Reklama

Trawiaste pola, które niegdyś pokrywały Wielkie Równiny, dziś stopniowo zanikają – w niepokojącym tempie zastępują je drzewa i krzewy. Głównym narzędziem używanym do pozbywania się drzew na rzecz trawy jest ogień – a kontrolowane pożary organizowane są co parę lat na wybranych terenach Równiny, by oczyszczać krajobraz.

Reklama

Mimo wszystko pożary nie są w stanie zatrzymać procesu rośnięcia drzew i krzewów. Dirac Twidwell, ekolog z University of Nebraska, twierdzi, że wie, dlaczego tak się dzieje.

Jego zdaniem problem nie tkwi w tym, że kontrolowane pożary są zbyt destrukcyjne. Chodzi o to, że nie są wystarczająco destrukcyjne. Potrzeba więcej ekstremalnych pożarów, ponieważ są bardziej skuteczne w radzeniu sobie z głęboko zakorzenionymi krzewami i w robieniu miejsca dla szybko rosnących traw.

Wymyślił więc nowe narzędzie do radzenia sobie z sytuacją: to wyrzucane z dronów ogniowe pociski zapalające znane jako „smocze jaja”. Te plastikowe kule rozmiaru piłeczek pingpongowych wyrzucane są za pomocą bezzałogowego systemu powietrznego - rodzaju miniaturowego drona – by móc kontrolować skalę pożaru.

- Ludzie rozumieją stopień wylesiania tropikalnych lasów deszczowych – twierdzi Twidwell. – Na Wielkich Równinach mamy z kolei odwrotną sytuację – nie trawa a drzewa dają tu niepożądane, porównywalne z deforestacją efekty.

W przeszłości pożary wywoływane przez pioruny rozchodziły się w naturalny sposób na terenie całych Wielkich Równin. Rdzenni Amerykanie, widząc płynące z tego korzyści, okresowo wypalali tereny równiny, by polepszyć warunki wypasu dla bizonów. Kiedy Równiny zostały zasiedlone przez kolonizatorów, a obszary trawiaste wykorzystane pod uprawę zbóż i do wypasu bydła, pożary zaczęto traktować jako zagrożenie i gasić. W ciągu ostatnich 50 lat, w miarę jak zaczęło przybywać roślin drzewiastych, które zamieniały tereny trawiaste w ekosystemy leśne, pożar powrócił na tereny równin w formie kontrolowanych wypaleń.

Istnieje jednak różnica pomiędzy naturalnymi pożarami z przeszłości a tymi wzniecanymi przez człowieka. Współczesne kontrolowane pożary są często mało intensywne – częściowo ponieważ osoby nimi zarządzające często obawiają się wzniecenia ekstremalnych pożarów, które mogą się rozwinąć w sposób niekontrolowany, palić w różnych kierunkach i prowadzić do burz ogniowych.

Twidwell zaczął badać ekstremalne pożary kilka lat temu w czasie suszy w Teksasie i w regionie Sandhills w Nebrasce. Odkrył, że łatwo pali się jałowiec, a trawy szybko odrastają. Dwa lata po pożarach testowane odcinki ziemi nie miały w sobie łysych, zniszczonych miejsc.

- Nikt tak naprawdę nie studiuje pożarów o wysokiej intensywności, bo inni uznaliby to za szaleństwo – tłumaczy Twidwell. Jednak ogień jest zdaniem Twidwella „siłą stabilizującą” na Wielkich Równinach.

Zaczęło się od żartu

Użycie drona Twidwell i współautor pomysłu Craig Allen, naukowiec z amerykańskiej agencji naukowo-badawczej United States Geological Survey w Nebrasce, początkowo traktowali jako żart. Następnie pomysł został przeniesiony do ośrodka badawczego Nebraska Intelligent MoBile Unmanned Systems Lab, gdzie powstał mini dron – tak zwany heksakopter. Można go używać również do zarządzania kontrolowanymi pożarami w zachodnich lasach, gdzie suche drewno gromadzące się na leśnym podłożu jest palone, by zapobiec rozprzestrzenianiu się małych pożarów, a także do pomocy strażakom przy ograniczaniu rozmiaru pożarów.

Twidwell uważa, że drony pozwalają na bezpieczniejsze i tańsze zarządzanie pożarami. Wyniki jego badań zostały opublikowane w zeszłym tygodniu w czasopiśmie naukowym Frontiers in Ecology and the Environment. Zaprezentuje je również w tym tygodniu na spotkaniu amerykańskiego naukowego stowarzyszenia ekologicznego Ecological Society of America w Fort Lauderdale.

Źródło: National Geographic News, pełna wersja artykułu znajduje się tutaj.

Reklama

Tekst: Laura Parker

Reklama
Reklama
Reklama