Arena naznaczona krwią
Fotoreportaż „Kolory hiszpańskiej flagi” został wyróżniony w ubiegłorocznej, IV edycji Wielkiego Konkursu Fotograficznego National Geographic.
Ole!!! - wrzeszczy tłum na trybunach w hiszpańskiej Granadzie, kiedy matador lekko, niemal od niechcenia, unika ataku ogromnego byka. Zwierzę nie daje za wygraną., zawraca, pochyla nisko łeb i po chwili znowu szarżuje. Tym razem mężczyzna robi tylko ruch nadgarstkiem, czerwona muleta zwodniczo trzepocze, a rozpędzone kilkaset kilo potyka się i ciężko zwala na ziemię. Orkiestra szaleje.
Walki byków można oglądać w różnych krajach: w Portugalii, niektórych państwach Ameryki Łacińskiej, a nawet na afrykańskiej wyspie Pemba, ale w powszechnej świadomości corrida kojarzy się z Hiszpanią. Co roku tłumy turystów zapełniają tam areny. Większość z nich nie zna nazwisk gwiazd szpady i mulety ani nie rozumie zasad widowiska, ale już niedługo to od nich może zależeć być albo nie być tej starej tradycji.
- Zamknij się, idioto! - krzyczy otyły brunet do widza z innego rzędu, który głośno domaga się, żeby bykowi darować życie w nagrodę za wykazaną odwagę. Ale tym razem przeciwnicy łaski są w większości, a najgłośniejszy z nich czerwienieje na twarzy jak burak, choć nie do końca wiadomo, czy z emocji, czy od alkoholu. Na arenach nie obowiązuje zakaz picia, więc publiczność przynosi alkohol, często w tradycyjnych skórzanych bukłakach, z których płyn leje się do gardła wąskim strumieniem z odległości wyciągniętej ręki – sztuką jest się nie oblać. Komu mało, może kupić piwo albo spróbować dopchać się do baru, gdzie starsi mężczyźni z żalem przyznają, że czasy świetności corrida ma już za sobą.
Na pierwszy rzut oka nic nie wskazuje na ciężką sytuację: wraz z początkiem sezonu na słupach jak zwykle wiszą fantazyjne ogłoszenia, stali bywalcy ustawiają się w kolejkach po karnety, a lokalne telewizje nadają retransmisje pojedynków, czyli jak gdyby nic się nie zmieniło od czasów Franco, kiedy to promowano walki byków jako jeden z przejawów rzekomej monokulturowości Hiszpanii. Ale to tylko fasada, za którą kryje się powolna agonia: wszystkie przeprowadzone w ostatnich latach badania opinii publicznej pokazują, że od momentu demokratyzacji spada liczba miłośników walk, a statystyczny kibic to podstarzały mężczyzna z południa kraju. W siłę rosną przeciwnicy corridy, organizują manifestacje, a anarchizująca młodzież wypisuje sprayem na murach aren „Mordercy”. W 2004 r. rada miejska Barcelony oficjalnie (choć bez skutków prawnych) proklamowała miasto jako „będące przeciw walkom byków”, a na Wyspach Kanaryjskich są one zakazane w ogóle. Jakby tego było mało, rząd centralny zabronił transmisji w telewizjach ogólnokrajowych oraz wstępu na widowiska dzieciom poniżej 14. roku życia. I choć w legitymacje szkolne nikt nie zagląda, szczególnie w Andaluzji, to młodych Hiszpanów na trybunach ze świecą szukać.
Gdy mówię kolegom z uniwersytetu w Granadzie, że będę fotografował corridę, obojętnie wzruszają ramionami. Tylko jeden ożywia się i tłumaczy mi, że zobaczę Hiszpanię w pigułce - mieszankę teatru, muzyki, pasji i cierpienia. - Popatrz na arenę, gdy byk wykrwawia się na piasku. Te kolory wyglądają jak na naszej fadze - mówi, choć sam na walce nie był od dziecka.
Człowiek i zwierzę stoją naprzeciw siebie w cichym napięciu. Nagle kopyta gwałtownie zrywają się z miejsca, poroże o centymetry mija matadora, który wbija szpadę aż po rękojeść w kark przeciwnika. Rdzeń kręgowy jest przerwany, walka skończona. Rodowitych Hiszpanów jest na trybunach nieco ponad połowa. Grupa Niemców krzywi się i komentuje z obrzydzeniem. Gdy na koniec wyciągają ciało byka z areny, na piasku zostaje szeroka smuga krwi i faktycznie wygląda to jakby pasy na hiszpańskiej fadze zamieniły się kolorami, ale w tych warunkach trudno nie pozbyć się wrażenia, że to symboliczne „wyprowadzenie sztandaru”.