszystkich Kubańczyków.

Ostatnio władze sugerowały, że mogą wycofać się z tego wymogu, jednak Eduardo nie złożył nawet podania, obawiając się odmowy, której nie towarzyszyło żadne uzasadnienie poza beznamiętną, wszechobecną pieczątką No esta autorizado („Nie zatwierdzono”). Każdy Kubańczyk wyjeżdżający za granicę musiał mieć też wizę kraju, do którego się wybierał. Samo wpisanie się na listę osób oczekujących na amerykańską wizę kosztowało 160 dol. i wymagało pisemnego zaproszenia od mieszkańca USA. Eduardo nie miał ani pieniędzy, ani zaproszenia. Spodziewałam się, że poprosi mnie o jedno lub drugie, ale nigdy tego nie zrobił. Pewnego dnia, w środku długiej podróży samochodem wyjawił mi za to swój plan ucieczki łodzią. Widocznie potrzebował kogoś, komu mógłby się zwierzyć. Teraz, wpatrując się w prawie pustą solniczkę, rozmawialiśmy o 9-letnim synu Eduardo, który nie miał zielonego pojęcia o planach ojca. – Nie wiem, czy mu o tym powiedzieć – przyznał Eduardo, dodając, że za pieniądze zarobione za granicą mógłby mu przynajmniej kupić nowe buty. – W życiu trzeba podejmować ryzyko. Nie obawiam się tego. Już wcześniej ci powiedziałem, że możesz opublikować moje prawdziwe nazwisko. Zrób to, ja się nie boję.

Jakby zapomniał, że wciąż mieszka w państwie, w którym ludzie ostro krytykujący władze lądowali w więzieniu z piętnem zdrajcy narodu.

Miasto zdawało się lśnić tego ranka, chociaż w dzielnicy, gdzie się zatrzymałam, doszło do kolejnego derrumbe. Słowem tym opisuje się częste tu katastrofy budowlane. Państwo nie miało pieniędzy na remonty, więc piękne niegdyś budowle gniły w tropikalnym klimacie. Niknęły stopniowo lub w kilka sekund, waląc się z hukiem.

Dzisiejsze derrumbe zabiło cztery osoby, w tym trzy nastolatki. Budynek oznaczono co prawda jako grożący zawaleniem, ale gdzie ludzie mieli się podziać, jeśli miasto bywa gdzieniegdzie tak zatłoczone, że całe pokolenia gnieżdżą się w domach zamieszkiwanych niegdyś przez pojedyncze rodziny? Eduardo był przekonany, że liczba ofiar derrumbe wyniosła 21. Dowiedział się o tym z bemba – radia szeptanego, czyli plotek zasłyszanych na ulicach. To jedyna wolna od cenzury metoda rozpowszechniania niewygodnych dla rządu informacji. Rządowa gazeta Granma, ku zaskoczeniu wielu ludzi zamiast udawać, że nic się nie wydarzyło, doniosła o czterech ofiarach.

Tak czy inaczej miasto lśniło. W niektórych kwartałach połowę budynków zajęły sklepiki. Ludzie zza prowizorycznych lad handlowali akcesoriami fryzjerskimi, domowymi ciastami lub płytami DVD. W wielu oknach znów pojawiły się napisy „Na sprzedaż”. Te same, które zniknęły kilka dekad wcześniej, kiedy nie można było handlować mieszkaniami, a tylko się nimi wymieniać. Za kilka tygodni z pierwszą od 14 lat wizytą miał się tu pojawić papież Benedykt XVI. Wzdłuż trasy przejazdu jego orszaku robotnicy czyścili i malowali fasady domów. Niektórzy Kubańczycy zaczęli żartować, że gdyby papież przyjeżdżał częściej, miasto byłoby czystsze.

Były też antyderrumby – jak lubiłam je w myślach nazywać – potężne, na wpół ukończone konstrukcje pochłaniające większość skromnego państwowego budżetu przeznaczonego na inwestycje. Strzeliste żurawie i wysokie rusztowania otoczyły kilka zabytkowych budynków, odpicowano miejsca przyciągające turystów, rozbudowywano port. Z wybrzeża można było dostrzec zarys olbrzymiej platformy wiertniczej eksplorującej dno morza, gdzie – jak wierzono – kryją się miliardy baryłek ropy. Jeśli Kuba faktycznie zacznie wydobycie na skalę przemysłową, otworzą się przed nią ogromne możliwości gospodarcze.

Nie dają one spokoju większości Kubańczyków, z którymi rozmawiałam. Wszyscy powtarzali, że nie wierzą w trwałe zmiany, jeszcze nie tym razem. Tutejszy rząd miał długą tradycję wysyłania sprzecznych sygnałów. Najpierw zachęcał do prywatnej przedsiębiorczości, by chwilę później uznać ją za działalność kontrrewolucyjną. Raúl Castro różnił się jednak od brata. Jego zmiany zdawały się prawdziwe, witane były przez Kubańczyków z typową dla nich mieszanką podniecenia, ostrożności, chłodnej kalkulacji, czarnego humoru i niecierpliwości.

– Odbudowa kubańskiej państwowości – ogłosił grobowym głosem katolicki prawnik i redaktor Roberto Veiga, wymawiając hiszpańskie słowa z namaszczeniem godnym ambony. – La reconstruccion de la casa Cuba. Z tym jednak trzeba uważać. Metafora „odbudowy” zakłada istnienie jakiegoś planu. Tymczasem Kuba takiego planu najwyraźniej nie ma. – To największe ze stojących przed nami wyzwań – przyznaje Veiga, współpracownik Espacio Laical („Przestrzeń Świecka”), katolickiego pisma, które stało się – podobnie jak cały Kościół na Kubie – jednym z nielicznych miejsc publicznych debat na temat przyszłości kraju.

Na Kubie mieszka 11 mln ludzi. To największa z karaibskich wysp, położona ledwie 145 km od wybrzeża USA. Jednak tym, co najbardziej fascynuje międzynarodową opinię publiczną, jest historia tego miejsca, funkcjonująca pod postacią dwóch sprzecznych narracji urastających do rangi mitu. Według pierwszej z nich w 1959 r. bezwzględni rewolucjoniści przejęli amerykańskie przedsiębiorstwa, wypędzili wszystkich fachowców i uciszyli opozycję, tworząc totalitarne państwo policyjne. Drugi mit opowiada o genialnym rewolucjoniście, który obalił skorumpowaną dyktaturę, wyzwolił wyspę spod kolonialnego jarzma obcych firm i mafii, zlikwidował analfabetyzm, zapewniając jednocześnie wszystkim mieszkańcom równe prawa i opiekę medyczną. Mimo trwających pół wieku wysiłków USA, które próbowały zniszczyć Kubę, zabraniając swoim obywatelom odwiedzania wyspy i prowadzenia interesów z jej mieszkańcami, udało mu się tu stworzyć bastion socjalizmu. Obie te opowieści zawierają sporą dozę prawdy. To dlatego Kuba jest tak fascynująca.

– Cały naród stał się obiektem eksperymentów – powiedziała po namyśle 58-letnia artystka, nie przerywając krojenia papryczek na kolację. Znajdowaliśmy się w kuchni jej domu w zadrzewionej dzielnicy Hawany. Budynek z ogrodzonym trawnikiem i patiem na tyłach należał do jej rodziny jeszcze przed Triunfo – zwycięstwem rewolucji w 1959 r. Kobieta wskazała palcem na energooszczędne żarówki, pozostałość po przeprowadzonej przed kilkoma laty ambitnej reformie nakazującej wymianę wszystkich żarówek w kraju. Miało to zwiększyć niezależność energetyczną Kuby i poprawić stan środowiska. – Przychodzili nas kontrolować. Rozbijali wszystkie stare żarówki, jakie znaleźli, żeby mieć pewność, że nie wkręcimy ich z powrotem. Uśmiechnęła się, patrząc spod oprawek okularów. – Sam pomysł wymiany żarówek był wspaniały – podsumowała. – Problemem okazał się sposób jego realizacji.

Jeśli wierzyć nagłówkom gazet, odbudowa kubańskiej państwowości wygląda tak: kapitalizm zdobywa kolejne przyczółki, wkradając się krok po kroku na obrzeża systemu. Od 2010 r. ponad 150 tys. Kubańczyków zwolniło się lub zostało zwolnionych z państwowych zakładów pracy. Jeszcze niedawno było to zupełnie niewyobrażalne – państwo miało obowiązek zapewnić każdemu pracę i związane z nią świadczenia. Tym razem sam prezydent Castro przyznał, że aparat państwowy za bardzo się rozrósł, okazał się podatny na wpływy i korupcję, w związku z czym trzeba zlikwidować pół miliona stanowisk pracy. Część terenów uprawnych oddano w dzierżawę prywatnym rolnikom i spółdzielniom, zaczęto też gorliwie zachęcać naród do innych form legalnego samozatrudnienia. W ciągu ostatnich dwóch lat rząd zatwierdził 181 szczegółowo opisanych kategorii cuentapropismo – pracy na własną rękę.

Nawet libreta stała się, zdaniem Raúla Castro, reliktem przeszłości. Sama libreta! To naprawdę ogromna zmiana. Nic lepiej nie wyraża wprawiających w konsternację zawiłości kubańskiej gospodarki niż te umieszczone w tekturowej oprawce, spięte zszywką białe kartki zawierające listę artykułów, które właściciel książeczki może kupić po niskich cenach ustalonych przez państwo: ryż, cukier i mleko, o ile w rodzinie jest dziecko poniżej 8. roku życia.

Pewnego dnia trafiłam do domu kapłana santerii, afrokubańskiej religii wyznawanej nawet przez tutejszych zdeklarowanych katolików. Wciąż próbowałam dojść do siebie, po tym jak na moich oczach w trakcie ceremonii inicjacyjnej kapłan podrzynał gardła gołębiom i kurczakom i przelewał ich krew do naczyń, modląc się w języku joruba. On chciał jednak rozmawiać tylko o swoich kartkach żywnościowych. – Popatrz na to – jęczał. – Ćwierć litra oleju miesięcznie na osobę. Trzydzieści deko fasoli! Opakowanie makaronu raz na trzy miesiące!

Miejscowe kobiety, wybierając się na codzienne zakupy, często powtarzały słowa: pollo por pescado – „kurczak zamiast ryby”. Obiecałaś rodzinie rybę na obiad, ale w sklepach zabrakło ryb, więc kupujesz kawałek kurczaka i udajesz, że to ryba. Oczywiście, Kuba jest ze wszystkich stron otoczona morzem, więc gdzie się podziały wszystkie ryby? Zapytaj o to dowolnego Kubańczyka, a powie, że ryby są w restauracjach. W wielu restauracjach za ryby – podobnie jak za każdy pożądany produkt na Kubie, począwszy od kart wstępu do modnych klubów, przez farby do włosów i telewizory plazmowe, a skończywszy na dżinsach – płaci się za pomocą CUC – kubańskiego peso wymienialnego.

Tym samym dotarliśmy do tego aspektu kubańskiej codzienności, który sprawia, że każdy yuma (Amerykanin, obcokrajowiec) sięga po garść aspiryny oraz kalkulator. CUC – kubańskie peso wymienialne to jedna z dwóch oficjalnych walut na wyspie. Wprowadzona zaledwie dekadę temu, zastąpiła dolary i inne zagraniczne pieniądze, które zalały wyspę po upadku ZSRR w 1991 r., destabilizując gospodarkę uzależnioną od finansowego wsparcia ze strony wielkiego socjalistycznego mocarstwa. Braki paliwa, 14-godzinne przerwy w dostawach prądu, powszechny głód były wtedy codziennością. Sytuacja zmusiła rząd do wpuszczenia zagranicznych turystów. W pośpiechu zaczęto budować nadmorskie hotele (robi się to zresztą do dzisiaj), chociaż ciągnące się wzdłuż autostrad billboardy wciąż przestrzegały przez kapitalizmem: „Socjalizm albo śmierć!” „Zmiany oznaczają LEPSZY socjalizm!”.

Według podstawowych założeń peso wymienialne miało być używane w transakcjach związanych z obcokrajowcami. Przyjmowano, że tą walutą będzie się płacić za hotele czy pamiątkowe koszulki z Fidelem. Jedno peso wymienialne jest warte jednego dolara amerykańskiego. Jednak pracownicy zatrudnieni przez państwo, czyli jakieś 80 proc. siły roboczej, otrzymują wypłaty w drugiej oficjalnej walucie – peso kubańskim. Jedno peso kubańskie jest warte jedną dwudziestą czwartą peso wymienialnego. Wszystkie państwowe pensje są ustalane odgórnie. W połowie 2012 r. pracownik socjalistycznego przedsiębiorstwa mógł zarobić od 250 do 900 kubańskich peso miesięcznie. „Oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracujemy” – oto tutejsza filozofia.

Potężny pomnik rewolucyjnego kompana Fidela, Ernesto Che Guevary, jest symbolem miasta Santa Clara. Spotkałam się tam z lekarzem pogotowia, którego państwowa pensja wynosiła 785,35 kubańskich peso, czyli 32,72 dolara lub wymienialnego peso. Dr M. nie zapłacił ani grosza za swoją edukację, a cała jego rodzina objęta została bezpłatną opieką medyczną. Syn doktora do końca życia mógł uczyć się za darmo. Za pieniądze, które zarabiał na państwowym stanowisku, dr M. mógł prowadzić ascetyczne życie kubańskiego patrioty, gorąco propagowane w latach 60. przez Che Guevarę. Oczywiście tak długo, jak długo jego żona używała taniego mydła, cała rodzina zadowalała się kawą za jedno peso w szklankach z fusami, a żadne z nich nie chciało kupić dezodorantu. – A wiesz, ile kosztuje zabawkowa, zdalnie sterowana ciężarówka, którą chciałem kupić synkowi? – pyta, gdy stoimy pod pomnikiem, zadzierając głowy w kierunku Che. – 40 peso wymienialnych.

To cena ze sklepu państwowego. Na całej wyspie działa jednak prężny czarny rynek – por la izquierda, „na lewo” – na którym można nabyć praktycznie wszystko. Jednym z najbardziej absurdalnych aspektów życia na Kubie jest zapał, z jakim rząd, płacąc ludziom w kubańskich pesos, namawia do zakupu towarów za pesos wymienialne. Tymczasem sprzedawcy nie zaznaczają nawet waluty przy cenie towaru. Jeśli coś się błyszczy, ma ruchome części i ładne opakowanie, wszyscy Kubańczycy wiedzą, którym peso powinni za to zapłacić. I chcą to kupić, niezależnie od tego, co podszeptuje im duch Che Guevary. Zanim spotkałam się z doktorem, patrzenie na sklepowe wystawy przyprawiało mnie o zawroty głowy. Pasta do zębów – 1,50 peso wymienialnego. Mikser kuchenny – 113. Tapicerowany komplet wypoczynkowy do salonu – 597.

To właśnie dlatego doktor M. przez cztery dni w tygodniu zamiast odpoczywać po 24-godzinnej zmianie na pogotowiu, siada za kierownicą taksówki. W praktyce jeździ po prostu własnym autem, rosyjskim gruchotem odziedziczonym po ojcu. Po drodze zabiera jednak turystów, bo płacą za to w wymienialnych peso. Dzięki taksówce w środku sezonu urlopowego dr M. może zarobić równowartość 15 pensji z pogotowia. Takie sytuacje na Kubie nie są niczym dziwnym. Na postoju taksówkowym i w całym przemyśle turystycznym można znaleźć wielu wykształconych Kubańczyków. Lata studiów, w trakcie których przygotowywali się do służenia krajowi jako inżynierowie czy lekarze, zapewniły im pensje w „bezwartościowych pieniądzach”.

Przyglądaliśmy się jeszcze przez chwilę z dr. M. przedmiotowi, na którym zacisnęła się gigantyczna dłoń Che na pomniku, a po ustaleniu, że to granat, poszliśmy do muzeum. Przed spotkaniem Fidela Che Guevara ukończył argentyńską akademię medyczną. W szklanych gablotach umieszczono jego dzienniki lekarskie oraz fartuch laboratoryjny. Dla dr. M. była to pierwsza wizyta w muzeum od 15 lat – wtedy do Santa Clara sprowadzono prochy Che Guevary. Teraz był milczący i nie okazywał żadnych emocji.

Data wodowania łodzi została już ustalona – poinformował mnie Eduardo. Chcieli wypłynąć kilka dni po zakończeniu wizyty papieża. Kiedy wybrałam się z Hawany w głąb wyspy, co chwilę docierały do mnie jego esemesy: „Hej koleżanko, wkrótce wyjeżdżam na wakacje”.

Z perspektywy pieszej i motorowej – bo tak głównie podróżowałam – Nowa Odmieniona Kuba wydawała się jak najbardziej rzeczywista i obdarta, tak jakby cały kraj zamienił się w gigantyczny pchli targ. Mężczyźni przesiadujący na schodach przed domami naprawiali telefony komórkowe i napełniali zapalniczki. Na werandach całe rodziny handlowały używanym sprzętem kuchennym, kawą z termosów i zawiniętymi w papier kanapkami z szynką i serem.

Poznałam byłego nauczyciela matematyki, wygadanego 42-latka, który sprzedawał dziecięce ubranka w rogu wynajętego pomieszczenia handlowego w samym centrum Camagüey. – Wszystko uszyte przez moją żonę – zachwalał. – Też była kiedyś nauczycielką.

Widziałam też nową, snobistyczną hawańską restaurację Le Chansonnier. Nad wejściem nie było żadnego szyldu. Le Chansonnier to palada – prywatna restauracja w domu właściciela, dla tych, co mają prawdziwe pieniądze, czyli peso wymienialne. Chociaż prowadzenie takich lokali było od lat legalne, dotychczas hamowano ich rozwój, twierdząc, że odbierają klientów restauracjom państwowym. W 2011 r. zniesiono wreszcie ograniczenia, zezwalając na zatrudnianie pracowników i paladares zaczęły przynosić właścicielom wymierne zyski w wymienialnej walucie. Podobnie stało się wcześniej z pokojami gościnnymi, kiedy rząd zezwolił na wynajmowanie części mieszkań zagranicznym turystom. – Zawsze marzyłem o prowadzeniu własnego interesu – wyznał mi współwłaściciel Le Chansonnier, 39-letni Héctor Higuera Martínez. – Wcześniej planowałem, że zostanę inżynierem, ale wolę zarobić na życie, obsługując turystów.

Machnął ręką w stronę kuchni i w mgnieniu oka stanęła przede mną wyśmienita sałatka z kurczaka z zieloną sałatą i czekoladową posypką. Kolacja w Le Chansonnier kosztowała w granicach 40 wymienialnych peso. Mimo takich cen wciąż brakowało miejsca.

Zawsze kiedy przyglądałam się towarom wycenionym w walucie wymienialnej, zastanawiałam się, skąd ją biorą pozostali mieszkańcy kraju. Przecież nie każdy dorabiał jako taksówkarz lub barman, czekając na napiwki od turystów. Częściową odpowiedź przynosiły zagraniczne przelewy, dolary i euro przysyłane przez krewnych, którzy wyemigrowali z Kuby. Szacuje się, że w tym roku suma ta przekroczy 2 mld dol. Oznacza to, że współczesna Kuba utrzymuje się częściowo dzięki ludziom, którzy stąd wyjechali. Od kiedy rządy amerykański i kubański poluzowały przepisy emigracyjne, Kubańczycy wracający ze Stanów przywożą ze sobą nie tylko pieniądze, ale także towary: telewizory, sprzęt AGD, torby pełne ubrań oraz inne rzeczy, które ich krewni będą mogli sprzedać por la izquierda, zarabiając wymienialną walutę.

Do tego dochodzą kradzieże, które w czasach głębokiej recesji po upadku ZSRR stały się powszechną formą zapewnienia sobie środków do życia. Hiszpański czasownik luchar – „walczyć”, tłumaczy się tu też dość luźno jako „wynosić towar z miejsca pracy, bo rząd wypłaca nam tak niskie pensje, że nie stać nas nawet na piwo”. Wynosi się jedzenie i napoje, sprzedaje, wymienia lub wykorzystuje sprzęty należące do zakładu pracy. – Jeśli rozglądasz się wokół i nie widzisz niczego, co możesz zabrać do domu albo odsprzedać, to nie warto w takim miejscu pracować – powiedziała mi 40-letnia mieszkanka dzielnicy robotniczej.

Peso wymienialne do kieszeni zwykłych Kubańczyków trafia też przez handel. Spójrzmy chociażby na Higuerę: dzięki nowemu prawu o samozatrudnieniu jego komercyjne przedsięwzięcie, zapewniające pracę 10 osobom, było całkowicie legalne – dopóki pamiętali o płaceniu podatków. Opodatkowanie działalności gospodarczej to jednak nowa koncepcja na Kubie, więc wraz ze wzrostem zatrudnienia w sektorze prywatnym i podatki zaczęły gwałtownie rosnąć. System zaprojektowano tak, by zapobiec zbytniej ekspansji prywatnego kapitału. W zeszłym roku, po trwających wiele miesięcy debatach, opublikowano dokument zatytułowany Wytyczne społeczno-gospodarcze Partii i Rewolucji. Według jego trzeciego paragrafu (spośród 313) prywatna „kumulacja kapitału”, w odróżnieniu od państwowej, „nie będzie dozwolona”.

Co miałoby to właściwie oznaczać? Tego już wytyczne nie wyjaśniają. Cynicy twierdzą, że władze zabezpieczają się w ten sposób przed prawdziwą wolnorynkową konkurencją, eliminując zagrożenie dla biurokratów i zarządzających państwowymi firmami. Mniej cyniczni powiedzą natomiast, że Kuba musi ostrożnie radzić sobie z problemem prywatyzacji, chroniąc jednocześnie świadczenia, do których mieszkańcy wyspy przywykli od czasów rewolucji.

Tydzień później wróciłam do Stanów. Czekałam na telefon od Eduardo gdzieś z południowej Florydy. Minęły dwa tygodnie, on jednak wciąż się nie odzywał. Odczekałam dwa kolejne, po czym spróbowałam zadzwonić na numer jego komórki. Nie odbierał. W końcu skontaktowałam się z jego bratem, który ożenił się z poznaną na Kubie Meksykanką i wyjechał do jej ojczyzny. – Nie udało mu się! – wykrzyknął po hiszpańsku podekscytowany. – Był jakiś problem z łodzią. El timón. Nie dopłynęli – zawrócili, używając wioseł. Obyło się bez aresztowań.

Reklama

Po zakończeniu rozmowy sięgnęłam po słownik. Okazało się, że timón to „ster”. Już wiedziałam, co przytrafiło się Eduardo. Siedząc na dryfującej łodzi z uszkodzonym sterem, razem z towarzyszami zastanawiali się, czy zaryzykować uruchomienie silnika i płynąć bez nawigacji w stronę niewidocznego lądu. Ostatecznie jednak skierowali łódź na znajome wody i powiosłowali do domu.

Reklama
Reklama
Reklama