Reklama

Ile już trwa inwigilacja społeczeństwa? Co oznacza permanentna inwigilacja?

Ile już trwa inwigilacja obywateli? W 1949 r., gdy nad Europą wisiało widmo autorytaryzmów, brytyjski powieściopisarz George Orwell wydał swoją mistrzowską antyutopię w roku 1984, z której pochodzi ponure napomnienie: Wielki Brat patrzy. Może i wówczas było to niepokojące, ale kontrola społeczeństwa w tamtych czasach była przedsięwzięciem staroświecko ograniczonym. W tym samym roku 1949 amerykańska spółka wypuściła na rynek pierwszy system telewizji przemysłowej.

Reklama

Dwa lata później, w 1951 r., Kodak przedstawił zdumionej publiczności pierwszą przenośną kamerę fotograficzną. Dzisiaj do internetu trafia rocznie ponad 2,5 bln zdjęć, nie mówiąc o kolejnych, których ludzie nie udostępniają, tylko zachowują dla siebie. Jak się ocenia, rocznie sprzedawanych jest 106 mln urządzeń do inwigilacji (m. in. kamer). Ponad 3 mln bankomatów na całym globie wpatruje się w klientów kamerami.

Nad drogami i ulicami wiszą dziesiątki tysięcy kamer z systemem automatycznego rozpoznawania tablic rejestracyjnych (ARTR) – albo też – jak w Wielkiej Brytanii – kontrolowane są ruchy podejrzanych o przestępstwa. Nie wiadomo, ile osób nosi umocowane na stałe na ich ubraniu kamery, ale liczba ta stale rośnie. Ze sprzętem do inwigilacji chodzą już nie tylko policjanci, ale także pracownicy szpitali i inne osoby nienależące do organów ochrony porządku publicznego. Rozpowszechniają się też prywatne, osobiste urządzenia monitorujące: kamery samochodowe, kamery na kaskach rowerzystów, dzwonki do drzwi z kamerą mające łapać złodziei przesyłek. Niepokojem napawają miliardy zdjęć niczego niepodejrzewających obywateli uchwyconych przez systemy obserwujące i przechowywane w bazach danych, nad którymi praktycznie nie ma kontroli.

A to są tylko sprzęty do inwigilacji, które możemy zobaczyć. Na niebie roi się dziś od dronów – w 2016 r. Amerykanie kupili ich 2,5 mln, zarówno w celach hobbystycznych, jak i biznesowych. W liczbie tej nie są ujęte bezzałogowe urządzenia latające wykorzystywane przez rząd Stanów Zjednoczonych nie tylko do zrzucania bomb na terrorystów w Jemenie, ale także obserwacji terenów zalanych po huraganie w Teksasie. Nieuwzględnione są też tysiące latających urządzeń szpiegowskich używanych przez inne państwa, m.in. Rosję, Chiny, Iran czy Koreę Północną.

Nasz glob jest inwigilowany przez ponad 1700 satelitów. Niektóre z nich z wysokości 500 km potrafią wypatrzyć stadko bawołów czy początkowe stadium pożaru lasu. Szczegółowym zdjęciem z kamery w kosmosie ulicy, przy której pracujemy, może dysponować ktoś, kogo w ogóle nie znamy.
A równocześnie na tej samej ulicy możemy być fotografowani czy filmowani kilkanaście razy dziennie przez ukryte kamery inwigilujące. Smartfony, wyszukiwarki internetowe, profile w mediach społecznościowych zdradzają nasze tajemnice.

Gus Hosein, dyrektor organizacji Privacy International, która zajmuje się zagadnieniami prywatności, tłumaczy, że współczesnej policji wystarczy nasz telefon lub komputer, aby wiedzieć o czym myślimy. Niewielką pociechą jest fakt, że zdajemy sobie sprawę z tego, co się dzieje. Jak ujął to profesor informatyki Alessandro Acquisti z Carnegie Mellon University:

– W ochronie prywatności odbywa się zabawa w kotka i myszkę, w której jesteśmy tą słabszą stroną. Świadomość, że tak czy owak musimy brać udział w tej zabawie, może zniechęcać. Ale jeszcze bardziej przygnębiające okazują się próby aktywnej ochrony własnej prywatności.

Prof. Randolph Lewis z University of Texas w swojej nowej książce Pod obserwacją: będąc inwigilowanym w dzisiejszej Ameryce napisał, że ludzie czujący siłę obserwacji są przytłoczeni jej wszechobecnością. Pragnienie prywatności – według Acquistiego – jest potrzebą ludzką. Niepokojące jest to, że każdy z nas cierpi na utratę prywatności, a społeczeństwo docenia ją wtedy, kiedy zaczyna tracić swoją prywatność.

Czy wiszący nad nami stan permanentnej inwigilacji z Orwellowskiej wizji to już fakt? Może da się na to zjawisko spojrzeć bardziej optymistycznie, może świat pod obserwacją jest lepszy? Weźmy np. pod uwagę 463 fotopułapki na podczerwień zainstalowane przez World Wildlife Fund w Chinach do obserwacji zagrożonych wyginięciem pand. Albo np. „strażników leśnych” na Sri Lance, czyli kamery mające chronić przed nielegalnym wyrębem kurczące się lasy tej wyspy.

„Jeśli chcesz wiedzieć, jaka będzie przyszłość – ostrzegał ponuro Orwell – wyobraź sobie but depczący ludzką twarz, wiecznie”. Ta autorytarna wizja nie bierze pod uwagę możliwości, że rządy wykorzystują szerzącą się inwigilację do zapewnienia bezpieczeństwa na ulicach.

Wspomnijmy filmy z kamer monitoringu, które pozwoliły schwytać sprawców zamachów bombowych w londyńskim metrze w 2005 r. i na maratonie bostońskim w 2013 r. Niezliczone są mniej znane przypadki tego typu wykorzystania nagrań z monitoringu. W bostońskim porcie testowana jest metoda sprawdzania ładunków wymyślona przez fizyków z Massachusetts Institute of Technology. Urządzenie do prześwietlania ładunków pozwala bez otwierania kontenera poznać dokładny skład pierwiastkowy jego zawartości.

Czy ktoś może wątpić, że gdyby świat był równie skrupulatnie kontrolnie inwigilowany przez ostatnie 150 lat, byłby światem bezpieczniejszym, niż jest dziś? Można by było zidentyfikować Kubę Rozpruwacza, dowiedzieć się czy Lee Harvey Oswald działał w pojedynkę, czy z kimś, i czy O.J. Simpson popełnił to, o co go oskarżano. Oczywiście bezpieczeństwo publiczne bywało pretekstem do społecznej inwigilacji obywateli przed Orwellem, a także po nim. Ale dziś monitoring postrzegany jest jako coś, co ratuje ludzkie istnienia w szerszym rozumieniu tego pojęcia.

Dzięki zdjęciom satelitarnym organizacje niosące pomoc ofiarom klęsk zlokalizowały na pustyni obozowiska uchodźców koło Mosulu w Iraku. A dzięki sondom kosmicznym naukowcy mają twarde dowody na gwałtownie zachodzącą zmianę klimatu. Czy to możliwe, że Wielki Brat ratuje, a nie zniewala ludzkość? A może oba scenariusze realizują się równocześnie?

Inwigilacja przez kamery – jak działa monitoring w miastach?

– Apetyt na inwigilację w Wielkiej Brytanii jest większy niż gdziekolwiek indziej – uważa Tony Porter, jedyny chyba na świecie rządowy komisarz ds. monitoringu telewizyjnego, z którym siedzimy w kafejce w jego londyńskim urzędzie, pod okiem zerkających z czterech kątów kamer.

Porter jest byłym oficerem policji, antyterrorystą, a ministerstwo spraw wewnętrznych zatrudniło go cztery lata temu, by próbował stworzyć pozory, że panuje nad mnożącymi się w kraju kamerami oraz monitoringiem. Porter i jego trzech pracowników od rana do wieczora uporczywie domagają się od różnych operatorów systemów monitoringu, by podporządkowali się przepisom i kodeksom etycznym. Ale prawdę mówiąc, poza możliwością donoszenia do parlamentu na tych, którzy nie chcą tego zrobić, możliwości wywierania nacisku urząd Portera ma żadne.

Stołeczna sieć kamer inwigilujących została uruchomiona w początku lat 90. XX w., po dwóch zamachach bombowych Irlandzkiej Armii Republikańskiej w londyńskim City. Potem nowe systemy monitoringowe wyrastały jak grzyby po deszczu. Prof. William Webster, ekspert od monitoringu, wspomina: "Hasłem tamtych czasów było: Jeśli nie masz nic do ukrycia, nie masz się czego obawiać. Mimo że źródeł tego hasła można się doszukać w hitlerowskich Niemczech, często używano go, żeby zwalczać sprzeciwy wobec instalowania elektrycznej inwigilacji".

Najwcześniejszy londyński system bezpieczeństwa rozszerzono później i ulepszono dzięki wprowadzeniu technologii ARTR na głównych drogach dojazdowych. Obecnie na terenie całego kraju zamontowanych jest 9 tys. takich kamer, które robią (i przechowują) 30-40 mln zdjęć tablic rejestracyjnych dziennie. Wszystkich, nie tylko aut łamiących ograniczenia prędkości albo należących do kryminalistów.

Były koordynator służb antyterrorystycznych Szkocji Allan Burnett zauważył, że przejechanie przez kraj, bez zostania sfotografowanym przez kamerę ARTR, byłoby niemożliwe. Nick Clegg, były wiceminister, sądzi, że Londyn ma najwięcej kamer inwigilujących niż inne państwa na świecie.

Częściowo z tego powodu, że w londyńskich dziejach nie było faszyzmu czy innych autorytarnych reżimów, które w innych krajach nauczyły obywateli podejrzliwości wobec aparatu państwowego. Wydaje się zatem, że społeczeństwu nic nie grozi. Ale jak wiemy z historii, gdy ludziom przestaje się wydawać, zwykle jest już za późno. Za powszechnością kontrolnej inwigilacji obywateli w Wielkiej Brytanii stoi połączenie strachu i romantyzmu. W końcu ten kraj uratowali szpiedzy. W muzeum upamiętniającym legendarnych łamaczy szyfrów z II wojny światowej, które mieści się w Bletchley Park, 70 km od Londynu, zwiedzających nigdy nie brakuje.

Jeśli idzie o ochronę własnej ludności, rząd brytyjski jest postrzegany w jak najlepszym świetle, lepszym chyba niż w innych społeczeństwach Zachodu. Nawet rewelacje Edwarda Snowdena ujawniające, że wywiady brytyjski i amerykański zbierają masowo dane o obywatelach własnych krajów, w Anglii nie wywołały większego sprzeciwu opinii publicznej, gdy parlament sankcjonował wzrost prerogatyw służb bezpieczeństwa.

– Jako społeczeństwo postrzegamy nasz rząd jako skuteczny i działający dla naszego dobra. Przecież to rząd zajmuje się służbą zdrowia, oświatą publiczną i opieką społeczną. I dzięki Bogu nie mamy za sobą doświadczenia agentów w skórzanych płaszczach dobijających się człowiekowi do drzwi o czwartej nad ranem. Dlatego gdy mówimy o rządowych służbach bezpieczeństwa, odzew społeczny jest odmienny niż gdzie indziej – tłumaczył mi David Omand, były dyrektor Rządowej Centrali Łączności, jednej z brytyjskich agencji wywiadu, które jak wykazał Snowden, zbierają masowo dane o obywatelach.

Ale to nie znaczy, że w państwach takich jak Stany Zjednoczone, gdzie obywatele z większym sceptycyzmem patrzą na poczynania rządu, nie dochodzi do stałego powiększania zakresu metod inwigilacji. Większość komisariatów policji wyposażyła funkcjonariuszy w kamery umocowane na ciele albo ma zamiar takie kamery wprowadzić. Spotyka się to z poparciem organizacji działających na rzecz praw człowieka, bo postrzegane jest jako sposób na zapobieżenie nadużyciom ze strony policjantów. Kamery rozpoznające tablice rejestracyjne są instalowane w wielu dużych miastach Stanów jako sposób na zapewnienie przestrzegania przepisów ruchu drogowego.

Po zamachach z 11 września Nowy Jork rozbudował sieć inwigilującego monitoringu i dziś na samym Manhattanie zainstalowanych jest około 20 tys. oficjalnych kamer. Władze Chicago przeznaczyły duże środki na zbudowanie sieci 32 tys. kamer, aby walczyć z falą zabójstw w podupadłych dzielnicach. Inne miasta amerykańskie, niemające w historii ataków terrorystycznych czy wysokiej przestępczości też chętnie wprowadzają metody inwigilacyjne. Przyjrzałem się sieci kamer, która bez rozgłosu rozprzestrzeniła się po centrum Houston w Teksasie. Jeszcze w 2005 r. nie było w tym mieście ani jednej kamery monitoringu. Ale potem Dennis Storemski, odpowiadający w biurze burmistrza za bezpieczeństwo publiczne, odwiedził kilka innych miast.

– To, co zobaczyłem w Londynie, wzbudziło moje zainteresowanie monitoringiem – wspomina. Dziś dzięki dofinansowaniu federalnemu Houston ma 900 kamer własnych i dostęp do 400 kolejnych, należących do innych instytucji. Tak jak w Londynie, funkcjonariusze nie patrzą w każdą kamerę przez cały czas.

To nie jest inwigilacja jako taka. Chcemy rozwiać obawy, że ludzie są obserwowani nieustannie – zapewnia Storemski.

Może właśnie z tego powodu system monitoringu w Houston rozbuduje się wkrótce poza centrum i – chociaż stan Teksas znany jest z nieufności do rządu federalnego, nie wzbudza to żadnych protestów. Przyzwolenie Brytyjczyków na rozprzestrzenianie kamer też jest uderzające.

Kamery obserwujące CCTV i ARTR – a także znaki mówiące o ich obecności – wtapiają się w infrastrukturę miasta jak jej bezbarwne elementy. Podczas trzech tygodni spędzonych w Londynie spacerowałem po cichych dzielnicach, w których mieszkali kiedyś Orwell i Huxley. Dom Orwella stoi w zasięgu kilku kamer CCTV i ARTR, o cztery minuty piechotą od lokalnej dyspozytorni. Z kolei dawna rezydencja Huxleya jest pod ciągłą strażą innej dyspozytorni.

W hrabstwie South Yorkshire odwiedziłem szpital Barnsley, w którym część pracowników ochrony jest wyposażona w inwigilujące minikamery mające zniechęcać pacjentów i gości do niezdyscyplinowanych zachowań. Zważywszy, że już teraz około 150 tys. brytyjskich funkcjonariuszy policji jest wyposażonych w takie urządzenia, być może następnym naturalnym krokiem jest przydzielenie ich innym przedstawicielom władzy, takim jak wychowawcy i pielęgniarki.

Natrafiłem na most Westminsterski nad Tamizą i znalazłem się wśród turystów, którzy wyciągali w górę smartfony, próbując sobie zrobić najbardziej londyńskie selfie. Schylałem się, skręcałem i przepraszałem, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to daremne.

Czy wszystkie moje ruchy były beztrosko dokumentowane w ten sposób? Czy fakt, że Wielki Brat patrzy, ma jakieś znaczenie, skoro każdy używa metod inwigilacji wobec każdego?

O narastającej społecznej manii fotografowania wszystkiego rozmawiałem z dwoma bystrymi obserwatorkami. Pierwszą była Chloe Combi, której debiutancka książka Pokolenie Z – ich głosy, ich żywoty jest owocem setek godzin wywiadów, które przeprowadziła z brytyjskimi nastolatkami. Demonstrowali w nich znaczną nonszalancję, jeśli chodzi o bycie fotografowanym i filmowanym nieomal we wszelkich wyobrażalnych sytuacjach.

– Możesz zobaczyć film dokumentalny o całym życiu jakiegoś człowieka w jego telefonie – powiedziała mi Combi. – Żyjemy w świecie, w którym w coraz większym stopniu nic nie pozostaje sekretem.

A jedną z oznak bogactwa i władzy może w końcu stać się to, że prywatność będzie towarem tylko dla ludzi z poważnymi pieniędzmi, mogącymi ją sobie kupić. Dla wszystkich innych świat rzeczywiście będzie teatrem, w którym wszyscy ludzie nieśmiało grają swoje role. Futurystyczny spektakl wyczarowany przez Combi – w którym każdy jest jednocześnie obserwatorem i ekshibicjonistą, całodobowo, siedem dni w tygodniu.

Czy już znaleźliśmy się w miejscu, które socjolog William Staples nazwał w roku 2000 „stanem permanentnej widzialności”? Tyle tylko, że za własnym przyzwoleniem, nie zaś z rządowego nakazu. Nasza wizualna konstelacja jest pełna rozkosznych niemowląt, kociątek i słoni – ale także egzekucji wykonywanych przez ISIS, gwiazd w intymnych sytuacjach, dwulicowych polityków. Jednocześnie jesteśmy pod inwigilacją nie tylko z daleka ale z bliska, przez aparaturę bezpieczeństwa na lotniskach, „inteligentne” billboardy, które dostosowują do nas reklamy, gdy się pojawiamy, i każdego, kto zna kogokolwiek, kto nas sfotografował akurat wtedy, gdy moglibyśmy przysiąc, że jesteśmy sami.

Zapytałem o przemyślenia Susan Greenfield, neurobiolożkę i znaną krytyczkę natręctwa mediów społecznościowych, członkinię brytyjskiego parlamentu. Jej ocena była nie mniej surowa od tej, którą przedstawiła Combi.

– Pojęcie prywatności, odosobnienia, łączy się z odrzuceniem czegoś – powiedziała. – Musimy się odciąć. Wszyscy wydają się myśleć, że to wspaniale być przez cały czas podłączonym i odsłoniętym. Ale do czego dochodzi, gdy wszystko jest dosłowne i wizualne? Jak wyjaśnić takie pojęcia jak honor, jeśli nie można ich znaleźć w grafikach Google’a? Świat abstrakcji jest niewytłumaczalny. Niuanse znikają z życia.

Kiedy zatem rozmawiałem z Tonym Porterem w ogromnej, ściśle inwigilowanej kantynie ministerstwa spraw wewnętrznych, zauważyłem, że powtarzam coś, co kilka miesięcy wcześniej już mu powiedziałem: Czy cały ten lęk przed Wielkim Bratem nie wydaje się dziś trochę staroświecki?

– Używam teraz tego terminu w swych wystąpieniach – odparł komisarz od kamer z uśmiechem.

Potem spoważniał. Odwiedził ostatnio Zjednoczone Emiraty Arabskie, gdzie tłumi się przejawy sprzeciwu i bardzo interesuje technikami inwigilacji. Uznał to za złowieszcze.

– Wiem, o co ci chodzi – powiedział. – Ale inwigilacja przez państwo ma skłonność do rozrastania się. Jest potężna, ma zdolność konsolidacji w stopniu przerastającym ludzkie wyobrażenia. To coś zupełnie innego niż, powiedzmy, selfie.

Według Portera prawdziwym zagrożeniem jest zintegrowana inwigilacja.

Inwigilacja elektroniczna – dokąd doprowadzi nas postęp technologiczny?

Niektórzy zwolennicy swobód obywatelskich, obserwując postępy technologii do inwigilacji zachodzące na pozór z minuty na minutę, mogą mieć wrażenie, że to ekspres, który wymknął się spod kontroli.

– Musimy myśleć na 20 lat do przodu. Wtedy będziecie mieli rzeczywistość rozszerzoną, okulary Oculus Rift 2.0 z co najmniej 3 tys. pikseli na centymetr. Siedząc na końcu sali wykładowej, będziesz mógł odczytać tekst z telefonu wykładowcy. A jednocześnie któraś ze stu kamer w tej sali zdoła dostrzec hasło, które wstukasz w swój telefon – ostrzega Ross Anderson, prof. Inżynierii zabezpieczeń na Uniwersytecie Cambridge.

Do czego nas to doprowadzi? Z jednej strony skłania do łatwowierności każącej sobie wyobrażać dobrowolne zakazywanie takich narzędzi. Jak twierdzi David Anderson, londyński adwokat, który przez sześć lat był niezależnym recenzentem ustawodawstwa antyterrorystycznego.

– Albo uważasz, że technologia ofiarowała nam potężne moce, które rząd powinien wykorzystywać z równie silnymi zabezpieczeniami, albo uznajesz ją za tak przerażającą, że powinniśmy udawać, że jej nie ma. Co do mnie, zdecydowanie należę do pierwszej kategorii. Nie dlatego, że jestem zwolennikiem ufania rządowi, tylko sądzę, że w dojrzałej demokracji, takiej jak nasza, potrafimy konstruować na tyle dobre zabezpieczenia, żeby korzyści były większe niż niedogodności. Z drugiej strony pozwolenie na to, żeby taki postęp technologiczny znalazł sobie drogę na rynek w znacznym stopniu nieuregulowany, również wydaje się nieroztropne.

Jameel Jaffer, założyciel i dyrektor Instytutu Knight First Amendment na Uniwersytecie Columbia, sądzi, że zaczynamy prowadzić życie pod coraz większą inwigilacją. Społeczeństwo dopiero teraz zaczyna zmagać się z konsekwencjami tego faktu. Dyrektor uważa, że powinniśmy się zastanowić nad długotrwałymi skutkami zanim w społeczeństwie zakorzenią się nowe metody do inwigilacji obywateli.

Jak dokonywać takich ocen? Ich próby są szczególnie irytujące, gdy dochodzi do przełomu, który rozsadza nasze poglądy na sposób pojmowania świata. Prawdę mówiąc, taki punkt zwrotny już się pojawił. Technologia, o której mowa, umożliwia inwigilację wszystkich lądów Ziemi każdego dnia. To pomysł działającej w San Francisco firmy o nazwie Planet, którą założyli dwaj idealiści, dawni naukowcy NASA, Will Marshall i Robbie Schingler. Ich centrala mieści się w Dolinie Krzemowej. Z boku mieści się kilka sal konferencyjnych. Usiadłem w jednej z nich, wychodzącej na stołówkę dla pracowników. Dołączyli do mnie Marshall i Schingler.

W NASA urzekła ich idea robienia zdjęć z kosmosu, zwłaszcza zdjęć Ziemi. Eksperymentowali, umieszczając na orbicie zwyczajne smartfony, aby potwierdzić, że stosunkowo niedrogi aparat może działać w kosmosie. Idea polegała na zaprojektowaniu względnie taniego niewielkiego satelity, a następnie, jak powiedział mi Marshall, „wystrzeleniu największej plejady satelitów w historii ludzkości”. Rozmieszczając wiele takich urządzeń, firma mogłaby w pełni poddawać inwigilacji codzienne zmiany na powierzchni Ziemi.

W 2013 r. wystrzelili swoje pierwsze satelity i otrzymali pierwsze fotografie, które zapewniły znacznie bardziej dynamiczny obraz życia na świecie niż wcześniejsze obrazowanie globalne. Dziś firma Planet ma na orbicie ponad 200 satelitów, w tym około 150 typu Dove, które przy właściwych warunkach są w stanie obrazować każdy skrawek lądu każdego dnia.

Posiada też stacje naziemne aż na Islandii i Antarktydzie. Jej klienci są równie zróżnicowani. Firma współpracuje z Amazon Conservation Association przy obserwacji wylesiania w Peru. Organizacji Amnesty International dostarczyła zdjęcia dokumentujące ataki sił birmańskich na grupę Rohingja. A kiedy w kwietniu ub. roku redakcje prasowe chciały mieć zdjęcia satelitarne bazy lotniczej Shayrat przed i po jej zbombardowaniu przez siły USA, wiedziały, do kogo zadzwonić. To są klienci pro bono. Do płatnych klientów należy Orbital Insight, firma z Doliny Krzemowej zajmująca się analizą geoprzestrzenną na podstawie zdjęć satelitarnych.

Dzięki takim obrazom Orbital Insight potrafi poddać obserwacji budowę dróg i budynków w Ameryce Południowej, ekspansję nielegalnych plantacji palm oleistych w Afryce i plony upraw w Azji.

W firmowej sali konferencyjnej James Crawford, dyrektor naczelny, otworzył laptopa i pokazał mi zdjęcia chińskich magazynów ropy. Pływające pokrywy wskazywały, że zbiorniki są wypełnione w trzech czwartych.

– Fundusze hedgingowe, banki i firmy naftowe wiedzą, ile same mają w swoich zbiornikach – powiedział z chytrym uśmiechem – ale nie wiedzą, ile mają inni. Dlatego rozkład czasowy tych zdjęć jest wyjątkowo ważny.

Tymczasem zespół marketingowy firmy Planet całymi dniami wpatruje się w zdjęcia, próbując sobie wyobrazić, kogo mogłyby zainteresować. Może firmę ubezpieczeniową pragnącą monitorować zniszczenia powodziowe w USA. Albo badacza z Norwegii szukającego dowodów na erozję lodowców. Ale co zrobić z… dyktatorem, który chciałby wytropić dysyden? Tu w grę wkraczają firmowe zasady etyczne.

Planet może odmówić współpracy z kimś, kto ma podejrzane motywy. Inne znaczące ograniczenie ma charakter techniczny. Prowadzona przez Planet obserwacja świata z rozdzielczością wynoszącą 3 m wystarcza do rozpoznania ziarnistego zarysu pojedynczej ciężarówki, ale już nie człowieka. Jeżeli chodzi o rozdzielczość, to najwyższą obecnie – 30-centymetrową – zapewnia inna firma zajmująca się obrazowaniem satelitarnym, DigitalGlobe. Lecz na razie tylko Planet może dostarczać codziennych zdjęć wszystkich lądów Ziemi.

Mimo to Planet przetarła szlak. Któregoś dnia inni pójdą za nią. Ale jakie cele będą im przyświecać? Czy spróbują doskonalić fotografię satelitarną, zwiększając jej rozdzielczość, a tym samym inwazyjność? Marshall nie widzi takiej możliwości.

– Aby rozpoznać człowieka z odległości 500 km, potrzebowałbyś aparatu wielkości autobusu – powiedział mi.

Co to jest inwigilacja z perspektywy zwykłych obywateli?

W rześki jesienny wieczór w San Francisco powróciłem do Planet. Było tam kilkunastu klientów chwalących się, w jaki sposób wykorzystują obrazy satelitarne. Krążyłem między grupkami informatyków stojących w skupieniu wokół sprzętów do monitoringu. Wszędzie, gdzie spojrzałem, pojawiał się świat. Zobaczyłem, jak w brazylijskim stanie Pará ciemnozielone połacie amazońskiej puszczy migają na czerwono.
To system wysyłał automatyczne mejle do właścicieli terenu. Ujrzałem całą sieć nowych dróg w zniszczonym przez wojnę Aleppo w Syrii – i nową przeszkodę na jednej z tych dróg, być może lej po bombie.

Gospodarze z firmy Planet przerwali tę prezentację, aby powiedzieć kilka słów. Andy Wild, szef ds. dochodów, mówił o nowych granicach. Jak to ujął, „uzyskanie codziennego napływu zdjęć ziemskich lądów” to jedno, ale teraz strażnicy tej technologii muszą „zamienić ją w wyniki”.

Młoda kobieta pokazała mi, co ma na laptopie. Nazywała się Annie Neligh i kierowała w Planet „inżynierią rozwiązań dla klientów”. Jednym z nich była teksaska firma ubezpieczeniowa, która podejrzewała, że odnawia polisy właścicielom domów, którzy nie ujawnili, że zainstalowali sobie przy domach baseny. Dla ubezpieczyciela była to 40-procentowa strata na każdej umowie, więc poprosił Planet o inwigilację i zdjęcia satelitarne domów z Plano w Teksasie. Patrząc na dzielnicę złożoną z 1,5 tys. nieruchomości, widzieliśmy kształty 520 zbiorników. To była liczba znacznie większa niż ta, którą podawali klienci firmy ubezpieczeniowej.

– No wiesz, ludzie kłamią – powiedziała Neligh.

Teraz jej klient znał prawdę. Co zamierzał zrobić z tą informacją? Dokonywać niespodziewanych najazdów na domostwa Plano? Żądać dopłat? Zamówić kolejne zdjęcia, które mogłyby ujawnić ekipy budowlane instalujące nowe jacuzzi? Przyszłość już nastała, a w niej prawda jest czymś więcej niż życzliwym wychowawcą.

Inwigilacja to broń – przeciw ludziom dokonującym nielegalnych wyrębów i włamywaczom, przeciw obłąkanym zamachowcom i klęskom żywiołowym, ale także przeciw mniejszym grzeszkom i występkom, które popełniamy.

Reklama

Czy zostali aresztowani? Czy w ogóle mieli coś na sumieniu? Myślałem o tym, czy kiedykolwiek dowiedzą się, że byli poddani inwigilacji przez niewidocznych ludzi, tak jak teraz jakiś nieznajomy mógł obserwować mnie – ktoś, gdzieś, oglądający na monitorze CCTV widowisko odgrywane przez samotną postać idącą szybko po ciemnej, pustej ulicy, w chłodny wieczór, bez płaszcza, jakby przed czymś uciekała.

Reklama
Reklama
Reklama