Tajemnice chińskiej medycyny. "Rzadko spotyka się kogoś, kto patrzy na to obiektywnie" [REPORTAŻ]
Jak starożytne chińskie lekarstwa zmieniają współczesną opiekę zdrowotną.
Tekst: Peter Gwin
Zdjęcia: Fritz Hoffmann
Trzymam w dłoni ciepłe, bijące serce – lśniącą kulę szkarłatnej, różowej i białej tkanki wielkości grejpfruta. Czuję, jak jego komory się kurczą i słyszę szmer wciąż pompowanego płynu. Serce jest oślizłe i wydziela trochę gryzący zapach. Ten narząd wciąż jest żywy, prawie osiem godzin po tym, jak Paul Iaizzo wyjął go na moich oczach z ciała uśpionej świni w piwnicznym laboratorium, podłączył do rurek udających tętnice i żyły, po czym przywrócił do rytmu za pomocą impulsu elektrycznego, jak ratownik wykonujący defibrylację. Choć serce jest poza organizmem świni, kurczy się i rozszerza samodzielnie, napędzane jakąś niewidoczną, niewyjaśnioną, pierwotną siłą.
To groteskowe, ale też hipnotyzujące i piękne.
Świńskie serce bije nadal po części dlatego, że prof. Iaizzo z Uniwersytetu Minnesoty poddał je działaniu kąpieli z chemikaliów naśladujących żółć niedźwiedzia. To naukowe potwierdzenie poglądu, który chińscy uzdrowiciele wyrobili sobie już w VIII w. – niedźwiedzia żółć może wpływać korzystnie na organizm człowieka.
W Azji niedźwiedzie są dziś hodowane w małych klatkach, z zamontowanymi cewnikami odprowadzającymi płyny ustrojowe. Obrońcy praw zwierząt potępiają tę nieludzką praktykę. A jednak, kiedy trzymam bijące serce świni i słucham Iaizzo, który wyjaśnia, w jaki sposób związki chemiczne, które chronią narządy niedźwiedzia przed atrofią w czasie snu zimowego, mogą też podtrzymywać ludzkie narządy, nie mogę przestać się zastanawiać, czy żółć niedźwiedzia mogłaby uratować wysiadające serce mojego ojca albo czy któregoś dnia będzie mogła ocalić mnie, albo moje dzieci.
Niewiele tematów budzi w kręgach medycznych równie gorące spory jak tradycyjna medycyna chińska. Sprawę komplikują prace badaczy takich jak Iaizzo, którzy patrzą na tradycyjne leki przez pryzmat najnowocześniejszej nauki i znajdują ciekawe niespodzianki. Te niespodzianki mogą wywrzeć głęboki wpływ na współczesną medycynę. Różne kultury, od Arktyki po Amazonię i od Syberii po wyspy południowego Pacyfiku, wypracowały własne zestawy tradycyjnych leków. Ale Chiny, dysponujące jednym z najstarszych nieprzerwanych zbiorów udokumentowanych obserwacji medycznych, oferują naukowcom największą skarbnicę.
W klinice w Beckley (USA) Jeff Hendricks przechodzi akupunkturę połączoną z przyżeganiem (spalaniem roślin), która ma złagodzić jego ból po latach służby wojskowej. Hendricks cierpi na uraz mózgu, dyskopatię kręgów szyjnych, ostrogi kostne, drętwienie rąk i zespół stresu pourazowego. Kuracja zmniejsza potrzebę stosowania konwencjonalnych leków.
Chińskie zapisy sięgają III stulecia p.n.e., kiedy uzdrowiciele zaczęli analizować ciało, interpretować jego funkcje i opisywać reakcje na różne sposoby leczenia, takie jak remedia ziołowe, masaże i akupunktura. Przez ponad 2200 lat pokolenia uczonych uzupełniały i doskonaliły tę wiedzę. Rezultatem jest kanon literatury omawiającej każdy rodzaj problemów zdrowotnych, łącznie ze zwyczajnym przeziębieniem, chorobami wenerycznymi, paraliżem i epilepsją. Ta wiedza zawarta jest w księgach i manuskryptach o tytułach tak zagadkowych, jak Teoria o pulsie (III w.), Recepty warte tysiąc sztuk złota (VII w.) i Podstawowe sekrety spoza stolicy (VIII w.).
Tradycyjna medycyna chińska pozostawała główną formą opieki zdrowotnej w Chinach do początków XX w., kiedy ostatni cesarz z dynastii Qing został obalony przez Sun Jat-sena. Ten studiował medycynę zachodnią i promował ją w swoim kraju. Dziś chińscy lekarze są szkoleni i licencjonowani według najnowocześniejszych praktyk medycznych opartych na nauce, ale medycyna tradycyjna pozostaje żywą częścią państwowego systemu opieki zdrowotnej. Większość chińskich szpitali posiada oddziały stosujące antyczne metody leczenia. Przywołując możliwości, jakie daje tradycyjna medycyna w zakresie obniżania kosztów i wprowadzania innowacyjnych kuracji, niezależnie od zwiększania prestiżu Chin, prezydent Xi Jinping uczynił ją kluczową częścią polityki zdrowotnej kraju i nazwał XXI stulecie nowym złotym wiekiem medycyny tradycyjnej.
Z perspektywy prowadzonych badań to może być złoty wiek. Naukowcy z czołowych uniwersytetów USA i Europy, a także z wielu uczelni azjatyckich, szukają naukowych podstaw pewnych tradycyjnych metod leczenia takich chorób jak rak, cukrzyca i parkinson.
Ale próby łączenia nowoczesności z tradycją są coraz powszechniejsze także wśród klientów systemów opieki zdrowotnej. Kiedy zachodnia medycyna nie przynosi im ulgi, Amerykanie sięgają po tradycyjne kuracje, zwłaszcza akupunkturę oraz bańki, terapię lansowaną przez wielu zawodowych sportowców. Internet doprowadził do wzrostu popularności środków ziołowych, które są często tańsze od farmaceutyków przepisywanych przez lekarzy.
Można też znaleźć lekarzy, którzy wyklinają chińską medycynę jako pseudonaukę i szarlatanerię, wskazując na jej najbardziej dziwaczne przejawy, takie jak ordynowanie petard w celu przepędzenia demonów albo tajemnicze, wciąż stosowane koncepcje w rodzaju mglistej siły życiowej zwanej qi (co dosłownie oznacza „parę unoszącą się z ryżu”). Inni pomstują na wykorzystywanie części ciał zwierząt i ostrzegają przed potencjalnymi zagrożeniami, jakie niosą ziołowe mieszanki.
Dwumiesięczny Ren Yanyu z Chengdu jest obmywany ziołowym roztworem, który ma odtruć i ochłodzić jego ciało w wilgotnych miesiącach lata. Ta terapia jest zgodna z chińską filozofią utrzymywania ogólnego dobrostanu, a nie tylko leczenia dolegliwości, kiedy już się pojawią.
– Rzadko spotyka się kogoś, kto patrzy na to obiektywnie – mówi Paul Unschuld, czołowy autorytet w dziedzinie historii medycyny chińskiej, który często bezwzględnie krytykuje sposób jej interpretacji. Zebrał i przetłumaczył setki antycznych tekstów medycznych, a teraz współpracuje z chińsko-niemieckim startupem nad ich przebadaniem pod kątem leczenia szeregu dolegliwości, łącznie z padaczką. – Ludzie generalnie dostrzegają tylko to, co chcą zobaczyć. Nie próbują w pełni zrozumieć zalet i wad danego podejścia.
Po raz pierwszy przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy pisałem o nosorożcach zabijanych przez kłusowników ze względu na rogi. Według starożytnych chińskich formuł róg nosorożca może służyć do leczenia gorączki i bólów głowy. W Wietnamie spotkałem ludzi używających go do leczenia kaca i skutków ubocznych chemioterapii. Liczne badania naukowe dowiodły, że róg nosorożca, zbudowany z keratyny (tak jak nasze paznokcie) ma niewielkie lub żadne skutki farmakologiczne w przypadku połknięcia. Lecz niektórzy pacjenci zażywający ten środek mogą doznawać ulgi ze względu na efekt placebo. Po publikacji tamtego artykułu dostawałem gniewne listy od czytelników potępiających chińską medycynę jako „ciemną”, „okrutną” i „zbliżoną do czarów”.
Taka krytyka nie jest bezpodstawna. Sprzedaż rogów w Azji jest głównym czynnikiem pchającym populacje nosorożców ku zagładzie. Oprócz niedźwiedzi wiele innych zwierząt – w tym kilka gatunków zagrożonych, takich jak tygrysy, lamparty i słonie – pada ofiarą kłusowników lub jest hodowanych z uwagi na części ich ciał.
Ale nie zapominajmy, że współczesna medycyna ma własne kontrowersyjne praktyki. Skuteczność wielu popularnych leków przeciwdepresyjnych jest gorąco kwestionowana. Pewne badania dowodzą, że dają one niewiele więcej niż placebo. A jednak te preparaty są powszechnie sprzedawane i często przepisywane przez lekarzy, przynosząc miliardy dolarów dochodu. Jeśli zestawić to z innymi głośnymi przykładami – nadmiernym przepisywaniem opioidów, zachwalanymi przez lekarzy dietami cud i budzącymi wątpliwości operacjami chirurgicznymi – oburzenie, jakie budzi na Zachodzie medycyna chińska, może się wydać bardziej hipokrytyczne niż hipokratejskie.
W tym miejscu to i owo może wyjaśnić wężowy olej (w j. angielskim zwyczajowe określenie cudownego leku – przyp. tłum.). Ten środek, od dawna kojarzony ze szwindlem, jest właściwie chińską maścią robioną z tłuszczu morskiego węża wiosłogona prążkowanego. Historycy uważają, że dotarł on do USA w XIX w. wraz z chińskimi imigrantami budującymi tam koleje, którzy używali go do leczenia obolałych stawów i mięśni. Substancja zyskała podejrzaną reputację, kiedy amerykańscy kanciarze zaczęli sprzedawać ropę naftową jako chiński olej z węża. Sęk w tym, że jak wykazały badania, tłuszcz wiosłogona, składnik kilku tradycyjnych leków chińskich, zawiera więcej kwasów tłuszczowych omega-3 niż łosoś. Te kwasy są znane z ograniczania stanów zapalnych i poziomu złego cholesterolu, poprawy zdolności poznawczych i łagodzenia depresji. Obecnie używa się ich w kilku produktach do pielęgnacji skóry.
Na początku tego wieku japońscy naukowcy karmili tłuszczem wiosłogona myszy i zaobserwowali u nich wzrost zdolności do pływania uczenia się drogi w labiryntach.
– Nie wylewajmy dziecka z kąpielą – chichocze Yung-Chi Cheng, profesor farmakologii ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Yale. – Ludzie zapominają, że jeden z najstarszych, najskuteczniejszych, naukowo sprawdzonych leków, czyli aspiryna, wywodzi się z medycyny tradycyjnej.
Starożytni Egipcjanie używali suszonych liści mirtu do leczenia dolegliwości bólowych, a Hipokrates, grecki lekarz z IV w. p.n.e., uważany za ojca medycyny zachodniej, zalecał na gorączkę wyciąg z kory wierzbowej. Ale dopiero w XIX w. europejscy naukowcy doszli do tego, że aktywnym składnikiem obu tych środków jest kwas salicylowy i zsyntetyzowali go. Dziś aspiryna, która kosztuje grosze, jest być może najbardziej opłacalnym lekiem świata, jeśli chodzi o relację ceny do skuteczności.
Yung-Chi Cheng, profesor z Uniwersytetu Yale, ogląda sadzonkę żeń-szenia fałszywego w ośrodku badawczym w chińskiej prowincji Yunnan. Cheng pracuje nad ziołowymi specyfikami opartymi na antycznych chińskich formułach, łącznie z lekiem przeciwrakowym, który jest obecnie w stadium prób.
– Zaczęło się od ludzi, którzy dostrzegli, że kora wierzbowa daje wyniki, więc zaczęli ją stosować w leczeniu – mówi Cheng. – W tym przypadku nauka podążyła za medycyną, a nie odwrotnie.
Aspiryna nie jest bynajmniej jedynym przykładem współczesnego leku ukrytego wśród tradycyjnych terapii. W roku 1972, kiedy Cheng bronił doktoratu z farmakologii na Uniwersytecie Browna, Tu Youyou, chemiczka z Chińskiej Republiki Ludowej, ogłosiła odkrycie substancji przeciwmalarycznej opartej na leczniczej roślinie wspomnianej w przepisie z IV w.
Podczas wojny wietnamskiej Tu wyznaczono do pracy nad tajnym projektem wojskowym mającym pomóc Wietkongowi w walce z malarią – chorobą, która była przyczyną mniej więcej połowy ofiar śmiertelnych. Zachodni badacze też próbowali rozwiązać ten problem, sprawdzając ponad 200 tys. związków chemicznych. Natomiast Tu zastanawiała się, czy nie znajdzie odpowiedzi w klasycznych chińskich tekstach medycznych. Przebadała kilka roślin związanych z gorączką i znalazła remedium oparte na żółto kwitnącym zielu o nazwie bylica roczna (Artemisia annua). Lek, który opracowała, zwany artemizyniną, uratował zapewne miliony istnień ludzkich i przyniósł jej w 2015 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny.
Kiedy podążam za Chengiem przez plątaninę pomieszczeń laboratorium w Yale, gdzie jego zespół analizuje cechy różnorakich ziół, aby sprawdzić ich wartość medyczną, wierci mnie w nosie. Wśród szumów i bulgotów, których źródłem są rozmaite eksperymenty chemiczne, dolatują mnie zapachy czarnego pieprzu, rozmarynu, kamfory, imbiru, chili, cynamonu i inne, których nie potrafię rozpoznać. Piecze mnie w gardle. Mam wrażenie, że kichnę. Zauważam, że chętnie bym zjadł coś tajskiego.
W pierwszej chwili Cheng może wyglądać na typowego orędownika tradycyjnej medycyny chińskiej. Choć mieszka w USA od 50 lat, odkąd przyjechał tu z Tajwanu, nadal mówi po angielsku z silnym akcentem. Mając 74 lata, należy do pokolenia Chińczyków wciąż głęboko związanych z wieloma dawnymi tradycjami.
– Tak naprawdę niewiele wiedziałem o chińskiej medycynie – mówi, zaznaczając, że kiedy był dzieckiem, rodzice zabierali go do lekarzy praktykujących medycynę akademicką.
Cheng skupił swe badania na sferze nauki, opracowując leki przeciwwirusowe na choroby przewlekłe, np. zapalenie wątroby typu B. Ale zastanawiał się także, czy nie istnieją inne metody leczenia, oparte na ziołach, takich jak bylica, czekające na ponowne odkrycie. Teraz znalazł taką, która może się okazać przełomem w leczeniu raka. Otwiera słoik i podaje mi szczyptę proszku – mieszaniny czterech ziół, którą nazywa PHY906.
– Skosztuj – mówi. Kładę odrobinę na języku. Proszek jest gorzki, z nutką lukrecji.
W latach 90. ubiegłego wieku Cheng zauważył, że wielu chorych na raka przerywa chemoterapię z powodu jej działań ubocznych obejmujących biegunkę i dotkliwe nudności. Pacjenci, którzy przeszli pełny cykl chemoterapii, żyli na ogół dłużej, więc przyhamowanie skutków ubocznych, rozumował Cheng, mogłoby zwiększyć średnią długość życia w tej grupie. A było mu wiadomo, że medycyna chińska zna wiele ziołowych środków na biegunkę i nudności.
Jego kolega Shwu-Huey Liu, ekspert w dziedzinie chemii farmaceutycznej, przeszukał wielką kolekcję wczesnochińskich tekstów medycznych w bibliotece Yale. W starożytnej księdze zatytułowanej Shanghan Lun (Traktat o uszkodzeniach przez Zimno), wydrukowanej na lekko pomarszczonym papierze bambusowym, znalazł liczącą 1800 lat receptę na mieszaninę tarczycy, lukrecji, piwonii i głożyny pospolitej opisaną jako lek na biegunkę, ból brzucha i ostre pieczenie odbytu.
Zespół Chenga zaczął testować różne połączenia tej ziołowej formuły. W ciągu ostatnich 20 lat przeszli od badań na myszach do pacjentów leczonych na nowotwory, pod nadzorem Narodowego Instytutu Raka. Zgodnie z nadziejami Chenga prawie wszyscy pacjenci zażywający ziołową mieszankę doświadczyli ulgi w nudnościach i innych problemach żołądkowo--jelitowych, ale stało się coś jeszcze – ich guzy kurczyły się szybciej niż u tych chorych, którzy nie stosowali specyfiku.
– Nie spodziewałem się tego – mówi Cheng.
– Więc teraz pytanie brzmi: „Dlaczego?”
Koncerny Johnson & Johnson i Bristol-Myers Squibb, ważni producenci leków na raka, też chciałyby poznać odpowiedź. Na konferencji farmaceutycznej w Filadelfii słucham, jak Peikwen, syn Chenga, wyjaśnia reprezentantom tych i innych czołowych firm, co wiadomo o działaniu PHY906. Peikwen, lat 43, ma na sobie ciemny, dobrze skrojony garnitur. Jest absolwentem Uniwersytetu Stanforda, magistrem zarządzania. Utworzył wraz z ojcem firmę mającą sprzedawać PHY906 i opracowywać inne leki ziołowe. Posługuje się biegle mandaryńskim, terminologią medyczną i żargonem z Doliny Krzemowej, dzięki czemu jest przekonującym rzecznikiem spinającym światy medycyny Wschodu i Zachodu.
Stoisko na targu w chińskim Kantonie specjalizuje się w częściach ciał jeleni – takich jak rogi, penisy i ścięgna – używanych w tradycyjnych formułach. Jedną z przeszkód dla akceptacji medycyny chińskiej na Zachodzie jest kontrowersyjne wykorzystywanie rozmaitych części zwierząt.
Mówi, że po przeanalizowaniu guzów u myszy, którym podawano specyfik, badacze zauważyli znaczący wzrost ilości makrofagów – białych krwinek, które pochłaniają komórki rakowe. Kluczem do tego zjawiska wydaje się interakcja ziół.
– To jest tak naprawdę sedno sprawy – mówi Peikwen. – PHY906 stanowi mieszaninę związków chemicznych trochę podobną do koktajlu leków, który wreszcie okazał się skuteczny
u pacjentów z AIDS. My po prostu rozplątujemy pierwotną formułę i splatamy ją z powrotem w nowoczesną terapię opartą na nauce.
Peikwen wyjaśnia widowni, że do tej pory PHY906 był badany w ośmiu próbach na ludziach wraz z różnymi środkami do chemoterapii i naświetlaniami przy leczeniu nowotworów jelita grubego, wątroby i trzustki. – Mamy nadzieję, że zostanie pierwszym wieloziołowym specyfikiem zaaprobowanym przez FDA (Agencję Żywności i Leków).
Pędzimy z Peikwenem do serca Chin nowoczesnym, szybkim pociągiem. Jazda jest niezwykle płynna, jakbyśmy unosili się ponad torami. Za oknem pod szarym zimowym niebem miga mozaika pól. Peikwen zgodził się pokazać mi źródło ich ziół, pod warunkiem że nie zdradzę pełnych nazwisk rolników ani miejsc, w których prowadzą uprawy. Wraz z ojcem i tajwańską firmą ziołowo-farmaceutyczną Sun Ten, która jest ich wspólnikiem, uważają te informacje za zastrzeżone.
Ta część Chin jest płaska jak stół i jak okiem sięgnąć pokrywają ją schludnie uprawione pola. Ale pomiędzy pszenicą, ryżem i rzepakiem widać zagony ziół uprawiane przez tysiące rolników. W miarę wzrostu światowego popytu na leki ziołowe chińscy farmerzy przeznaczają coraz więcej ziemi pod uprawę setek gatunków leczniczych roślin. W roku 2017 tamtejsza branża uprawy ziół wygenerowała ok. 25 mld dol.
Zanim jednak rzucisz pracę, by hodować zioła, weź pod uwagę jedno: produkcja roślin klasy medycznej jest wyjątkowo trudna. Siła chemiczna każdego zioła może być bardzo różna, w zależności od wielu czynników – minerałów zawartych w glebie, wysokości nad poziomem morza, terminu i metody zbiorów. No i jest jeszcze sprawa podgatunków, które mogą wyglądać bardzo podobnie, ale mają nieco odmienne składy chemiczne.
Po części właśnie z uwagi na te problemy FDA zaaprobowała dotąd tylko dwa leki ziołowe na receptę – środek do leczenia kłykcin kończystych z zielonej herbaty i lek przeciwbiegunkowy z soku smoczej krwi. Oba specyfiki są robione z jednej rośliny, a w skład PHY906 wchodzą cztery, co oznacza, że dla uzyskania jednolitego produktu trzeba kontrolować więcej zmiennych.
– Ta złożoność jest poniekąd przyczyną faktu, że nie ma żadnych wieloziołowych leków zaaprobowanych przez FDA – mówi Peikwen.
Kiedy w końcu docieramy na jedno z pól, które dały PHY906, jestem, szczerze mówiąc, trochę rozczarowany. Farmer Chen, pomijając fakt, że mówi po mandaryńsku, mógłby równie dobrze pochodzić z Kansas. Ma zabłocone buty, grubą kurtkę i baseballówkę. Wyciąga swojego iPhone’a i prosi Siri o przetłumaczenie na angielski chińskiej nazwy rośliny, którą uprawia. „Piwonia” odpowiada aplikacja.
Gdy obchodzimy jego pola piwonii i tarczycy, mówi o płodozmianie, analizach gleby i wody oraz protokołach sadzenia i zbiorów. Wyjaśnia, że przed wysłaniem ziół technicy z Sun Ten przeprowadzają szereg testów, aby potwierdzić gatunek, zbadać poziomy mikroorganizmów, toksyn i metali ciężkich oraz sprawdzić jakość na inne sposoby.
– Słyszałeś o ruchu „od producenta do konsumenta” – wtrąca Peikwen. – A tu mamy hasło „od producenta do pacjenta”.
Mówię mu, że to brzmi jak slogan reklamowy, ale Chen zapewnia, że taka jest prawda.
– Większość firm produkujących leki ziołowe nie sprowadza surowców z gospodarstw takich jak to – mówi. – Biorą je z Bozhou.
Jeśli kupujesz chińskie zioła na Amazonie, jest całkiem możliwe, że przeszły przez Bozhou, miasto na wschodzie, centrum świata chińskiej medycyny. Każdego dnia 10 tys. kupców sprzedaje tam tysiące różnych produktów 30 tys.nabywców z całej Azji Południowo-Wschodniej. Wszyscy tłoczą się w kolosalnej budowli przypominającej kryty kopułą stadion piłkarski.
Tego ranka, kiedy odwiedzam Bozhou, na targowisku huczy już jak w ulu. Idę zygzakiem niekończącymi się przejściami, mijając kolejne przepastne stoiska, z których każde wypełnione jest po brzegi beczkami, workami, paletami i taczkami z całym mnóstwem towarów, wytworzonych, jak się wydaje, z niemal każdej rośliny, minerału i stworzenia, jakie istnieje na naszej planecie. Są tam tak egzotyczne artykuły, jak penisy jeleni, ludzkie łożyska, kości bawołów i suszone koniki morskie. Jest tam wielki dział poświęcony leczącemu wszelkie choroby korzeniowi żeń-szenia – czerwonemu i białemu, dzikiemu i uprawianemu, świeżemu i suszonemu, kosztującemu od kilku do kilku tysięcy dolarów. W dziale owadów przestaję liczyć różne gatunki pareczników, kiedy dochodzę do 11.
Przyjechałem tu, żeby zobaczyć źródło większości chińskich leków ziołowych sprzedawanych na całym świecie. Wygląda na to, że można tu znaleźć każdy składnik, ale niewiele wiadomo o tym, jak albo gdzie został wyhodowany. Oczywiście bez trudu znajduję wszystkie cztery komponenty PHY906 – ale wszystkie są sprzedawane przez pośredników, którzy mało wiedzą o ich pochodzeniu. Kiedy mam już opuścić targowisko, moją uwagę zwraca pewna substancja.
W dziale ze scypułem z jelenich poroży dostrzegam szklaną gablotkę z rzędem buteleczek zawierających żółtawy płyn. Pytam sprzedawcę, co to jest, a on prosi sąsiada, żeby tłumaczył.
– Zabrać z niedźwiedzia – mówi ten człowiek. – Bardzo dobre.
Paul Iaizzo kocha niedźwiedzie. Jako szef laboratorium Visible Heart (Widoczne Serce) na Uniwersytecie Minnesoty jest szczególnie zainteresowany wyjątkową fizjologią niedźwiedzi. Wraz ze stanowym Departamentem Zasobów Naturalnych bada ich sen zimowy.
Iaizzo, wysoki i szczupły, z grzywą siwych włosów, wylicza tajemnice otaczające te zwierzęta, które spędzają do sześciu miesięcy w zupełnej bezczynności, a mimo to nie doznają żadnych niepożądanych skutków. Oddychają zaledwie dwa razy na minutę. Ich temperatura spada o 10 proc., co u ludzi wywołałoby hipotermię. Regularnie tracą ponad połowę tkanki tłuszczowej, ale nie ubywa im mięśni. Ich serca potrafią zatrzymać się na 20 s, ale krew im nie krzepnie. Ludziom grożą śmiertelne zakrzepy już po kilku sekundach zatrzymania akcji serca. A mimo to, jeśli zbliża się drapieżnik, niedźwiedź potrafi się ocknąć, żeby bronić legowiska.
– I jego serce nie doznaje uszkodzeń – wyjaśnia Iaizzo.
Najwcześniejsza wzmianka o żółci niedźwiedzia w literaturze chińskiej pojawia się w 40-tomowym traktacie z VIII w. zatytułowanym Medyczne sekrety urzędnika. Zaleca on żółć na problemy z wątrobą, a także gorączkę, hemoroidy i inne dolegliwości. W 1902 r. pewien szwedzki naukowiec wyodrębnił jeden ze związków żółci niedźwiedzia, nazwany później kwasem ursodeoksycholowym, używany dziś w lekach na choroby wątroby i kamienie żółciowe.
W przychodni w Chengdu tradycyjny lekarz sprawdza puls pacjentki w obecności innych oczekujących. Później obejrzy jej język i zbada inne części ciała, żeby rozpoznać objawy, a następnie przepisze kurację, która przywróci równowagę organizmu i pomoże zwalczyć chorobę.
Ale Iaizzo i inni badacze uważają, że żółć niedźwiedzia, produkowana przez wątrobę, przechowywana w woreczku żółciowym i wydzielana w postaci hormonów do krwiobiegu, może skrywać jeszcze wiele innych tajemnic. Chcą opracować szereg terapii, m.in. leczących dystrofię mięśni u przykutych do łóżka pacjentów, którzy mogą stracić połowę masy mięśniowej w ciągu trzech tygodni.
Iaizzo zidentyfikował w żółci trzy kategorie związków, które prawdopodobnie wywołują sen zimowy i mogą pomóc pacjentom z chorobami serca – kwasy tłuszczowe, kwasy żółciowe i receptory opioidowe delta. Podczas procedury wykonywanej na świni wstrzyknął mieszaninę tych substancji do wnętrza ochronnej membrany wokół bijącego serca, aby zanurzyć w niej narząd na godzinę przed usunięciem.
W trakcie setek eksperymentów widywał świńskie serca (które są podobne do ludzkich) bijące do dwóch razy dłużej, niż zwykle zdarza się to poza organizmem. To może mieć zastosowanie u ludzi. Przede wszystkim serca dawców mogą być dłużej utrzymywane w stanie zdolnym do życia, a po wszczepieniu biorcom mogą zostać szybciej uruchomione. Dziś transplantacja musi się odbyć w czasie nieprzekraczającym sześciu godzin.
– Gdybyśmy potrafili zachować serce przez 24 godz., moglibyśmy dostarczyć je w każde miejsce na świecie – mówi Iaizzo. – A to by mogło ogromnie zwiększyć liczbę dostępnych narządów. To by zmieniło zasady gry.
Pytam go, czy chińska praktyka picia żółci niedźwiedzia może naprawdę przynosić jakieś pożytki zdrowotne.
Podczas sesji huo liao (leczenia ogniem) w Chengdu nasączona alkoholem tkanina zostaje nałożona na pacjenta i podpalona, co ma rozgrzać skórę i otworzyć jej pory. Później nanosi się na nią olejek zaprawiony ziołami. Ta terapia służy do leczenia bólu stawów i innych chorób, ale badania nie potwierdziły jeszcze jej skuteczności.
– Może – odpowiada, wyjaśniając, że żółć wnika do krwiobiegu i przepływa przez serce oraz inne narządy. Iaizzo nie akceptuje hodowania niedźwiedzi z powodu żółci, podkreślając, że jej związki można syntetyzować, ale nauka to nauka. Choć starożytni Chińczycy nie wiedzieli, w jaki sposób niedźwiedzia żółć pomaga ludziom, zauważyli, że to robi.
Trzymając to świńskie serce, czuję, że jego rytm staje się wolniejszy. Wreszcie ustaje. Świnia nie żyje od kilku godzin, a teraz jej serce też przestało bić. Jego kolor wydaje się gasnąć – jak u koryfeny, która traci swój olśniewający, żółty blask, kiedy umiera w rękach rybaka. Zastanawiam się, czy mogło właśnie zniknąć to, co starożytni Chińczycy uważali za qi. Myślę o tej chwili w szpitalu, kiedy trzymałem mojego ojca za rękę i poczułem, jak jego puls w końcu gaśnie. Nagle uświadamiam sobie istnienie mojego własnego serca, bijącego w mojej klatce piersiowej, i próbuję odgadnąć jego inne tajemnice.
1 z 1
Kanon medycyny chińskiej
Ta wersja Kanonu medycyny chińskiej Żółtego Cesarza (już 1620), spisanego po raz pierwszy 2100 lat temu, zawiera mapę linii qi i punktów akupunkturowych.
SFOTOGRAFOWANE W U.S. NATIONAL LIBRARY OF MEDICINE