Reklama

Susan Connell podjeżdża pod szyb naftowy. Modne okulary odkłada na półeczkę pod deską rozdzielczą swojej 18-kołowej ciężarówki, wysiada z szoferki i zaciąga suwak ognioodpornego kombinezonu.
Jest początek lipca, godzina 7 rano. Znajdujemy się w rezerwacie indiańskim Fort Berthold na zachodzie Dakoty Północnej. Susan Connell ma 39 lat i dwie córki; na tych roponośnych obszarach jest jedną z niewielu kobiet kierowców. Jej pojazd to ciągnik siodłowy z cysterną do przewozu wody. Wody, czyli – oficjalnie – „płynu pozabiegowego”.
Kierowcy mówią na to brudna woda. W początkowych dniach wydobycia z nowego odwiertu wypływają oprócz surowca zanieczyszczone ciecze używane podczas wiercenia, a także słona woda, która obficie występuje w warstwach roponośnych. Później zanieczyszczeń technologicznych jest mniej, ale słona woda zostaje. Pięć spośród wysokich na trzy piętra zbiorników, które mamy przed sobą, zawiera ropę, a szósty – zanieczyszczenia. Susan przyjechała właśnie po jego zawartość; przewiezie ją do szybu odbiorczego.
– Tylko mi tu nie zemdlej – mówi półżartem. Znajdujemy się na schodkach do kładki biegnącej 9m nad ziemią, ale nie chodzi jej o lęk wysokości, tylko o opary. – Gdy pierwszy raz otworzyłam klapę na zbiorniku z brudną wodą, osunęłam się na kolana – wspomina. Nikt jej nie ostrzegł, że woda zawiera dziesiątki lotnych substancji chemicznych, w tym siarkowodór, gaz o zapachu zgniłych jaj towarzyszący złożom ropy naftowej. W dużym stężeniu jest trujący.
Paradoksalnie najbardziej niebezpieczny jest wtedy, gdy przestaje się czuć jego odór; to użyteczna zasada BHP, której Susan musiała nauczyć się sama. W końcu ktoś dał jej wykrywacz siarkowodoru przypinany do kołnierza. Kiedyś przepompowywała brudną wodę do swojej cysterny, gdy wykrywacz zapiszczał. Odeszła na bok, myśląc, że już nic jej nie grozi. Ale po kilku godzinach dostała silnych bólów brzucha, a potem przez tydzień nękały ją wymioty. Po tym doświadczeniu kupiła sobie maskę przeciwgazową.
Connell każe mi stanąć po nawietrznej, po czym ostrożnie podnosi klapę. Oparów nie ma. Spodziewała się tego, bo wywoziła stąd wodę już wielokrotnie, ale – jak powiada – nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki na człowieka czyhają.

Reklama

Susan już zeszła ze schodków i zdejmuje przyczepiony z boku cysterny ciężki sześciometrowy wąż. Mimo że jest drobna, radzi sobie doskonale. Jeden koniec podłącza z tyłu cysterny, drugi u podstawy zbiornika. Następnie pociąga dźwignię zaworu spustowego. Pół godziny później wyjeżdżamy obciążoną już cysterną.
Na polu naftowym o powierzchni równej mniej więcej Belgii posada kierowcy to praca najłatwiejsza do znalezienia. Postępy w technice wierceń umożliwiły eksploatację rozproszonych, niedostępnych dotąd złóż. Od początku 2006 r. wydobycie z pokładów formacji geologicznej Bakken wzrosło 150-krotnie, osiągając poziom 660 tys. baryłek dziennie, wskutek czego Dakota Północna znalazła się pod względem dostaw ropy na drugim miejscu wśród stanów USA, za Teksasem, a przed Alaską.
Nikt poza garstką specjalistów się tego nie spodziewał. Optymistyczne przewidywania mówią teraz o dogonieniu Teksasu, czyli osiągnięciu poziomu 2 mln baryłek dziennie. Liczba czynnych odwiertów ma wzrosnąć z dzisiejszych
8 tys. do 40–50 tys. Zanim ta gorączka się skończy, czyli przypuszczalnie za 20 lat, z ziemi zostanie wydobyte 14 mld baryłek ropy. Póki nie powstanie sieć rurociągów, większość surowca i wody trzeba transportować samochodami. Wożą one też wszystko inne, co potrzebne na szybko rozwijających się obszarach: piasek, materiały budowlane, sprzęt, maszyny. Preria się industrializuje. Transformacja potrzebuje symbolu, a najlepszym kandydatem do tej roli wydaje się 18-kołowiec.
Oczywiste jest, że przemiany o takim tempie i skali wywołują problemy. Na tereny naftowe ściągnęło tysiące ludzi szukających pracy i przygody. A pracy tu nie brak. W Williston, sercu pola naftowego, bezrobocie spadło poniżej 1 proc.
Dla miejscowych wsi i miasteczek to prawdziwy ludzki potop. Inny problem to degradacja środowiska. Największe obawy wzbudza technika szczelinowania hydraulicznego polegająca na wtłaczaniu wody z piaskiem i dodatkami chemicznymi (wśród których mogą być substancje szkodliwe dla zdrowia) w głębokie pokłady łupków. Dzięki temu w skałach tworzą się szczeliny, którymi uwięziona dotąd ropa i gaz ziemny mogą się dostać do odwiertu. Ale skąd wziąć tyle czystej wody? Jak uchronić się przed zanieczyszczeniem wód gruntowych płynem technicznym, zwłaszcza że były już przypadki skażenia warstw wodonośnych w innych rejonach kraju?
[nastepnastrona]
Patrząc na problem szerzej: czy w wyniku żywiołowego rozwoju napędzanego żądzą zysku, która nakazuje wydobyć jak najwięcej ropy jak najszybciej, możliwe jest uratowanie wartości prerii – ciszy, spokoju, odosobnienia?
Konsekwencje tego, co się tu dzieje, wykroczą daleko poza granice Dakoty Północnej. Pokłady łupkowe zbliżone geologicznie do formacji Bakken występują w wielu miejscach nie tylko w USA, ale praktycznie na całym świecie.
Nowe, zdumiewające same w sobie rozwiązania techniczne oraz zmiany sytuacji rynkowej, które coraz bardziej sprzyjają wydobywaniu surowców energetycznych ze złóż trudno dostępnych (a zatem droższych w eksploatacji), przekonały niektórych specjalistów, że gospodarka światowa będzie się opierała na paliwach kopalnych znacznie dłużej, niż dotąd prognozowano. Pionier wydobycia ropy z formacji Bakken, miliarder Harold Hamm, przekonuje, że obawy, iż zasoby ropy i gazu się kończą, są bezpodstawne. Na polach naftowych nie usłyszymy nawet wzmianki o tym, jakie jest ryzyko nieograniczonego korzystania z paliw kopalnych. – Zmiana klimatu? O tym tu nie rozmawiamy – przyznaje Susan.
Dakota Północna przeżywała już okresy hossy, ale obecny boom jest znacznie silniejszy i potrwa zapewne znacznie dłużej niż poprzednie. I różni się jeszcze jednym: nadszedł w erze kryzysu ekonomicznego, który ogarnął cały kraj. Dla uciekinierów przed recesją praca na polu Bakken to szansa, często ostatnia, ratunku przed finansową ruiną.
Tak właśnie jest w przypadku Susan Connell. Gdy jedziemy do zlewni odpadów szosą zapchaną ciężarówkami, opowiada mi, jak znalazła się za kółkiem ciągnika siodłowego Kenworth T600. Zaczęło się od kłopotów, które pojawiły się w 2009 r., gdy w Montanie, gdzie mieszkali, skończyła się praca dla robotników budowlanych. I ona, i jej mąż zostali bez zajęcia. Jesienią mieli już trzymiesięczny poślizg w spłacie rat za dom. Bank zaczął przysyłać pisma z pogróżkami. Wtedy Susan usłyszała, że w Dakocie Północnej szukają kierowców. Miała już pewne doświadczenie: prowadziła autobus rejsowy z Filadelfii do Atlantic City, woziła też autobusem wahadłowym pasażerów na lotnisko w Portland w Oregonie. Czy prowadzenie ciągnika siodłowego z naczepą może być dużo trudniejsze? Musiała jednak zdobyć wyższą kategorię prawa jazdy. Koszt kursu: 4 tys. dolarów.
[nastepnastrona]
Susan i jej mężowi ledwie starczało na jedzenie dla dzieci, ale opłacili kurs, zadłużając się jeszcze bardziej. – Postawiliśmy wszystko na jedną kartę – przyznaje. Ryzyko polegało nie tyle na tym, czy dostanie pracę, lecz czy da sobie radę w męskim środowisku, „w oparach testosteronu”, jak to ujęła.
Jako nastolatka Susan występowała z satyrycznymi skeczami w kawiarniach Filadelfii. Przez sześć lat była wokalistką zespołu rockowego. Te doświadczenia uczyniły z niej osobę nieskłonną do lęku i umiejącą postępować z ludźmi. Teraz miała wziąć udział w castingu do nowej roli.
I tak pewnego mroźnego ranka w połowie grudnia usmażyła córkom naleśniki, pożegnała się i ze łzami w oczach wyruszyła w siedmiogodzinną drogę z północno-zachodniej Montany do granicy ze stanem Dakota Północna. Sypiała w samochodzie albo w nędznych motelach, gdy mróz nocą był większy. Za dnia chodziła od jednej firmy transportowej do drugiej i pytała o pracę. Niezmiennie ją zbywano. Słyszała, że pole naftowe to nie miejsce dla kobiet. Kierownik jednej bazy powiedział jej, że grzeszy, nie siedząc w domu przy dzieciach. Wściekła się. – Nie pozwalali mi zarobić na życie – mówi.
Pierwsza pozytywna odpowiedź przyszła po Bożym Narodzeniu. Chodziło o przewożenie ziarna, nie wody czy ropy, więc za znacznie mniejsze pieniądze. Zima 2010/2011 była wyjątkowo ostra, co nie ułatwiło Susan startu. Ani to czas, ani miejsce na pierwsze doświadczenia za kierownicą 18-kołowego giganta. I to w samotności. – Tak się bałam, że omal nie umarłam – przyznaje Susan, opowiadając o swojej pierwszej jeździe. Drogi były wszędzie oblodzone. – Praktycznie nie zdejmowałam łańcuchów śniegowych – wspomina. Metodą prób i błędów, czasami przy akompaniamencie przekleństw farmerów, nauczyła się cofać ciągnikiem siodłowym z naczepą na zasypanych śniegiem polach, sypać ziarno z silosu na platformę, stojąc na dachu szoferki w mrozie, często w ciemności, z marznącą mżawką i pyłem z ziarna miotanymi wiatrem w twarz.
Przez pierwsze miesiące 2011 r. nadal próbowała znaleźć pracę przy nafcie. Nie traciła nadziei, bo zapotrzebowanie na kierowców wzrastało szybko. Od lat 90. technikę szczelinowania łączono z metodą wykonywania odwiertów kierunkowych, czyli otworów prowadzących poziomo w bok od głównego pionowego odwiertu do cienkich warstw skał zawierających ropę lub gaz. Punktem zwrotnym okazała się końcówka roku 2009, gdy przedsiębiorstwo Brigham Oil & Gas zamiast jednej odnogi w odwiercie koło Williston wykonało 25 bocznych otworów kierunkowych, a w każdym z nich odrębne szczelinowanie, co sprawiło, że wydajność otworu osiągnęła setki baryłek dziennie. Lynn Helms, szefowa Departamentu Surowców Mineralnych Dakoty Północnej, obliczyła, że w pierwszym roku działania każdego nowego odwiertu, od początków wiercenia, przez szczelinowanie, aż po początkowy etap wydobycia, trzeba wykonać 2 tys. kursów ciężarówką. Do tego dochodzi wywóz ogromnych ilości ropy i słonej wody odpadowej w ciągu następnych lat funkcjonowania odwiertu. Władze stanowe już muszą planować w kategoriach dziesiątków tysięcy nowych szybów. Większość z nich stanie w czterech zaledwie hrabstwach. Wszystkie leżą nad Missouri – Williams, Mountrail, McKenzie oraz Dunn. Konsekwencje są ogromne. – Zaczął się wyścig – mówi Helms. Potrzeba więcej wszystkiego: siły roboczej, szos, tras kolejowych, linii energetycznych, cierpliwości.


To przedsięwzięcie górnicze na wielką skalę i ja je z całego serca popieram – oznajmia Brent Sanford, burmistrz Watford City, miasteczka w hrabstwie McKenzie, które boom przekształcił całkowicie. Burmistrz ma 40 lat, a jego rodzina mieszka tu od czterech pokoleń. Rozmawia ze mną w biurze firmy S & S Motors, założonej przez jego dziadka w 1946 r. Podczas rozmowy zerka na ekran komputera, wyszukując okazje w samochodowym serwisie aukcyjnym. – To miasteczko umierało – mówi, chcąc mi wyjaśnić swój entuzjazm dla najnowszych zmian. Umierających miasteczek były tu dziesiątki, dlatego jakiś czas temu pojawiły się głosy, by cały ten rejon oddać na powrót bizonom. Takich pomysłów lepiej nie przypominać Sanfordowi ani nikomu z jego sąsiadów, chyba że się szuka okazji do zwady. Dakota Północna z każdym rokiem się wyludniała. Nie tylko ludzi, lecz i perspektyw było coraz mniej. Gorączka naftowa rozwiała widmo upadku. – Nareszcie możemy znów pracować – cieszy się Sanford.
Chcąc się tej pracy przyjrzeć dokładniej, pojechałem zobaczyć szyb naftowy znajdujący się niedaleko Williston, na północnym wschodzie. Na dnie pionowego odwiertu, mniej więcej 3 km pod powierzchnią, doszło do wycieku. Żeby wyciągnąć uszkodzoną rurę na powierzchnię, należało postawić wieżę, podobną do wiertniczej, ale mniejszą. Czterech robotników w kaskach pracuje na platformie ustawionej na wysokości 9 m i wyciąga całe 3275 m rury, jeden segment po drugim. Każdy taki odcinek ma 9,75 m długości i waży 225 kg. Robota jest nie tylko ciężka, ale i niebezpieczna. Urządzenie stojące pod platformą utrzymuje segmenty na miejscu, aby te 3 km rury, ponad 76 ton stali, nie wystrzeliło w niebo pod ciśnieniem ropy. Jakby chcąc nam przypomnieć, że to nie przelewki, z otworu tryska nagle fontanna, oblepiając czarną mazią robotników, ich twarze, hełmy, wszystko. Cuchnie gazem. Fontanny się powtarzają. Tu pracują faceci, którzy wiedzą, co robią, i wiedzą, na
co się narażają. Dlatego zarabiają dobrze i mogą się nosić dumnie. Wykwalifikowani pracownicy fizyczni, niebezpieczne warunki – to w naszych czasach, gdy zdawało się, że wszyscy zarabiają na życie w białych kołnierzykach, pełna egzotyka, niemal bohaterstwo.
Burmistrz nie przymyka oczu na trudności, jakie Watford City przeżywa w związku z gorączką nafty. Liczba ludności w ciągu dwóch lat skoczyła z 1,7 do 6 tys., a może nawet, jak szacuje Sanford, 10 tys. Brak mieszkań jest tak dojmujący, że ludzie muszą spać w kabinach ciężarówek lub motelach, które zdzierają z nich skórę, albo płacić jak za zboże za miejsce na placu dla przyczep kempingowych czy w osiedlach prefabrykowanych baraków. Ulice zapchane są dudniącymi ciężarówkami: cysternami, wywrotkami, platformami, betoniarkami, a także samochodami „osobowymi”, których rolę odgrywają tu wielkie, chlające paliwo pikapy. Rośnie przestępczość, jest coraz więcej wypadków drogowych. Miejscowi, jeśli ich dochody nie wzrosły, muszą się wyprowadzać, bo nie stać ich na płacenie astronomicznych czynszów. Wodociągi i kanalizacja są przeciążone. Szerzy się prostytucja. Roi się od osób skazanych za przestępstwa na tle seksualnym.


Sanford, z zawodu biegły księgowy, uważa, że media przerysowują negatywne skutki naftowego boomu. Jego zdaniem nie dość, że Watford City wyjdzie z tego obronną ręką, to jeszcze przyszłe korzyści z nawiązką wyrównają koszty. Problem mieszkań z czasem da się rozwiązać. Szkoła podstawowa już się powiększyła. Powstał nowy ośrodek sportu i rekreacji, przedszkole ze żłobkiem, a wkrótce zostanie oddany do użytku szpital. Remontuje się, poszerza, ulepsza drogi. A wszystkie stare biznesy w mieście, w tym i jego firma S & S Motors, kwitną. Powstają też nowe.
Jedną z najbardziej dochodowych dziedzin jest transport samochodowy. Siedem lat temu firma Power Fuels z Watford City, specjalizująca się w przewozie towarów ciekłych, zatrudniała 50 osób. Dziś ma 1,2 tys. pracowników w czterech miejscowościach i buduje dla nich osiedle mieszkaniowe. Jeden 18-kołowy ciągnik siodłowy z cysterną pozwala zarobić 40 tys. dolarów na miesiąc – jeśli wszystko idzie dobrze.
Pewnego wieczoru na początku kwietnia 2011 r. enta zamieć tej zimy uwięziła Susan Connell na stacji benzynowej w Parshall wraz z dziesiątkami innych kierowców ciężarówek. Susan zagadywała kolegów, pytając o możliwości zmiany pracy i zapisując numery telefonów firm transportowych. Ktoś ją zapytał, ile razy jej naczepa zjechała dziś do rowu. Okazało się, że ona, jedyna kobieta w tym towarzystwie, była też jedynym kierowcą, którego w czasie zamieci nie zrzuciło z drogi. Nazajutrz wstała o 5 rano, odśnieżyła swego 18-kołowca i była pierwsza ze wszystkich na szosie. Nie umknęło to uwadze jej nowych wielbicieli. Był wśród nich facet, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru, właściciel małego przedsiębiorstwa transportowego z Killdeer, posiadacz jednej cysterny do przewozu wody. Potrzebny mu był ktoś do pomocy. Dlatego zaraz potem zadzwonił i zaproponował jej pracę. Zarobki Susan skoczyły z 600 do 2 tys. dolarów tygodniowo. Nie będzie więcej ponagleń z banku. Uratowała rodzinny dom.
Na zachodzie Dakoty Północnej słyszy się wiele takich historii – z ust kierowców, wiertaczy, robotników budowlanych, dostawców towarów i usług, geologów, inżynierów. Ale jeśli przyjrzeć się z bliska tej z pozoru solidnej hossie, to niekiedy wychodzi na jaw, że składa się ona z kruchych i niepewnych minihoss. Pół roku po szczęśliwym spotkaniu w Parshall nowemu szefowi Susan zabrakło zleceń, by ją nadal zatrudniać.
Co pozostanie trwałym dziedzictwem zachodzących dziś zmian i rozwoju? I czy ich efektem będzie to, co jest najbardziej pożądane? Takie pytania nawiedzają Dana Kalila, przewodniczącego rady hrabstwa Williams. – Ropa to tutaj chwilowy biznes – mówi, mając na myśli to, że odwierty powstają i działają pewien czas, potem wydobycie przenosi się w inne miejsce. Ludzie związani z przemysłem naftowym nie czują więzi z tutejszym stylem życia opartym na uprawie ziemi i hodowli bydła. Właśnie rolnictwem zajmuje się od ponad stu lat rodzina Kalila; ich gospodarstwo znajduje się na zachód od Williston, stolicy hrabstwa. – Gdy skończy się naftowa gorączka, wszyscy się stąd zmyją – ostrzega Kalil. – Trzeba zwolnić tempo – twierdzi, powtarzając głosy, które rozlegają się na nowych terenach naftowych coraz głośniej. Wziąć rozwój w karby, nim zniszczy zwarte i zżyte społeczności, zanim unicestwi spokojny styl życia, który cechował te obszary. Ale nawet gdyby było możliwe zwolnienie tempa – a Kalil stracił już na to nadzieję – jedyną skuteczną metodą byłoby ograniczenie liczby wydawanych na wiercenia koncesji. Przedstawiciele władz lokalnych nie mają na to ochoty.
– Płakać się chce – skarży się Kalil.
– Rozwój to błogosławieństwo czy przekleństwo? – pytam Susan, która już parę razy była na wozie i pod wozem, ale ostatnio, po tym jak zabrakło roboty u przewoźnika z Killdeer, znalazła stałe zatrudnienie w dużej firmie przewozowej w Fort Berthold. Susan właśnie kończy 12-godzinną szychtę. Wracamy do szybu w rezerwacie i, mając przed oczami zapierające dech w piersiach widoki na Missouri, zabieramy kolejną porcję brudnej wody. – Jak ja to wytrzymałam?
– zastanawia się, mając na myśli pijackie bójki, bezdomność, wycieki ropy i rozlewającą się brudną wodę. – Nie było łatwo. Ale w końcu się z tym pogodziłam – mówi. Bijący w niebo płomień gazowej pochodni za naszymi plecami nagle strzela wyżej i jaśniej, hucząc. Rurociągów na obszarze Bakken jest za mało, więc gazu ziemnego nie ma jak zagospodarować i w takich pochodniach wypala się nie mniej niż jedną trzecią gazu, który towarzyszy złożom ropy. Nocą na całych połaciach prerii jest jasno od wielkich pochodni. To widok niesamowity, ale niepokojący.


Susan zapisuje, ile wody pobrała ze zbiornika: znów sto baryłek. – Wszystko ma swoje dobre i złe strony – stara się znaleźć słowa na określenie czegoś, co trudno wyjaśnić. – Ja to po prostu przyjmuję. Choć wolałabym, aby było inaczej. Próbowałam to rzucić – ciągnie – bo to robota ciężka, w samotności.
Tęsknota staje się coraz trudniejsza do zniesienia dla całej rodziny. Za każdym razem, gdy wyjeżdża z domu, córki błagają, by została. No i te „opary testosteronu”. Tak często spotyka się z próbami molestowania seksualnego, że nie rusza się bez broni. Trzyma się tej roboty dla pieniędzy, bo w miejscu zamieszkania dobrze płatnej pracy nie znajdzie. No i jest z siebie dumna. – Po całym dniu ciężkiej roboty mam ochotę rozrabiać jak faceci – chichocze.
Gdy jechałem do Jorgensonów, w północno-zachodni zakątek hrabstwa Mountrail, preria mnie zauroczyła. Na północ od Tiogi zjechałem z szosy nr 40 na wschód. Po obu stronach szutrówki ciągnęły się po horyzont pola pszenicy, lucerny i słoneczników. W tych okolicach, jeśli tylko się człowiek nie spieszy, nie może nie zwrócić uwagi na dźwięki. Po pierwsze jest ich mało. Wydaje je głównie wiatr: szumi, gwiżdże albo – jak tego właśnie ranka – cicho szepce, jakby przesiewał się przez zielone jeszcze pola. Przejechałem 13 km bez jednego zakrętu, krainą płaską jak stół, i to, co zobaczyłem u celu, zaskoczyło mnie zupełnie. White Earth Valley – głęboka, trawiasta niecka, której urok bierze się z kontrastu z otaczającymi ją równinami. Tu właśnie, na skraju urwiska opadającego w dolinę, mieszkają od z górą 30 lat Richard i Brenda Jorgensonowie, para 59-latków.
Gdy przyjechałem, Richard pracował kombajnem na pobliskim polu, zbierając lucernę na paszę, więc Brenda zabrała mnie na przejażdżkę po terenie gospodarstwa quadem. Towarzyszyła nam dwójka jej wnuków, siedmiolatek Ashle, który siedział Brendzie na kolanach, i pięcioletni urwis Kyle, który cisnął się obok mnie na tylnym siodełku. Najpierw pojechaliśmy z domu na północ, mijając fragmenty dziewiczej prerii, gdzie rosną jeżówki, miecznice i gailardie. Dna dolin zajmowały jesionowe łęgi i zarośla świdośliwy.
Brenda była jeszcze studentką, gdy Richard pokazał jej White Earth Valley. – To była miłość od pierwszego wejrzenia – wspomina. Ale utrzymanie się tutaj nigdy nie było łatwe. Minęło osiem lat, nim zdołali zbudować dom, a uczynili to własnoręcznie. Przenieśli się w Wielkanoc 1980 r. Rolnictwo na tym terenie nie bardzo pozwala zarobić na utrzymanie rodziny, dlatego Richard miał dodatkową pracę poza gospodarstwem aż do emerytury. Brenda dorabiała na pół etatu.
Dotarliśmy do miejsca, skąd roztaczał się widok na rzekę White Earth, strugę wijącą się wśród najżyźniejszych ziem Jorgensonów. Dnem tej właśnie doliny firma Alliance Pipeline chce przeprowadzić gazociąg o średnicy 30 cm, który połączy istniejącą rafinerię gazu w Tiodze z głównym rurociągiem przesyłowym odległym o 128 km. Dziś mają kończyć robotę geodeci, którzy kręcą się po terenach farmy od jakiegoś czasu. Jorgensonowie i ich sąsiedzi ostro sprzeciwiają się budowie. – Nie chcę mieć bomby w ogródku – mówi Richard, który obawia się eksplozji gazu. Ale firma Alliance wystąpiła do sądu o wszczęcie procedury wywłaszczeniowej. Przymusowe wywłaszczenie to kontrowersyjne rozwiązanie umożliwiające przejęcie przez państwo własności prywatnej w imię dobra publicznego – np. zaspokojenia potrzeb energetycznych USA.


Jorgensonowie wciąż walczą o utrzymanie własności swojej ziemi, a już dotykają ich negatywne konsekwencje wierceń. Ćwierć kilometra od ich domu stanęła pompa typu kiwon pracująca dzień i noc, z czym wiążą się nieustanny hałas, ruch ciężarówek i ryzyko zanieczyszczeń. Jorgensonowie nie mieli tu nic do powiedzenia. Według prawa stanu Dakota Północna własność surowców podziemnych jest niezależna od własności gruntu. Wielu właścicieli ziemskich w okresach trudności finansowych, lub gdy musieli poczynić jakieś inwestycje, ulegało pokusie sprzedaży czy wydzierżawienia prawa do surowców mineralnych. Ojciec Richarda dawno temu kupił 400 ha od kogoś, kto nie powiedział mu, że choć zatrzymał sobie własność gruntu, to podzielił na dwuhektarowe parcele i posprzedawał prawa do eksploatacji zasobów podziemnych nabywcom z całego kraju. Sprawa jest pogmatwana, bo prawa do tych działek w wyniku dziedziczenia i sprzedaży zmieniały potem wielokrotnie właścicieli. Przekopawszy się przez księgi w hipotece stanowej, Brenda dowiedziała się ku swemu przerażeniu, że 110 obcych osób jest właścicielami zasobów mineralnych pod 16 hektarami ziemi otaczającej jej dom. Jeśli firma naftowa przekona 51 proc. właścicieli praw do zasobów podziemnych, by je odstąpili – a zwykle jej się to udaje, bo tacy właściciele dostają pieniądze, a żadnego ryzyka nie ponoszą, mieszkając daleko stąd – to może prowadzić wiercenia na gruntach, które do niej nie należą.
Ta sytuacja pokazuje prawdę szerszą: korzyści z naftowej gorączki są w dużej mierze rozproszone. Owszem, miejscowi właściciele ziemscy, którzy byli równocześnie posiadaczami praw do surowców, zarabiają teraz krocie na dzierżawie tych praw. Ale znacznie więcej pieniędzy stąd ucieka. Kierowcy ciężarówek i inni tymczasowo zatrudnieni spłacają długi w stanach macierzystych. Zyski płyną do siedzib koncernów naftowych w Kanadzie, Teksasie i Oklahomie oraz do właścicieli akcji wszędzie na świecie. Koszty zaś przeciwnie, ponoszone są na miejscu. Każdy medal ma dwie strony, tego nie da się uniknąć. Najgorzej, gdy dobra strona jest krótkotrwała, a interes „publiczny” tak naprawdę jest bardziej prywatny. W zachodniej Dakocie Północnej stałym mieszkańcom przypada głównie zła strona medalu. To oni mają najwięcej do stracenia, więc uczciwy rachunek ryzyka powinien uwzględniać ich interesy przed wszystkimi innymi.
W sierpniu Susan po raz pierwszy w życiu prowadziła 18-kołową platformę z gigantyczną rurą do ropociągu. Cieszyła się, że ma szansę spróbować czegoś nowego. Chciałaby zostać przewoźnikiem rur pełną gębą, bo następnym etapem rozwoju w Bakken będzie budowa sieci rurociągów. Skończy się wożenie ropy cysternami. Gubernator Jack Dalrymple, chcąc zmniejszyć uciążliwość nadmiernego ruchu ciężarowego i obniżyć koszty transportu ropy, apeluje do przedsiębiorstw kładących rurociągi o przyspieszenie prac. Władze stanowe przewidują, że do przesyłu każdego z czterech podstawowych ładunków związanych z wydobyciem – czyli ropy, zużytego płynu szczelinującego, gazu ziemnego i słonej wody ze złóż – powstanie do 13 tys. kilometrów rurociągów.


Reklama

Trwałym dziedzictwem naftowej gorączki będzie też kilka zbiorczych rurociągów dalekiego zasięgu, o wielkiej średnicy, służących do wytransportowania ropy z tego regionu, a także 50 tys. głębokich na 3 km odwiertów, setki szybów odbiorczych do odpadów oraz nieznana liczba instalacji do przerobu i magazynowania produktów odpadowych. Roponośne łupki leżą na dużej głębokości i między nimi a warstwami wodonośnymi znajduje się gruba warstwa nieprzepuszczalnych skał, więc zanieczyszczenie płycej leżących wód gruntowych płynem szczelinującym jest mało prawdopodobne. Ale nikt tego nie jest pewien do końca. Im śmielej eksperymentujemy z techniką wiertniczą, tym bardziej okazuje się, że „nieprzepuszczalne” warstwy skał okazują się zaskakująco „przemakalne”, a szczeliny potrafią prowadzić w zupełnie niespodziewanych kierunkach i na niewiarygodne odległości.
Szczególną troskę budzą dziesiątki substancji dodawanych do płynu szczelinującego, o niektórych z nich wiadomo, że mają działanie rakotwórcze lub trujące (lub podejrzewa się je o to). Na zwiększanie się prawdopodobieństwa
niekorzystnego działania na środowisko naturalne wpływa luka prawna zwana „luką Halliburtona”, od nazwy przedsiębiorstwa, które opatentowało najwcześniejszą wersję metody szczelinowania. Polega ona na tym, że uchwalone za rządów Busha i Cheneya prawo wyłącza przemysł wydobywczy gazu i ropy spod wymagań ustawy o ochronie ujęć wody pitnej. Co więcej, ani producenci, ani użytkownicy płynów szczelinujących nie muszą ujawniać publicznie wszystkich składników tych płynów, co motywowane jest ochroną tajemnicy handlowej. Ponieważ federalny nadzór kuleje, próby uregulowania sytuacji podejmują poszczególne stany. Jednak w 2011 r. legislatura Dakoty Północnej uchwaliła prawo, które – w największym skrócie – potwierdza, że szczelinowanie jest metodą bezpieczną. Koniec, kropka.
Patrząc dalej w przyszłość, nie mamy pewności, na ile odporne na upływ czasu okażą się zabezpieczenia odwiertów – rury osłonowe i czopy. Służba geologiczna Stanów Zjednoczonych przeprowadziła niedawno we wschodniej Montanie badania odwiertów naftowych sprzed kilkudziesięciu lat. Okazało się, że strumienie słonej wody przedostały się do warstw wodonośnych i zanieczyściły ujęcia wody, która przestała nadawać się do picia. No i zawsze może dojść do katastrofalnego wycieku wskutek rozszczelnienia osłony odwiertu. Agencja Ochrony Środowiska Stanów Zjednoczonych prowadzi obecnie dochodzenie w sprawie awarii, do której doszło w 2011 r. podczas szczelinowania odwiertu koło Killdeer. Jego skutkiem było przebicie warstwy wodonośnej będącej źródłem wody pitnej dla całego miasta. Jeśli idzie o liczącą tysiące kilometrów sieć rurociągów transportujących surowiec, to jest to jeszcze jeden eksperyment na wielką skalę. Projektuje je i buduje wiele różnych firm, jedne solidniejsze, inne mniej – ale nawet najlepiej zaprojektowany i położony rurociąg może pęknąć czy się rozszczelnić. Władze stanowe nie mają środków, by prowadzić nadzór nad ruchem budowlanym na taką skalę.
Gorączka naftowa na polach Bakken to dramat, którego drugi akt właśnie się rozpoczyna.
Warto wiedzieć:
Według prognoz Dakota Północna dogoni Teksas, wydobywający 2 mln baryłek ropy dziennie. Liczba odwiertów ma wzrosnąć z dzisiejszych 8 tys. do nawet 50 tys.
Negatywne skutki boomu naftowego? Watford City przyniósł on brak mieszkań, ulice pełne ciężarówek, wzrost przestępczości, przeciążenie kanalizacji i szerzącą się prostytucję.
Dla kobiety jeżdżącej ciężarówką jest to robota w oparach testosteronu. Susan tak często spotyka się z próbami molestowania seksualnego, że nie rusza się bez broni.
„Nieprzepuszczalne” warstwy skał okazują się zaskakująco „przemakalne”, a szczeliny prowadzą w zaskakujących kierunkach i na niewiarygodne odległości.
Preria dziurawa jak sito
Szczelinowanie hydrauliczne to metoda zwiększenia wydajności złoża za pomocą wpompowywania pod wielkim ciśnieniem płynu głęboko w warstwy skalne w celu ułatwienia przepływu surowca. Jest to proces przebiegający w trzech podstawowych etapach. Pokazany tu odwiert to Iverson 21-14H na zachodzie Dakoty Północnej. Sięga on 3200 m w głąb ziemi, do warstwy piaskowcowo- -łupkowej zwanej formacją Bakken. Wydobycie na tym obszarze dochodzi do 660 tys. baryłek ropy dziennie, co wywołało boom gospodarczy w całym stanie, ale równocześnie budzi pytania o koszty ekologiczne i społeczne tej hossy.

Reklama
Reklama
Reklama