"Patrzę na moje zwierzęta i chce mi się płakać." Koszmar zooturystyki [REPORTAŻ]
Tuż po zmroku jadę powoli błotnistą drogą obok rzędów skutych słoni kołyszących trąbami. Byłam tu przed pięcioma godzinami, gdy słońce prażyło, a turyści jeździli na grzbietach tych zwierząt.
- Tekst: Natasha Daly Zdjęcia: Kirsten Luce
Teraz, idąc piechotą, ledwie widzę ścieżkę w świetle latarki swego telefonu. Kiedy zatrzymuje mnie drewniany płot okalający zagrodę, kieruję światło w dół i przesuwam je po betonowej posadzce wzdłuż strużki wody, do czasu, gdy wydobywa z mroku trzy wielkie szare stopy. Czwarta unosi się nad podłożem, przypięta krótkim łańcuchem i ściśnięta pierścieniem metalowych kolców. Gdy słonica męczy się i opuszcza stopę, kolce wbijają się w jej kostkę.
Meena ma cztery lata i dwa miesiące. Jak na słonia wciąż jest dzieckiem. Khammon Kongkhaw, jej kornak, czyli opiekun, powiedział mi wcześniej, że Meena nosi kolczasty łańcuch, bo ma tendencje do kopania. W parku Maetaman Elephant Adventure nieopodal Chiang Mai w północnej Tajlandii Kongkhaw jest za nią odpowiedzialny, odkąd ukończyła 11 miesięcy. Powiedział mi, że trzyma ją na kolczastym łańcuchu tylko w dzień, a na noc go zdejmuje. Ale teraz jest noc. Pytam więc Jina Laoshena, pracownika Maetamanu, który towarzyszy mi w tej nocnej wizycie, dlaczego słonica nadal ma łańcuch. Odpowiada, że nie wie.
Maetaman jest jedną z wielu zwierzęcych atrakcji w rejonie pełnego turystów miasta Chiang Mai. Ludzie wysypują się z autokarów i wdrapują na trąby słoni, które, dźgane przez kornaków długimi drągami z metalowymi hakami na końcach, unoszą ich w powietrze pośród trzasku migawek.
Patrzą, jak kornacy zmuszają swoje słonie – jedne z najinteligentniejszych zwierząt na naszej planecie – do rzucania strzałek albo kopania ogromnych piłek przy dźwiękach muzyki płynącej z głośników.
Za 10 dolarów turyści mogą pozować z tygrysem w zoo w tajlandzkim Phuket. Tygrys jest trzymany na krótkim łańcuchu i nie może wstać. Czasem te wielkie koty pozbawia się pazurów albo nawet odurza lekami, żeby chronić ludzi w ich pobliżu.
Meena jest jednym z 10 pokazowych słoni w parku Maetaman. Mówiąc dokładniej, jest malarką. Dwa razy dziennie, na oczach chmary paplających turystów, Kongkhaw wkłada jej w czubek trąby pędzel i wciska stalowy gwóźdź w jej twarz, sterując pociągnięciami po papierze, na którym pozostają smugi w podstawowych barwach. Często każe jej w ten sposób malować dzikiego słonia na sawannie. Potem obrazy słonicy są sprzedawane turystom.
Życie Meeny będzie się toczyć tak samo, jak ok. 3,8 tys. innych słoni trzymanych w niewoli w Tajlandii i tysięcy kolejnych w całej Azji Południowo-Wschodniej. Będzie występować w pokazach mniej więcej do ukończenia 10 lat. Później zostanie słoniem do jazdy. Turyści będą siadać na ławeczce przywiązanej do jej grzbietu i udawać się na przejażdżkę. Kilka razy dziennie. Gdy Meena będzie zbyt stara lub schorowana, żeby wozić turystów, mając 55, a może 75 lat, umrze. Jeśli będzie miała szczęście, czeka ją kilka lat emerytury. Większość życia spędzi na łańcuchu.
Zwierzęce atrakcje, takie jak park Maetaman, kuszą ludzi z całego świata perspektywą przebywania ze zwierzętami, np. z Meeną. Stanowią lukratywny segment kwitnącej branży turystycznej. Obecnie organizuje się dwa razy więcej wycieczek zagranicznych niż 15 lat temu, do czego przyczyniają się po części turyści z Chin wydający na międzynarodowe podróże znacznie więcej niż jakakolwiek inna nacja.
Gluay Hom, czteroletni słoń uczony wykonywania sztuczek dla turystów, stoi przykuty łańcuchem do słupa pod stadionem w Samut Prakan Crocodile Farm and Zoo, nieopodal Bangkoku w Tajlandii. Jego prawa przednia noga jest opuchnięta i bezwładna. Na skroni ma krwawą ranę powstałą w wyniku leżenia na posadzce.
Zooturystyka nie jest niczym nowym, ale media społecznościowe, dzięki zdjęciom, czynią ze spotkań z egzotyczną fauną gorącą atrakcję. To, o czym kiedyś dowiadywaliśmy się głównie z przewodników, trafia dziś natychmiast na ekrany telefonów mnóstwa ludzi dzięki selfie robionym przez turystów z plecakami, uczestników autokarowych wycieczek oraz „influencerów”. Prawie wszyscy millenialsi (osoby liczące od 23 do 38 lat) korzystają w trakcie swych podróży z mediów społecznościowych. Zdjęcia, które sobie robią – pływając z delfinami, siedząc obok tygrysów, jeżdżąc na słoniach itd. – są agresywną reklamą atrakcji polegających na bliskich spotkaniach ze zwierzętami.
Przy wszystkich atrakcjach wizualnych, jakich dostarczają te media, nie pokazują one, co się dzieje poza obiektywem aparatu. Osoby odczuwające radość i euforię płynącą z bliskiego kontaktu z dziką fauną zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że zwierzęta uczestniczące w tych pokazach często żyją tak jak Meena albo gorzej.
Wraz z fotografką Kirsten Luce postanowiłam zajrzeć za kulisy kwitnącej branży zooturystycznej, żeby sprawdzić, jak zwierzęta w różnych parkach rozrywki – łącznie z takimi, które podkreślają swoje humanitarne podejście – są traktowane, kiedy już robiące selfie tłumy znikną.
Po opuszczeniu Maetamanu jedziemy przez pięć minut krętą drogą na wzgórze, do posiadłości, którą drewniana tablica reklamuje jako Ekodolinę słoni – miejsce, w którym słonie są w dobrych rękach. Tutaj nie ma przejażdżek, malowania obrazów ani innych występów. Turyści mogą zwiedzać muzeum pod gołym niebem, zdobywając wiedzę na temat narodowego zwierzęcia Tajlandii. Mogą przygotowywać ziołowe smakołyki dla słoni i robić papier z ich łajna. Mogą oglądać słonie na trawiastym polu okolonym drzewami.
Księga gości Ekodoliny jest pełna pochwał wpisywanych przez Australijczyków, Duńczyków, Amerykanów – turystów, którzy często unikają słoniowych obozów, takich jak Maetaman, bo te przejażdżki i pokazy są dla nich żenujące. Tutaj mogą zobaczyć słonie bez łańcuchów i wyjechać z dobrym samopoczuciem, bo przecież wsparli etyczną placówkę. Wielu nie wie, że na pozór beztroskie słonie z Ekodoliny są tu przywożone na jeden dzień z pobliskiego Maetamanu – i obie atrakcje stanowią de facto jedną firmę.
Meena była tu raz, ale próbowała uciec do lasu. Inna młoda słonica, Mei, przyjeżdża czasem, ale dziś gra na harmonijce w ramach pokazów. Kiedy tego nie robi ani nie spędza dnia w Ekodolinie, stoi przykuta w boksie w Maetamanie.
Meena Kalamapijit jest właścicielką Maetamanu i Ekodoliny, którą otworzyła w listopadzie 2017 r., by dogodzić ludziom z Zachodu. Mówi, że jej 56 słoni ma dobrą opiekę, a przejażdżki i występy zapewniają im niezbędny ruch.
A ponadto, jak twierdzi, zachowanie Meeny poprawiło się, odkąd kornak zaczął używać kolczastego łańcucha.
Trzy niedźwiedzie z cyrku Bolszoj w St. Petersburgu, w kagańcach i na łańcuchach, stoją po próbie przed swoim treserem Grantem Ibragimowem. Aby wzmocnić młode niedźwiedzie na tyle, żeby potrafiły chodzić na dwóch łapach, treserzy trzymają je czasem w pozycji pionowej, przywiązane za szyję do ściany.
Siedzimy z Kalamapijit na balkonie przed jej biurem. Kobieta wyjaśnia nam, że gdy zachodni turyści, zwłaszcza Amerykanie, przestali przyjeżdżać do Maetamanu, zrezygnowała z jednego dnia pokazów, by goście mogli oglądać słonie kąpiące się w rzece, która przepływa przez obóz.
– Ludzie z Zachodu lubią oglądać kąpiele, bo wydają się czymś naturalnym i słonie wyglądają na szczęśliwe – mówi. – Ale pewna chińska agencja turystyczna wystąpiła z pytaniem, dlaczego ograniczyłam pokazy. Powiedzieli, że ich klienci je uwielbiają, a kąpiele wcale ich nie obchodzą.
Zdaniem Kalamapijit zapewnienie odrębnych opcji dobrze robi interesom.
Wraz z Kirsten przyglądałyśmy się na całym świecie turystom oglądającym zwierzęta trzymane w niewoli. W Tajlandii widziałyśmy Amerykanów ściskających się z tygrysami w Chiang Mai i chińskie panny młode w sukniach ślubnych jeżdżące na młodych słoniach wśród fal przyboju na wyspie Phuket. W Rosji widziałyśmy niedźwiedzie polarne w drucianych kagańcach tańczące na lodzie pod namiotem cyrkowym, a nad Amazonką nastoletnich chłopców robiących sobie selfie z małymi leniwcami.
W Tygrysim Zoo Sriracha w tajlandzkim Chon Buri tygrysiątka są trzymane w małych klatkach, z których wyjmuje się je tylko na czas robienia zdjęć. Hodowanym w niewoli matkom młode odbiera się tuż po urodzeniu – aby turyści zawsze mieli słodkie kociaki do przytulania.
Większość turystów czerpiących radość z takich spotkań nie wie, że dorosłe tygrysy mogą mieć usunięte pazury, być otumanione lekami albo jedno i drugie. Ani tego, że zawsze mogą poprzytulać młode, bo te koty są pospiesznie rozmnażane, a tygrysiątka odbiera się matkom kilka dni po urodzeniu. Albo że słonie nie robią ludziom krzywdy, kiedy ich wożą lub dla nich występują, bo jako oseski zostały „poskromione” i wpojono im strach przed hakami. Albo że amazońskie leniwce, złapane nielegalnie w puszczy, często umierają po kilku tygodniach w niewoli.
Jeżdżąc po miejscach występów i zagrodach na trzech kontynentach i na Hawajach, zadając pytania o to, jak zwierzęta są traktowane, i uzyskując odpowiedzi, które nie zawsze były spójne, przekonałyśmy się, jak metodycznie i skrzętnie ukrywa się cierpienie zwierząt.
Zooturystyka odwołuje się do ludzkiej miłości do zwierząt, ale często stara się maksymalizować zyski, eksploatując zwierzęta od narodzin do śmierci. Opłacalność tej branży wynika w znacznym stopniu z wiary ludzi w to, że zwierzęta, które oglądają, karmią lub na których jeżdżą, też się dobrze bawią, To się udaje po części dlatego, że turyści – nieznający sytuacji i spragnieni pozytywnych doznań – zazwyczaj nie biorą pod uwagę tego, iż pomagają krzywdzić zwierzęta. Media społecznościowe pogarszają sytuację – nieświadome lansowanie przez przyjaciół i trendsetterów legitymizuje te atrakcje, jeszcze zanim turysta zbliży się do zwierzęcia. Ich rola została w pewnym stopniu zauważona. W grudniu 2017 r. po reportażu śledczym National Geographic Instagram wprowadził nowy element: użytkownikom klikającym w jeden z licznych hasztagów typu #slothselfie albo #tigercubselfie wyskakuje ostrzeżenie mówiące, że zawartość, jaką oglądają, może być szkodliwa dla zwierząt.
Olgę Barancewą ludzie znajdują na Instagramie. Fotografka z Rosji. Fotografuje marzenia
– głosi jej biogram. Barancewa spotyka się z klientami na leśnych sesjach z udziałem zwierząt trzymanych w niewoli pod Moskwą.
Z okazji swoich 18. urodzin Sasza Biełowa uraczyła się sesją z Barancewą – i watahą wilków.
– To było moje marzenie – mówi, przegarniając włosy stylizowane tego ranka u fryzjera. – Wilki są dzikie i niebezpieczne. A te wilki, kiedy nie biorą udziału w sesji, są trzymane w małych klatkach w przydomowym zoo.
Rodzina Krawcowów zatrudniła Barancewą, żeby zrobić sobie pierwsze profesjonalne zdjęcia – cała piątka dygotała i uśmiechała się w brzozowym lesie w towarzystwie niedźwiedzia o imieniu Stiepan.
Barancewa fotografuje ludzi z dzikimi zwierzętami od sześciu lat. Mówi, że „obudziła się jako gwiazda” w 2015 r., kiedy kilka redakcji międzynarodowych mediów znalazło ją w internecie. Liczba osób śledzących jej stronę na całym świecie podskoczyła do ponad 80 tys.
– Chcę pokazywać harmonię między ludźmi i zwierzętami – mówi.
W zimny i mokry jesienny dzień pod złotymi koronami brzóz, na wzgórzu wychodzącym na lodowate jezioro, dwuipółletni Aleksander Lewin, odziany w pasiasty sweter z kapturem, nieśmiało trzyma łapę Stiepana.
Właściciele niedźwiedzia, Jurij i Swietłana Pantalejenkowie, przekupują swą gwiazdę jedzeniem – tuńczykiem z płatkami owsianymi, żeby skłonić ją do podejścia do chłopca.
Pstryk: To wygląda na czułą przyjaźń. Właściciele rzucają Stiepanowi winogrona, by otworzył pysk. Pstryk: Niedźwiedź wygląda, jakby się uśmiechał.
Pantalejenkowie wciąż poprawiają Stiepana, korygując ułożenie łap, karmiąc go, ustawiając Aleksandra, podczas gdy Barancewa, z różowymi włosami, w dżinsach i kurtce, uwiecznia każdy moment. Pstryk: Fotografia trafia na jej Instagram. Chłopiec i niedźwiedź w złotym rosyjskim lesie – zdjęcie prosto z bajki. To współczesna wersja prastarej rosyjskiej tradycji wykorzystywania niedźwiedzi w celach rozrywkowych.
Innego dnia w tym samym lesie Kirsten i ja spotykamy 12 młodych kobiet, które mają nieomal identyczne konta na Instagramie, pełne marzycielskich zdjęć ludzi pieszczących sowy, wilki i lisy. Są uzbrojone w fikuśne aparaty fotograficzne, ale jak na razie liczba osób śledzących ich poczynania jest skromna. A chciałyby mieć taką popularność jak Barancewa. Każda zapłaciła Pantalejenkom po 760 dolarów, żeby zrobić identyczne zdjęcia modelek z najcenniejszym kąskiem – niedźwiedziem w lesie.
W studiu fotograficznym w Samut Prakan Crocodile Farm and Zoo pracownik zmienia pieluszkę młodemu szympansowi. Potem ponownie zapnie go na łańcuchu. W drugim rogu, też na krótkim łańcuchu, leży Khai Khem, stary tygrys, którego szczękę trawią ropnie. Odwiedzający płacą za możliwość robienia sobie zdjęć ze zwierzętami.
Stiepan ma 26 lat. Jak na niedźwiedzia brunatnego jest stary i ledwie może chodzić. Pantalejenkowie mówią, że kupili go w małym zoo, kiedy miał trzy miesiące. Twierdzą, że jego praca – bezustanny ciąg zdjęć i filmów – zapewnia im pieniądze na wyżywienie stworzenia.
Wideo na Instagramie Swietłany Pantalejenko głosi: Miłość i trochę dobrego jedzenia może z każdego zrobić pluszowego misia :-).
Kiedy dokumentalny film Blackfish został wyemitowany w 2013 r., wywołał szybką i zdecydowaną reakcję amerykańskiej publiczności. Poprzez historię Tilikum, zestresowanej orki z parku SeaWorld w Orlando na Florydzie, film ukazywał nędzne życie tych wielkich ssaków trzymanych w niewoli. Setki tysięcy oburzonych widzów podpisywało petycje. Firmy wspierające SeaWorld zrywały umowy z parkiem. Liczba widzów spadła, akcje poleciały w dół.
James Regan mówi, że to, co zobaczył na tamtym filmie, zdenerwowało go. Pochodzi z Anglii, gdzie ostatnie delfinarium zamknięto w 1993 r. Teraz wraz z żoną Katie spędza miesiąc miodowy na Hawajach. Spotykam go w Dolphin Quest Oahu, ekskluzywnym parku umożliwiającym pływanie z delfinami, położonym na terenach hotelu Kahala, tuż przy plaży, na wschód od Honolulu. Reganowie zapłacili po 225 dolarów za możliwość pływania przez 30 minut w niewielkiej grupie z butlonosem. Ten obiekt, jedna z dwóch placówek Dolphin Quest na Hawajach, ma sześć delfinów.
Butlonosy są filarem branży obejmującej cały świat. Takie parki korzystają z urodzonych w niewoli i schwytanych w stanie dzikim delfinów, które żyją – i stykają się z turystami – w basenach. Ludzie z Zachodu coraz częściej unikają pokazów, na których zwierzęta wykonują sztuczki, ale wielu uważa pływanie z delfinami pozostającymi w niewoli za wakacyjny rytuał przejścia.
Katie Regan od dzieciństwa chciała pływać z delfinami. Jej mąż śmieje się i mówi o Dolphin Quest: – Malują śliczny obrazek. Kiedy jesteś w Ameryce, wszyscy się uśmiechają. – Ale docenia to, że obiekt mieści się przy ich hotelu, więc mogą patrzeć, jak obsługa karmi delfiny i opiekuje się nimi. Znowu porusza temat Blackfish.
– Przestań robić z mojego marzenia coś strasznego! – protestuje Katie.
Rae Stone, prezes Dolphin Quest i weterynarz zajmujący się ssakami morskimi, mówi, że firma dotuje projekty ochrony przyrody i uświadamia swym klientom, jakie zagrożenia czyhają na morskie ssaki żyjące dziko. Podkreśla, że Dolphin Quest ma certyfikat „humanitarności” wydany przez organizację non profit zajmującą się dobrem zwierząt.
Trwa ożywiona debata na temat tego, czy nawet miejsca przestrzegające wysokich standardów, zatrudniające weterynarzy i dysponujące basenami z filtrowaną wodą oceaniczną, mogą naprawdę być humanitarne dla morskich ssaków. Stone utrzymuje, że tak. Krytycy twierdzą, że nie. Uważają oni, iż ewolucja ukształtowała te zwierzęta tak, by mogły pokonywać duże odległości i żyć w złożonych grupach społecznych – czego nie można odtworzyć w zamknięciu.
To po części wyjaśnia, dlaczego Narodowe Akwarium w Baltimore ogłosiło w 2016 r., że do roku 2020 jego delfiny zostaną wysłane na emeryturę w przybrzeżnym rezerwacie.
Część amerykańskich parków rozrywki hoduje własne delfiny, bo Stany Zjednoczone w 1972 r. zakazały ich odławiania. Ale gdzie indziej dzikie ssaki są nadal chwytane i zamieniane w aktorów. W Chinach, gdzie nie obowiązują żadne prawa dotyczące dobrostanu zwierząt w niewoli, delfinaria ze zwierzętami odłowionymi w stanie dzikim kwitną – obecnie istnieje tam 78 parków prezentujących morskie ssaki, a 26 kolejnych jest w budowie.
Turyści robią sobie kolejno zdjęcia z kukangiem małym na pływającym targu rzecznym w pobliżu Bangkoku. Te urocze zwierzątka, przedstawiciele naczelnych, są w większości chwytane przez kłusowników. Ich ostre ząbki obcina się albo wyrywa, żeby chronić ludzi przed dotkliwym pogryzieniem.
Żeby skorzystać z niepowtarzalnej szansy zobaczenia rzadkich czarnomorskich delfinów mieszkańcy Kaługi, śródlądowego miasta położonego 160 km od Moskwy, nie muszą nigdzie wyjeżdżać. Na parkingu centrum handlowego Torgowyj Kwartał, obok sklepu z artykułami żelaznymi, stoi białe pneumatyczne akwarium, przewoźne Delfinarium Moskiewskie. Wygląda jak odarty z kolorów dmuchany zamek dla dzieci.
Wewnątrz tej bufiastej kopuły rodzice kupują swoim pociechom drobiazgi w kształcie delfinów: puszyste pluszaki i foliowe balony, papierowe czapki i napoje w plastikowych kubkach z delfinami. Rodziny zasiadają wokół niewielkiego basenu. Namiot jest tak kameralny, że nawet najtańsze miejsca, kosztujące równowartość 9 dolarów, mogą zostać ochlapane.
– Moje dzieciaki nie posiadają się z radości – mówi kobieta o imieniu Ania, wskazując dwóch roztrzepanych chłopców podskakujących na swoich krzesełkach.
Pośród tej radosnej atmosfery, w wodzie, która wydaje się o wiele za płytka i wyraźnie nazbyt mętna, dwa delfiny pływają apatycznie w kółko.
Rosja jest jednym z nielicznych krajów (drugim jest Indonezja), w których istnieją wędrowne oceanaria. Delfiny i białuchy, które muszą być zanurzone w wodzie, żeby pozostać przy życiu, umieszcza się w wannach na ciężarówkach i przewozi z miasta do miasta, zataczając pętlę, która zazwyczaj kończy się ich śmiercią. Te obwoźne pokazy są legalne – Rosja nie ma przepisów regulujących traktowanie morskich ssaków w niewoli.
Takie widowiska stanowią krajową gałąź ożywionego handlu delfinami i małymi waleniami prowadzonego przez Rosję. Czarnomorskie butlonosy mogą być łowione legalnie bez zezwolenia, natomiast białuchy i orki rosyjscy rybacy mogą chwytać w wyznaczonych kwotach w imię nauki i edukacji. Niektóre białuchy są sprzedawane legalnie do akwariów w całym kraju. Obecnie Rosja dopuszcza odławianie zaledwie kilkunastu orek rocznie do celów naukowych i edukacyjnych, a od kwietnia 2018 r. rząd zakazał ich eksportowania. Lecz śledczy uważają, że rosyjskie orki – które można sprzedać za miliony – są chwytane nielegalnie na eksport do Chin.
Orki trzymane w niewoli mogą osiągać 6 m długości i ponad 4500 kg wagi, więc są za duże do wędrownych pokazów, toteż zazwyczaj prezentuje się na nich delfiny i białuchy. Kiedy skontaktowałam się z właścicielami przewoźnego Delfinarium Moskiewskiego oraz innej firmy, o nazwie Pokaz Wala Białego, aby zapytać, skąd pochodzą ich zwierzęta, obaj mężczyźni przerwali połączenie.
Rosyjskie oceanaria obwoźne, a jest ich kilkanaście, są zachwalane jako metoda przybliżenia rodzimych dzikich zwierząt ludziom, którzy mogą nigdy nie zobaczyć oceanu.
– Kto, jeśli nie my? – pyta Michauł Olioszin, pracownik jednej z takich firm. Tego dnia w Kałudze, kiedy delfiny wykonują sztuczki przy dźwiękach amerykańskich piosenek pop, a potem leżą przez kilka minut na podestach, pozwalając się fotografować, rodzice i dzieci podzielają tę opinię: – Pomyśl tylko, delfiny, z tak bliska, w moim mieście. Ocean z dostawą do domu.
Właściciele i operatorzy atrakcji zooturystycznych, od ekskluzywnych obiektów takich jak Dolphin Quest na Hawajach po tandetne pokazy małpek w Tajlandii, twierdzą, że ich zwierzęta żyją dłużej, bo nie są narażone na drapieżniki i inne zagrożenia środowiskowe. Podkreślają z dumą, że stworzenia, którymi się opiekują, są ich rodziną.
Ałła Azowcewa, która przez całe życie jest treserką delfinów w Rosji, kręci na to głową.
– Nie widzę w tej pracy żadnego sensu – mówi. – Sumienie mnie gryzie. Patrzę na moje zwierzęta i chce mi się płakać.
Azowcewa jeździ czerwoną furgonetką z delfinami wymalowanymi na bokach. Obecnie uczy sztuczek grindwale w Moskwarium, jednym z największych akwariów w Europie, niepowiązanym z wędrownymi pokazami delfinów. Ma wolny dzień, więc spotykamy się w kawiarni nieopodal placu Czerwonego.
Twierdzi, że zakochała się w delfinach pod koniec lat 80. XX w., po przeczytaniu książki Johna Lilly’ego, amerykańskiego neurobiologa, który otworzył nam oczy na inteligencję zwierząt. Przez 30 lat uczyła morskie ssaki wykonywania sztuczek. Ale przez cały czas była przybita faktem, że zmusza bardzo inteligentne, społeczne stworzenia do samotnego, jałowego życia w małych zbiornikach.
Białuchy występują w składanym akwarium pod dmuchanym namiotem w rosyjskim Saratowie. Nie cała zooturystyka wiąże się z wyjazdami do egzotycznych miejsc. Wędrowne widowiska dostarczają kontakt ze zwierzętami ludziom z małych miast w całej Rosji. Białuchy, chwytane na rosyjskich wodach, w takich warunkach nie żyją długo.
– To tak, jakby kazać fizykowi zamiatać ulicę – mówi o sytuacji delfinów. – Kiedy nie występują i nie trenują, po prostu wiszą w wodzie pyskami w dół. To wyraz najgłębszej depresji.
Zdaniem Azowcewej ludzie nie wiedzą, że zwierzęta często umierają krótko po schwytaniu, zwłaszcza w obwoźnych instytucjach. Trenerka mówi, że zna wiele akwariów w Rosji, które nielegalnie zastępują swoje zwierzęta nowymi.
Odławianie czarnomorskich delfinów do celów rozrywkowych jest nielegalne od 2003 r., ale według Azowcewej właściciele akwariów, którzy chcą zwiększyć liczbę swoich zwierząt, szybko i tanio mogą je kupić od kłusowników. Ponieważ te delfiny są pozyskiwane nielegalnie, nie mają mikroczipów identyfikacyjnych, którymi zazwyczaj oznaczane są w Rosji trzymane w niewoli walenie. Niektóre akwaria omijają tę trudność, wycinając mikroczipy martwych delfinów i wszczepiając je nowym, twierdzi treserka.
– Ludzie są tylko ludźmi. Kiedy widzą okazję, wykorzystują ją. – Azowcewa oświadcza, że chce, by ludzie poznali prawdę o pochodzeniu i traktowaniu wielu ssaków morskich, które tak lubią oglądać.
– Nie obchodzi mnie, czy zostanę wylana – mówi wyzywająco. – Kiedy człowiek nie ma nic do stracenia, staje się naprawdę odważny.
Siedzę na brzegu basenu bez krawędzi po górzystej, tajlandzkiej stronie granicy Tajlandii z Mjanmą, w kurorcie, w którym średnia cena pokoju przekracza tysiąc dolarów za noc. To Anantara Golden Triangle Elephant Camp & Resort. Na zewnątrz, za basenem, bujną dolinę przemierzają słonie. Obok mnie siedzi 20-letnia Stephanie van Houten, pół Holenderka, pół Francuzka, urodzona i wychowana w Tokio studentka Uniwersytetu Michigan. To kosmopolityczne pochodzenie i piękna twarz doskonale pasują do jej aspiracji – jest dokładnie tym rodzajem użytkowniczki Instagrama, która może zarabiać jako influencerka. To znaczy kimś, kto ma wystarczająco wielu zwolenników, by przyciągać sponsorów finansujących jego wpisy, podróże, garderobę i zasilających konto bankowe. Szacuje się, że w 2018 r. różne marki – reprezentujące modę, podróże, technikę i inne dziedziny – wydały 1,6 mld dolarów na kampanie reklamowe w mediach społecznościowych prowadzone przez influencerów.
Van Houten już tu kiedyś była. Tym razem, zgodnie z dość typową umową między marką a influencerką, urządzi sobie piknik ze słoniami i napisze o nim legionowi instagramowych zwolenników (to ponad 25 tys. osób). W zamian dostanie setki dolarów ponad cenę noclegu.
W Anantarze pola są zielone. Znaczna część z 22 słoni należących do kurortu jest, przynajmniej w dzień, uwiązana na ponadtrzydziestometrowych linach, więc mogą chodzić i kontaktować się ze sobą. Tym niemniej oczekuje się od nich, że będą pozwalać gościom się dotykać i uprawiać w pobliżu jogę.
Po słoniowym pikniku patrzę, jak van Houten edytuje setki zdjęć z tego dnia. Wybiera obrazek ze swoim ulubionym słoniem, Bo. Mówi, że ta fotografia jej się podoba, ponieważ ukazuje jej związek z Bo i chyba przemówi do ludzi. Umieszcza zdjęcie na swoim profilu o 21.30, kiedy jej zdaniem największa liczba śledzących ją osób będzie online. Załącza długi podpis, kończąc go słowami moja love story z tym niewiarygodnym stworzeniem i hasztagiem #stopelephantriding. Natychmiast zaczynają napływać lajki – ponad tysiąc – a także komentarze z emotikonami o oczkach w kształcie serduszek.
Anantara jest poza zasięgiem wszystkich, z wyjątkiem najbogatszych – oraz czołowych influencerów – ale każdy, kto szuka podobnych doznań, może wpisać do Google’a, np. schronisko słoni w Tajlandii. Kiedy wśród turystów wzrósł popyt na etyczne doznania związane ze zwierzętami, zaczęły się pojawiać przystępne cenowo placówki określające się jako „schroniska” i oferujące humanitarne, bliskie przeżycia ze słoniami. Popularne stały się kąpiele – turyści smarują słonie błotem, opłukują w rzece albo jedno i drugie. Wiele firm przedstawia je jako nieszkodliwą alternatywę dla przejażdżek i występów. Ale kąpane słonie, podobnie jak te, które wożą turystów lub wykonują sztuczki, muszą być poskromione, żeby chciały słuchać. Dopóki kąpiele będą popularne, miejsca, które je oferują, będą potrzebowały posłusznych słoni.
WBan Ta Klang, mieścinie we wschodniej Tajlandii, szkarłatny grunt jest upstrzony skromnymi domkami. Przed każdym z nich widnieje szeroki bambusowy podest do siedzenia, spania i oglądania telewizji. Ale pierwszą rzeczą, jaką zauważam, są słonie. Przy niektórych domach jest tylko jeden, przy innych aż pięć. Stoją pod plandekami, blaszanymi dachami albo pod drzewami. Czasami razem – matki z dziećmi – ale częściej samotnie. Prawie wszystkie mają na kostkach łańcuchy albo pęta – kajdany spinające ich przednie nogi. Między nogami słoni plączą się psy i kury, wzbijając kłęby czerwonego kurzu. Ban Ta Klang – nazywana też Słoniową Wioską – jest w Tajlandii głównym ośrodkiem szkolenia słoni i handlu nimi.
– Domowe słonie – mówi Sri Somboon, wskazując mi je gestem i ściszając telewizor. Obok podestu przy jego domu dwumiesięczne słoniątko biega wokół swojej matki. Somboon wskazuje mi po drugiej stronie drogi trzeciego słonia, który mu podlega, trzyletniego samca przywiązanego do drzewa. Zwierzę rzuca głową tam i z powrotem, wymachując trąbą we wszystkie strony. Wygląda, jakby traciło rozum. Somboon wyjaśnia, że ten osobnik jest w połowie szkolenia i dobrze mu idzie malowanie. Został już sprzedany i gdy zakończy naukę, zacznie pracować w obozie turystycznym.
Podobno z Ban Ta Klang i jego okolic pochodzi ponad połowa z 3800 tajlandzkich słoni żyjących w niewoli. Na długo przed napływem turystów było to centrum handlu słoniami. Dzikie zwierzęta łapano, oswajano i uczono transportowania kłód. Teraz w listopadzie każdego roku setki tutejszych słoni trafia na targ w Surinie, głównym mieście prowincji.
Pewnego wieczoru siedzę z Jakkrawanem Homhualem i Wanchai Salangamem. Mają po 33 lata i od dzieciństwa są najlepszymi przyjaciółmi. Mniej więcej połowa osób zajmujących się słoniami w Ban Ta Klang, łącznie z Homhualem, sama ich nie posiada. Dostają niewielkie pieniądze od bogatych właścicieli za hodowanie słoniątek i ich szkolenie. Kiedy zapada noc, roją się wokół nas tysiące owadów zwabionych światłem żarówki wiszącej nad podestem. Rozmowa schodzi na temat szkolenia słoni.
Phajaan to tradycyjny brutalny proces łamania ducha w młodym słoniu trwający dni lub tygodnie. Był od dawna stosowany w całej Azji Południowo-Wschodniej przy oswajaniu dzikich słoni. W jego trakcie zwierzęta są wiązane linami, trzymane w ciasnych drewnianych klatkach, głodzone, bite hakami i kłute za pomocą gwoździ oraz młotków do momentu, gdy ich wola zostanie złamana. Nie jest jasne, do jakiego stopnia phajaan utrzymuje się w swojej najokrutniejszej formie. Od 2012 r. rząd walczy z nielegalnym importem słoni łapanych w lasach sąsiedniej Mjanmy, głównego źródła tajlandzkich zwierząt chwytanych w stanie dzikim.
Pytam mężczyzn, jak poskramia się i szkoli małe słoniątka urodzone w niewoli.Wyjaśniają, że kiedy słonik ma mniej więcej dwa lata, kornacy przywiązują jego matkę do drzewa i powoli odciągają od niej malucha. Po oddzieleniu słoniątko jest zamykane. Uczy się je poruszania – w lewo, w prawo, obróć się, stań – kłując jego uszy hakiem.
– Aby nauczyć słonia siadać, wiążemy mu przednie nogi. Jeden kornak kłuje go hakiem w grzbiet, a drugi podciąga sznur na przednich nogach – mówi Salangam. – Chcąc wyszkolić słonia, musisz używać haka, by wiedział – dodaje.
Za ochronną siatką niedźwiedź polarny tańczy na lodzie podczas pokazu w rosyjskim Kazaniu. Występy białych niedźwiedzi widuje się rzadko. Ta czwórka, która występuje w Cyrku na Lodzie, nosi metalowe kagańce, a ich treserka, Julia Denisenko, ma przy sobie metalowy pręt. Pomiędzy sztuczkami niedźwiedzie kładą się i ocierają o lód.
Cierpienie innych osób rozpoznajemy po uniwersalnych oznakach – ludzie szlochają, krzywią się, krzyczą, głośno wyrażają swój ból. Zwierzęta nie mają uniwersalnego języka, który by im to umożliwiał. Wiele nie posiada kanalików łzowych. Jeszcze więcej zwierząt instynktownie maskuje objawy bólu, by drapieżniki nie dostrzegły w nich słabości. Dostrzeżenie bólu u zwierząt bywa trudne, a często wręcz niemożliwe.
A jednak wiemy, że zwierzęta odczuwają ból. Wszystkie ssaki mają zbliżoną neuroanatomię. Ptaki, gady i płazy posiadają receptory bólu. Czteroletnie ludzkie dziecko, kiedy w ciało będą mu się wbijać kolce, wyrazi swe cierpienie wrzaskiem. Czteroletni słoń po prostu stoi w deszczu, trzymając nogę w powietrzu.
Spośród wszystkich bezgłośnie cierpiących zwierząt, które zobaczyłam w basenach i zagrodach na świecie, dwa prześladują mnie w szczególny sposób: słoń i tygrys.
Żyły w tym samym obiekcie – Samut Prakan Crocodile Farm and Zoo, jakieś 24 km na południe od Bangkoku. Słoń, czteroletni Gluay Hom, był trzymany pod stadionem. Starzejący się tygrys Khai Khem, lat 22, spędzał dni na krótkim łańcuchu w studiu fotograficznym. Oba zwierzęta wykazywały bezsporne oznaki cierpienia. Wychudzony słoń trzymał w powietrzu zgiętą obrzmiałą nogę, a na skroni miał krwawiącą ranę. Łypał białkami wywróconych w głąb głowy oczu. Tygrys miał ropnie zębowe tak poważne, że infekcja przeżerała mu szczękę.
Kiedy skontaktowałam się z właścicielem placówki Uthenem Youngprapakornem, żeby zapytać o te zwierzaki, powiedział mi, że fakt, iż jeszcze nie padły, dowodzi, że mają odpowiednią opiekę.
Sześć miesięcy po naszym powrocie z Tajlandii wraz z Kirsten poprosiłyśmy Ryn Jirenuwat, naszą tajską tłumaczkę z Bangkoku, by sprawdziła, jak się mają Gluay Hom i Khai Khem. Pojechała do Samut Prakan i obserwowała zwierzaki godzinami, przysyłając nam zdjęcia oraz filmy. Gluay Hom nadal żył, wciąż stał w tym samym boksie, nogę ciągle miał zgiętą pod nienaturalnym kątem. Słonie obok niego były wychudzone – skóra i kości. Khai Khem wciąż pozostawał przykuty za szyję do haka w podłodze. Jirenuwat pisała, że trzyma się swego ciemnego kąta, a kiedy słyszy, że zbliżają się ludzie, przekręca się na łańcuchu i odwraca do nich grzbietem.
– Zupełnie jakby chciał zostać połknięty przez ścianę.