"Czy powinniśmy ewakuować Kijów". Nowy reportaż o katastrofie w Czarnobylu
Przedstawiamy fragment reportażu "O północy w Czarnobylu" Adama Higginbothama. Premiera książki już 16 października, a już dzisiaj przeczytasz u nas jego obszerny fragment.
Pułkownik Lubomir Mimka miał doskonały widok z dachu hotelu Polesie. Przed nim roztaczała się panorama Prypeci: od połyskującej, konstruktywistycznej rzeźby nad wejściem do szkoły muzycznej po lewej po rząd kolorowych łopoczących flag nad placem po prawej. Wraz z operatorem radiowym mieli całe miasto do swojej dyspozycji. Hotel był opustoszały, nie było nawet ptaków. Świergot wróbli, które niegdyś fruwały między topolami i akacjami, całkowicie ucichł. Kiedy weszli do sali bankietowej na dole, natrafili na dziwaczny czarny dywan rozciągnięty od ściany do ściany. Dopiero gdy operator stanął na nim w swoim dusznym, gumowym stroju ochronnym, a pod butami zaczęło mu chrzęścić, zdali sobie sprawę, że są to tysiące otumanionych promieniowaniem much. Rozwinęli szlauch ze ściany i umyli podłogę, a następnie ruszyli na górę, gdzie upał i poziom promieniowania były nie do zniesienia. Z dachu, wspartego grubymi, betonowymi filarami podtrzymującymi taras, pułkownik Mimka miał doskonały widok na znajdujący się trzy kilometry dalej reaktor numer 4.
Niemal od początku operacji hotel służył jako prowizoryczna wieża kontroli lotów, a teraz generał Antoszkin opracował system, który umożliwiał zrzucanie setek ton materiału dziennie do reaktora. Mimka, na oko oceniając dystans i trajektorię, wydawał pilotom ostatnie instrukcje przez radio. W operacji brały udział dziesiątki maszyn – niezbyt ciężkie Mi-8, ciężkie Mi-6 i superciężkie Mi-26, które startowały na zmianę z trzech oddzielnych lądowisk. Każdy helikopter miał przyczepiony do podwozia przynajmniej jeden odwrócony spadochron wypełniony workami z piaskiem lub gliną przez wojskowych albo zaprzęgniętych do pracy okolicznych mieszkańców. Helikoptery podnosiły się, wzbijając tumany kurzu, i pędziły w stronę reaktora z prędkością stu kilometrów na godzinę.
Mimka czekał, aż znajdą się trzysta metrów od celu, oceniając ich pozycję na podstawie położenia wobec słupów wysokiego napięcia ustawionych przy elektrowni. Gdy dawał polecenie „gotowy”, pilot kładł palec na spuście. Po upływie dwóch lub trzech sekund Mimka mówił „zrzucać” i pilot zrzucał ładunek, a helikopter szybko zawracał, by zabrać kolejną partię materiału.
Mimka wstawał codziennie o czwartej rano, a przy śniadaniu pobierano mu krew, żeby zbadać przyjętą dawkę promieniowania. O szóstej odbywał lot rozpoznawczy nad reaktorem, po czym lądował na placu przed hotelem. Na dachu pozostawał, póki nie zrobiło się ciemno, nawet do dziewiątej wieczorem, po czym odbywał ostatni lot nad reaktorem czwartym, notując poziom promieniowania i temperaturę. Następnie poddawał się odkażeniu, o dwudziestej drugiej jadł kolację i składał raport. O północy wreszcie zasypiał, a cztery godziny później budził go jeden z żołnierzy.
Generał Antoszkin ustalił dla swoich ludzi granicę ekspozycji na promieniowanie na 22 remów, chociaż niektórzy zaniżali wyniki, żeby latać dłużej. Wydawano im gorzkie tabletki z jodkiem potasu i słodką pastę wprost z fabryki w Leningradzie, która miała pomóc w walce z promieniowaniem, a którą nazywali pastilą. Kiedy dostarczono pierwszą partię ołowiu w sztabkach i arkuszach, a także dziesięciokilogramowe opakowania śrutu do myśliwskich strzelb z przypiętymi metkami, piloci musieli sami stworzyć improwizowane osłony. Podłogi kabin helikopterów wykładali grubymi na cztery i pięć milimetrów arkuszami blachy ołowianej, a siedzenia ołowianym śrutem. Nawet ułożyli o tym wierszyk: Jesli choczesz byt otcom, zakriwaj jajco swincom – „Jeśli chcesz być kiedyś ojcem, przykryj jajca tym ustrojstwem”.
Pomimo trwającego bombardowania reaktora Legasow i pozostali naukowcy przysłani z Instytutu Energii Atomowej Kurczatowa oraz Ministerstwa Budowy Maszyn Średnich w Moskwie nie mieli pojęcia, co się dzieje w ruinach bloku czwartego. Piloci widzieli czerwoną poświatę, ale nikt nie miał pewności, co ją spowodowało. W stolicy wezwano nocą fizyków do Instytutu Kurczatowa, żeby obliczyli, ile paliwa uranowego mogło pozostać w ruinach reaktora. Pięć, sześć razy dziennie naukowcy lecieli helikopterami nad miejsce wypadku, mierzyli poziom promieniowania w powietrzu i oceniali temperaturę płonącego rdzenia na podstawie analizy radioaktywnych izotopów w atmosferze. Pobrali odczyty temperatury powierzchni reaktora za pomocą szwedzkiej kamery na podczerwień. Kiedy ładunek zrzucany przez pilotów trafiał w cel, widzieli czarną chmurę radioaktywnego dymu, wzbijającą się na sto metrów w powietrze, a następnie rozwiewaną przez wiatr. Po zmroku nad budynkiem unosiła się piękna karmazynowa poświata. Spoglądając podczas wieczornych lotów zwiadowczych w żarzące się ruiny reaktora, pułkownik Mimka przypominał sobie lawę, którą widział w wulkanach Kamczatki na radzieckim Dalekim Wschodzie.
Na samym początku akcji jeden z członków grupy Kurczatowa w Czarnobylu – specjalista od reaktorów RBMK, Konstantin Fedulenko – ostrzegał Legasowa, że zrzucanie ładunku z helikopterów może okazać się szkodliwe. Widział, że każdy ładunek zrzucony w ruiny budynku wzniecał w powietrze radioaktywne cząstki. A biorąc pod uwagę niewielki rozmiar celu – częściowo przykrytego przez przewróconą pokrywę – i prędkość helikopterów, można się było spodziewać, że tylko niewielka ilość piasku i ołowiu trafia w sam reaktor.
Ale Legasow się z nim nie zgadzał. Powiedział, że jest za późno, by zmieniać kurs.
– Decyzja została podjęta – powiedział.
Dwaj naukowcy spierali się przez kilka minut, aż Fedulenko wyjawił, czego się naprawdę boi – że ich zmagania z płonącym grafitem są kompletną stratą czasu. Powiedział, że powinni dać pożarowi wypalić się samemu.
Legasow nie chciał tego słuchać. Upierał się, że muszą działać natychmiast, niezależnie od efektów.
– Ludzie nie zrozumieją tego, jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami – powiedział. – muszą widzieć, że coś robimy.
Ilość zrzuconego materiału na reaktor rosła z dnia na dzień. W poniedziałek, 28 kwietnia, piloci wykonali 93 loty, zrzucając łącznie trzysta ton. Następnego dnia wykonali 186 lotów, zrzucając siedemset pięćdziesiąt ton. W środę, 30 kwietnia, zaczęli zrzucać ołów i tego dnia reaktor czwarty został przykryty ponad tysiącem ton absorbentów, w tym piaskiem, gliną i dolomitem. Na lądowiskach ludzie ze specjalnego batalionu 731. – złożonego naprędce z powołanych rezerwistów z okolic Kijowa – pracowali po szesnaście godzin dziennie w huku śmigieł, układając worki na czaszach spadochronów podczepionych do helikopterów. Wysoka temperatura i pęd wirników powodowały nieustanne tornado radioaktywnego kurzu wzbijającego się w powietrze na trzydzieści metrów. Żołnierze nie mieli żadnej osłony – nawet masek. Kurz wchodził im do oczu i ust, przylepiał się do ubrań. Nocą spali płytko w swoich mundurach w namiotach nad Prypecią, a rano wstawali, by dalej pracować.
Poziom promieniowania spadał: z 6 milionów kiurów w niedzielę do 5 milionów w poniedziałek, 4 milionów we wtorek i 3 milionów w środę. Pod koniec dnia zdawało się, że pożar udało się ugasić. Następnego wieczoru, 1 maja, generał Antoszkin zaraportował Borysowi Szczerbinie, że jego piloci zrzucili na reaktor numer 4 ponad tysiąc dwieście ton ołowiu, piasku i innych materiałów. Niektórzy członkowie komisji rządowej wstali i nagrodzili go oklaskami. Szczerbina wyraził uznanie rzadkim u niego uśmiechem. Następnie wyznaczył nowy cel: tysiąc pięćset ton.
Ale następnego wieczoru Walerij Legasow i jego ekipa analizująca dane z bloku czwartego dokonali strasznego odkrycia, którego nie potrafili wyjaśnić. Radioaktywność reaktora zamiast dalej spadać, w ciągu jednej nocy gwałtownie wzrosła z 3 do 6 milionów kiurów. Temperatura rdzenia także znacznie się podniosła. W czwartek wieczorem Legasow oszacował, że sięga 1700 stopni Celsjusza.
Naukowcy zaczęli się obawiać, że paliwo uranowe oraz cyrkonowe powłoki w reaktorze numer 4 tak się rozgrzały, że zaczęły się topić, tworząc radioaktywną lawę, co oznaczało topnienie rdzenia reaktora. Co gorsza, cztery tysiące sześćset ton piasku, ołowiu i dolomitu zrzucanych z wysokości setek metrów w połączeniu z siłą eksplozji sprzed tygodnia mogły naruszyć fundamenty reaktora. Jeśli temperatura stopionego paliwa osiągnie 2800 stopni Celsjusza, może przetopić się przez żelazobetonowe podłoże studni reaktora. Pod ciśnieniem mogłoby się przedostać do piwnicy budynku, a następnie do gleby. Był to najczarniejszy scenariusz katastrofy reaktora – chiński syndrom.
Po raz pierwszy opisali go amerykańscy naukowcy, a spopularyzował go nazwany tak hollywoodzki film, który swoją premierę miał niecały miesiąc przed katastrofą w Three Mile Island. W filmie Jane Fonda wciela się w dociekliwą reporterkę telewizyjną, która odkrywa, że stopione paliwo uranowe może przepalić się przez fundamenty wadliwego reaktora w Kalifornii i dotrzeć na drugi koniec świata, czyli do Chin. I choć ten hipotetyczny scenariusz przeczył prawom fizyki, geologii i geografii, gdyby doszło do stopienia reaktora w Czarnobylu, chiński syndrom niósł dwa poważne zagrożenia. Pierwsze i najbardziej oczywiste dotyczyło lokalnego środowiska. Elektrownia została ulokowana tylko kilka metrów ponad lustrem wody rzeki Prypeć, co mogło nieść katastrofalne konsekwencje. Cała gama radioaktywnych nuklidów mogła zatruć pitną wodę nie tylko dla mieszkańców Kijowa, ale też dla wszystkich, którzy czerpali wodę z Dniepru – a było to około trzydziestu milionów osób – oraz zagrażało morzu Czarnemu.
Ale drugie zagrożenie było jeszcze bardziej przerażające. stopione paliwo dotarłoby do Prypeci i Dniepru dopiero wówczas, gdy przetopiłoby się przez fundamenty budynku. Wcześniej musiałoby się przedostać przez baseny rozbryzgowe pod reaktorem numer 4, które zostały zalane. Niektórzy naukowcy obawiali się, że jeśli rozgrzane do białości paliwo zetknie się z tysiącami metrów sześciennych wody, dojdzie do eksplozji pary o jeszcze większej sile niż ta pierwsza. Wybuch ten mógł zniszczyć nie tylko to, co pozostało po czwartym, ale też trzy pozostałe reaktory.
Ta potężna brudna bomba, na którą złożyłoby się ponad pięć tysięcy ton radioaktywnego grafitu i pięćset ton paliwa jądrowego, spowodowałaby eksplozję, która zniszczyłaby wszystko w strefie specjalnej i wpuściłaby do atmosfery takie zanieczyszczenie, że duża część Europy nie nadawałaby się do zamieszkania przez sto lat. W piątek, 2 maja, przybyła z Moskwy nowa ekipa pod kierownictwem Iwana Silajewa, w skład której wchodził rywal Legasowa, Jewgienij Wielichow, a która miała zastąpić Borysa Szczerbinę i członków jego rządowej komisji.
Wicepremier i jego ludzie byli wyczerpani oraz rozdrażnieni z powodu lekkomyślnego podejścia wobec niewidzialnego niebezpieczeństwa, w jakim przebywali. Członkom komisji podano tabletki z jodem dopiero po dwudziestu czterech godzinach od przybycia na miejsce katastrofy i nie wszyscy kwapili się je łykać. Ich oczy i gardła były czerwone od kontaktu z radioaktywnym pyłem, głos niektórych stał się podniesiony i skrzekliwy, co było osobliwym skutkiem ubocznym skażenia cząstkami alfa. Innym było niedobrze, kręciło im się w głowach i nie mogli się skoncentrować. Gdy w niedzielę, 4 maja, wrócili do Moskwy, zostali przewiezieni do szpitala i przebadani pod kątem choroby popromiennej. Musieli oddać swoje ubrania i drogie zegarki, gdyż były zbyt skażone, żeby mogli dalej je nosić. Jeden z asystentów Szczerbiny musiał brać prysznic osiemnaście razy, zanim udało mu się usunąć radioaktywne cząstki ze skóry. Pielęgniarki ogoliły głowy wszystkim z wyjątkiem Szczerbiny, który stwierdził, że to się nie godzi członkowi rady ministrów ZSRR, i pozwolił sobie włosy jedynie przystrzyc.
Walerij Legasow wyłamał się z reszty towarzystwa i pomimo rosnących dawek promieniowania postanowił pozostać w Czarnobylu. W niedzielę wieczorem promieniowanie z reaktora osiągnęło poziom siedmiu milionów kiurów, czyli więcej niż w dniu, w którym rozpoczęło się bombardowanie z helikopterów. Legasow i Jewgienij Wielichow poróżnili się na temat tego, jak reagować.
Wielichow, podobnie jak Legasow, nie miał bezpośredniego kontaktu z reaktorami atomowymi i zamierzał się nauczyć wszystkiego na miejscu. Jego sposób bycia nie odpowiadał generałom, którzy woleli wysportowanego i zdecydowanego Legasowa – zaprzysięgłego socjalistę i sowieckiego przywódcę w tradycyjnym rozumieniu – od tęgiego naukowca, który miał przyjaciół na Zachodzie i nosił krzykliwe koszule w kratę. Ale Wielichow mógł liczyć na swoją wieloletnią znajomość z Gorbaczowem – który nie przepadał za Legasowem i podejrzewał, że nie mówił mu całej prawdy – i zagwarantować mu składanie bezpośrednich raportów, którym sekretarz generalny mógłby w pełni zaufać.
Oprócz różnych osobowości obu naukowców podzieliło podejście do poradzenia sobie z topnieniem reaktora numer 4. Wielichow niedawno oglądał Chiński syndrom, wyświetlony rok wcześniej na specjalnym pokazie dla członków Wydziału Fizyki Uniwersytetu Moskiewskiego, i obawiał się najgorszego. Legasow i inni specjaliści jądrowi znajdujący się na miejscu nie poddawali się hollywoodzkiej wizji rozwoju wydarzeń. Uważali, że szanse na pełne stopienie reaktora są niezmiernie małe.
Wciąż jednak nie mieli pojęcia, co się dzieje w jego wnętrzu. Nie posiadali wiarygodnych danych, a pomiary radionuklidów uciekających do atmosfery obciążone były pięćdziesięcioprocentowym marginesem błędu. Nie wiedzieli, w jakim stanie jest grafit, i nie znali wszystkich produktów rozszczepienia paliwa. Nie byli pewni, czy cyrkon się pali ani jak te cząstki mogą reagować z tysiącami ton materiałów zrzucanych z helikopterów. Nie wiedzieli, jak gorące paliwo jądrowe może zareagować w kontakcie z wodą. Nie mieli też opracowanych procedur działania.
Naukowcy na Zachodzie symulowali najczarniejsze scenariusze stopienia reaktora od piętnastu lat, a badania nabrały tempa po wypadku w Three Mile Island. Ale radzieccy fizycy byli tak pewni bezpieczeństwa swoich reaktorów, że nie rozważali heretyckich teorii, wykraczających poza przewidziane w projektach problemy. Zwracanie się w tym momencie o pomoc do zachodnich specjalistów było nie do pomyślenia. Pomimo coraz większego niepokoju naukowców komisja rządowa i Politbiuro były zdeterminowane, żeby wiadomość o możliwości stopienia reaktora nie wyszła poza trzydziestokilometrową strefę zamkniętą.
Wielichow skontaktował się z przewodniczącym laboratorium na przedmieściach Moskwy i wezwał jego ekipę do pracy w majowy weekend. Kilkunastu naukowcom nie podano szczegółowych informacji, znali tylko ogólny zarys wydarzeń. Mieli za zadanie obliczyć potencjalne tempo topnienia rdzenia reaktora, byli jednak fizykami teoretykami, ekspertami w ezoterycznych dziedzinach, takich jak lasery, plazma i inercyjna synteza jądrowa. Żaden z nich nie znał się na reaktorach, więc najpierw musieli przyswoić informacje na temat RBMK-1000. Przekopali bibliotekę, szukając publikacji na temat właściwości różnych izotopów, ciepła rozpadu oraz przewodnictwa cieplnego i zaprzęgli olbrzymie radzieckie komputery do obliczeń.
Kiedy Wielichow i Legasow spierali się na temat ryzyka stopienia, grafit płonął dalej, a temperatura w reaktorze numer 4 rosła. Wielichow zadzwonił do Gorbaczowa. Wydarzenia w Czarnobylu były tak tajne, że przez sześć tygodni nie mógł zadzwonić nawet do własnej żony. Ale gdy tylko chciał porozmawiać z sekretarzem generalnym, mógł do niego zadzwonić z telefonu w swojej limuzynie.
– Czy powinniśmy ewakuować Kijów? – zapytał Gorbaczow.
Wielichow przyznał, że nie jest pewien.
Nowy dowódca rządowej komisji, Iwan Silajew – Bohater Pracy Socjalistycznej i zdobywca dwóch Orderów Lenina, wieloletni technokrata o bezpośrednim sposobie bycia i z siwymi włosami zaczesanymi z czoła – był bardziej opanowany niż Borys Szczerbina. Zetknął się z jeszcze bardziej dramatyczną sytuacją niż jego poprzednik: pożar, promieniowanie, topnienie rdzenia, a na domiar złego możliwość eksplozji. Nakazał informować o wydarzeniach co pół godziny. Członkowie komisji rozpoczynali pracę o ósmej rano, a kończyli o pierwszej w nocy. Wielu spało po dwie, trzy godziny.
W siedzibie w Czarnobylu Silajew przyjął typowo sowieckie podejście do kryzysu: zamiast wybrać jeden kurs, mający na celu zatrzymanie możliwości stopienia, nakazał działanie na wszystkich frontach jednocześnie, wzywając do patriotycznych poświęceń. Wydał załodze elektrowni instrukcję opracowania sposobu wpompowania pod reaktor azotu, który miał złagodzić topnienie i pozbawić grafit tlenu. Wezwał budowniczych metra z Kijowa, żeby zaczęli kopać ziemię pod blokiem czwartym w celu zamrożenia gleby za pomocą ciekłego azotu lub amoniaku i chronienia wód gruntowych przed stopionym paliwem. Nakazał też znaleźć odważnych mężczyzn, którzy weszliby do ciemnych piwnic pod reaktorem i otworzyli zawory w basenach rozbryzgowych, co spowodowałoby wypompowanie pięciu tysięcy metrów sześciennych wysoce radioaktywnej wody.
Tymczasem generał Antoszkin kontynuował loty helikopterami.