Reklama

Jeżeli sądzisz, że żyjesz w czasach, w których panuje niespotykane dotąd rozpasanie seksualne, to powinieneś przeczytać ten artykuł. Pod wpływem jego lektury zmienisz zdanie. Zapraszam w podróż w czasie i przestrzeni po osadach społeczności niecywilizowanych. Oto jak wygląda erotyzm człowieka, kiedy w imię kultury nie walczy on ze swoimi instynktami. Uwaga, będą momenty!

Reklama

Nauczycielka wpisała do dzienniczka ucznia uwagę, że jego ośmioletni właściciel niezdrowo interesuje się seksem. Powód? Na lekcji angielskiego chłopiec z nudów narysował kobietę z bujnymi piersiami. Ta współczesna historia z polskiej szkoły nie miałaby prawa wydarzyć się w ubiegłym wieku na Wyspach Trobrianda (archipelag należący do Papui-Nowej Gwinei). Wcale nie dlatego, że tamtejsi uczniowie nie prowadzili dzienniczków. Mali Trobriandczycy od dziecka byli wychowywani w duchu wolności seksualnej. Dziewczynka już między czwartym i piątym rokiem życia, gdy wkłada spódniczkę z rafii [palmowego włókna – red.], zaczyna zabawy imitujące spółkowanie, a między szóstym i ósmym odbywa stosunki z dziesięcioletnimi lub nieco starszymi chłopcami – w książce Dzieje erotyzmu. Rozpal w nim chuć relacjonuje Zdzisław Wróbel. Co na to rodzice? Akt płciowy swoich małoletnich latorośli uważali za niewinną rozrywkę. Byleby nie oddawano się jej w domu (co byłoby niestosowne), ale w krzakach.

Dorośli nie stronili w obecności najmłodszych od rozmów na temat seksu. Mało tego, maluchy mogły robić nieprzyzwoite żarty, które budziły obopólny śmiech. Wcześnie poznawały nazwy narządów płciowych. – Patrz, to jest łechtaczka – śpiewały podczas zabawy. Użytek ze zdobytej wiedzy dziewczynki robiły jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości płciowej. Masturbacja wśród dorastających Trobriandczyków była bowiem powszechna.

Historia z dzienniczkiem nie mogłaby zdarzyć się również wśród żyjącego w Kamerunie plemienia Dowayów. Jak opisuje brytyjski antropolog, Nigel Barley, członkowie tej społeczności zaczynają odkrywać seks około ósmego roku życia. Do aktywności na tym polu nikt nikogo nie zniechęca. Chłopcu pozwala się spędzić noc z wybraną dziewczynką w jej chacie, oczekuje się jednak, że matka będzie miała na nich oko – czytamy w książce Niewinny antropolog, która jest zapiskiem podróży, jaką w latach 80. Barley odbył po Afryce Zachodniej.

Podobno czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Jednak w powyższych przypadkach wychowane w swobodzie seksualnej dzieci wcale nie stawały się perwersyjnymi dorosłymi. Wręcz przeciwnie. Zauważył to najsłynniejszy polski antropolog, autor książki Życie seksualne dzikich, Bronisław Malinowski. Jak tłumaczy, w społeczeństwie, dla którego seks jest naturalny, radosny i dostępny, nie ma dewiacji ani zboczeń.

Dojrzewanie, czyli pogarda dla dziewictwa

Ten pierwszy raz ma dzisiaj najczęściej miejsce w mieszkaniu rodziców bądź rodziców partnera – wynika z badań seksuologa, prof. Zbigniewa Izdebskiego. O ile jednak współczesna młodzież musi się natrudzić, by mieć „chatę” tylko dla siebie, o tyle w plemionach dzikich miejsce do odbycia inicjacji było zagwarantowane. Taką funkcję pełniły tzw. domy młodych – chaty stawiane w wiosce, niekiedy w oddaleniu od innych domostw, gdzie nastolatki mogły ze sobą spędzać noce i dnie. Podobny obyczaj istniał u Masajów, zamieszkującego środkowo-wschodnią Afrykę ludu Nandi, Bontoc Igorom na Filipinach, środkowoindyjskiego ludu Mauriów czy Trobriandczyków. U tych ostatnich zwały się one bukumatula (domy kawalerów). Ich umeblowanie ograniczało się praktycznie do tapczanów. W środku obowiązywały zasady przyzwoitości. Za niewłaściwe uważało się na przykład obserwowanie innej pary podczas praktyk miłosnych. W nocy, aby nie obudzić pozostałych mieszkańców domu (naraz spało w nim kilka par), kochankowie przyjmowali zwykle leżącą pozycję boczną.

Rumieniec wstydu mógłby oblać nawet nastolatki z naszego kręgu kulturowego, gdyby dowiedziały się, jakimi przywilejami cieszyły się (a może i cieszą się do dziś) ich rówieśniczki z ludu Mosuo żyjącego w Chinach przy granicy z Tybetem. Po swoich 14. urodzinach dziewczynka otrzymywała tam własną sypialnię z osobnym wejściem. Mogła w niej swobodnie przyjmować kochanków, z jednym wszakże ograniczeniem: musieli oni opuścić jej łóżko przed wschodem słońca.

W społecznościach tych ze świecą trzeba by było szukać dziewic, a zachowanie czystości aż do ślubu wcale nie było cenione. W niektórych plemionach wręcz pogardzano dziewicami wstępującymi w związki małżeńskie. Ich stan świadczył bowiem o tym, że nie cieszyły się dotąd powodzeniem u mężczyzn. Mało tego – panna z brzuszkiem miała większe szanse na znalezienie męża. Tak było na przykład u Wotiaków, fińskiego ludu zamieszkującego tereny między Kamą i Wiatką, czy u afrykańskiego plemienia Dowayów. Dawało to gwarancję, że kobieta jest płodna i wyda kolejne potomstwo.

Z kolei chłopcy uzyskiwali prawo do spółkowania z dziewczętami dopiero po przejściu odpowiednich rytuałów. U kilku plemion w Australii i na Nowej Gwinei były nimi... pozorowane stosunki homoseksualne ze starszymi mężczyznami. Ich główną rolą jest określenie statusu społecznego inicjowanego młodzieńca. Stronie biernej w stosunku homoseksualnym przypisywana jest bowiem zwykle niższa, podporządkowana pozycja – tłumaczy Jerzy Adam Kowalski w książce Homo eroticus.

Ciąganie dziewcząt za kitki, sposób uwodzenia popularny w naszej obyczajowości, to bułka z masłem w porównaniu z tym, jak robili to młodzi Trobriandczycy. Chwytanie za piersi, a nawet wsuwanie pod spódniczką z rafii palca do pochwy nie było niczym niestosownym. Chłopak mógł też bryznąć dziewczynie w twarz zaczarowanym, wonnym olejkiem. W czasie jego przyrządzania wymawiał magiczną formułę kończącą się słowami pij moją krew i chwyć za mój członek; gdyż me wnętrze jest wzburzone. Jeśli w zamian dziewczyna skaleczyła go muszlą czy nożem bambusowym, oznaczało to, że zaloty zostały przyjęte. Obyczaj ten zwano kamali, czyli erotyczne zadraśnięcia. Kaleczenie odbywało się także w fazie kulminacyjnej stosunku. Bronisław Malinowski przez lata obserwował, jak atrakcyjność chłopców, znacznie rzadziej dziewcząt, mierzona jest ilością zdobytych miłosną aktywnością ran.

Podczas gdy w naszej kulturze młodzi najpierw idą na kolację, a dopiero potem ewentualnie do łóżka, u Trobriandczyków kolejność była odwrotna. Bez przeszkód mogli przed ślubem dzielić ze sobą łoże, co było rodzajem publicznej zapowiedzi matrymonialnych planów. Za wysoce nieprzyzwoite uważano jednak spożywanie wspólnego posiłku. Zjedzenie obiadu z dziewczyną przed ślubem przynosiło jej wstyd.

Nadmierna w naszym odczuciu rozwiązłość miała służyć przygotowaniu do stałego związku. Pozwala się młodym ludziom wyszumieć i nie traktować zbyt poważnie niedojrzałych form popędu seksualnego – na stronach Seksu i stłumienia tłumaczy Bronisław Malinowski. Dojrzałego wyboru dokonuje się, biorąc pod uwagę raczej atrakcyjność osobowości niż urok seksualny. Wyznawcami tej zasady musieli być członkowie większości prymitywnych społeczności. Dowód? Spośród 154 ludów, które przebadał amerykański antropolog Peter Murdock, przedmałżeńska wolność panowała wśród 70 proc. z nich.

Dorosłość, czyli wierność z kochankiem w tle

Co 12. ojciec w Polsce nieświadomie wychowuje dziecko innego mężczyzny – wyliczył niedawno prof. Rafał Płoski z Zakładu Genetyki Medycznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, co jest pośrednim dowodem na niewierność polskich żon. Gdyby podobne badania wykonano wśród społeczności Indian Amazonii, ich wynik o lojalności tamtejszych żon z pewnością świadczyłby znacznie gorzej. Utrzymywanie pozamałżeńskich relacji intymnych z innymi mężczyznami było bowiem akceptowane i powszechne, dotyczyło ok. 70 proc. Indian – dwa lata temu na łamach pisma Proceedings of the National Academy of Science ogłosił Robert Walker, antropolog z Uniwersytetu Missouri. – W złym tonie było okazywanie przez męża zazdrości o partnerów swojej żony – tłumaczy uczony. Jak to możliwe? Indianom nie chodziło o sam seks, ale o tzw. złożone ojcostwo. Kiedy kobieta zachodziła w ciążę, każdy z jej partnerów był postrzegany jako ojciec dziecka. Na przykład mieszkanki ludu Aché wskazywały średnio 2,1 mężczyzny na jedną latorośl. Nawet jeśli traciły swoich prawowitych mężów – co było powszechne wśród toczących nieustanne wojny ludów dawnej Amazonii – to dzieci wciąż miały zaangażowanych opiekunów. Co zyskiwali na tym układzie panowie? Otóż dzielenie się żonami z innymi ułatwiało im zawiązywanie między sobą sojuszy. Podobną wolnością po ślubie cieszyły się także dziewczęta z arabskiego plemienia Asaniów, osiedlonego w okolicach Chartumu. Wychodząc za mąż, miały zapewnione obyczajem czwartą część swobody. Innymi słowy, co czwarty dzień mogły przez 24 godziny żyć z wybranym kochankiem.

W XIII w. Marco Polo w swoich zapiskach z podróży po Azji odnotował zwyczaj jednego z plemion turkiestańskich pozwalający kobiecie, której mąż był nieobecny w domu przez więcej niż 20 dni, wziąć sobie innego małżonka. Natomiast mężczyźni mieli prawo do żeniaczki wszędzie tam, gdzie się zatrzymywali. Innym sposobem naruszenia małżeńskiego monopolu był rozpowszechniony na całym świecie zwyczaj użyczania żony gościowi. Praktykowali go m.in. Eskimosi znad Repulse Bay. Jeżeli tamtejszy mężczyzna udawał się na wyprawę, a miał żonę z małym dzieckiem, dla bezpieczeństwa zostawiał rodzinę w obozie. W zamian zaś brał w podróż żonę przyjaciela.

W wielu społecznościach wymiana kobiet odbywała się w czasie uroczystych zgromadzeń. Na wyspie Vakuta w Papui-Nowej Gwinei miały one nazwę kayasa. Mieszkańcy spółkowali wówczas na głównym placu. W orgiach brali udział i mąż, i żona, nie zwracając uwagi na to, że jedno znajdowało się obok drugiego. U niektórych ludów wybierano króla i królową, którzy publicznie dokonywali aktu zespolenia. Tubylcy wierzyli, że natura weźmie z nich przykład i zapłodni ziemię.

Na tej samej wyspie znany był zwyczaj yausa – zbiorowego gwałtu kobiet na mężczyźnie. Mogły go one dokonać, jeśli osobnik z innej wioski znalazł się w pobliżu ogrodów, gdzie oddawały się żmudnemu kobiecemu zajęciu, tj. plewieniu. Kobiety zrzuciwszy spódniczki, chwytały nieszczęśnika, zdzierały mu z bioder opaskę, a potem masturbowały go i spółkowały z nim jedna po drugiej. Jak ocenia Zdzisław Wróbel, to chyba jeden z nielicznych zwyczajów, którego charakteru etnografowie nie potrafili wytłumaczyć w sposób racjonalny.

- Pozamałżeńska rozwiązłość jest regułą, a nie wyjątkiem – podsumowuje Bronisław Malinowski. W większości społeczeństw pierwotnych frywolne zwyczaje nie tyle miały wartość społecznego eksperymentu, ile służyły jako zawór bezpieczeństwa dla tłumionego popędu seksualnego. Mówiąc krótko, celem swobody seksualnej nie było zachwianie, lecz raczej utrzymanie małżeństwa.

Podobny sposób myślenia jest współczesnemu człowiekowi obcy. Składając przysięgę małżeńską, obiecujemy przecież wierność aż po grób. Jak tu więc nie myśleć o dzikich społecznościach inaczej, niż że były rozpustne?

Reklama

– Choć repertuar zachowań seksualnych człowieka może być bardzo szeroki, to zwykle wykazujemy się ograniczeniami w ich ocenie, co wynika z wpływu kultury – mówi prof. Bogusław Pawłowski, kierownik Katedry Biologii Człowieka na Uniwersytecie Wrocławskim. Według niego ludy pierwotne wcale nie były bardziej rozwiązłe niż społeczeństwa współczesne. Na wybujałe życie seksualne trzeba mieć czas, a więc zagwarantowane podstawowe potrzeby, tj. żywność czy poczucie bezpieczeństwa. My na ogół mamy. Natomiast mieszkańcy niecywilizowanych społeczności sami zdobywali pożywienie, musieli chronić się przed drapieżnikami i kaprysami pogody. Kiedy więc już uporali się ze wszystkimi przeszkodami, oddawali się rozkoszom ciała z pełną radością. Może właśnie na tym polega problem? Może my współcześni tego im zazdrościmy? I dlatego widzimy w nich rozpustników…

Reklama
Reklama
Reklama