Reklama

Kanczendzonga to drugi najwyższy szczyt Himalajów i trzeci najwyższy szczyt Ziemi. Tworzy go pięć wierzchołków, cztery z nich mają wysokość ponad osiem tysięcy metrów. Od wieków uważane były za święte. Według himalaistów, aby stanąć na 8586 m n.p.m., trzeba wiele poświęcić. Na Kanczendzongę organizuje się niewiele wypraw, jest górą trudną i niedostępną.

Reklama

Po raz pierwszy usiłował ją zdobyć w 1848 roku botanik Joseph Hooker, jednak udało mu się wspiąć tylko na wysokość 5800 metrów n.p.m. Kolejne wyprawy, choć kosztowały życie kilku himalaistów, również kończyły się fiaskiem. „Pięć skarbnic świata” – jak tłumaczy się z tybetańskiego nazwę góry – pozostały niezdobyte.

Pod koniec lat 20. XX wieku „skarbnice” postanowił zdobyć Günter Oskar Dyhrenfurth, 44-letni geolog i alpinista. Dyhrenfurth pochodził z Wrocławia, tu też studiował, a pierwsze górskie wyprawy odbywał w Sudetach. Marzył o Międzynarodowej Ekspedycji Himalajskiej. Sam urodzony w Niemczech, mimo zaciekłej rywalizacji pomiędzy poszczególnymi krajami, zaprosił do ekipy kolegów ze Szwajcarii, Austrii oraz Wielkiej Brytanii. Koordynatorem przedsięwzięcia została żona Güntera, Hettie, która pełniła też funkcje sekretarki oraz „komendanta” obozów bazowych.

Napój dla sportowców

Podobnie jak dzisiaj, taka wyprawa wymagała miesięcy przygotowań i odpowiednich partnerów lub, mówiąc wprost, sponsorów. Ekipa bez problemu uzyskała przychylność londyńskiego wydawcy „The Times”, potrzebne było jeszcze „twarde” wsparcie, dzięki któremu himalaiści mogli zapewnić sobie i tragarzom bezpieczeństwo. Günter Dyhrenfurth zwrócił się o pomoc do rodziny Haselbachów, właścicieli zamku i browaru w Namysłowie, słynnych wówczas producentów piwa, które w nazwie miało ich nazwisko.

Namysłów leży 60 kilometrów od Wrocławia, tam też Haselbachowie mieli główną rezydencję. Pod koniec XIX wieku przybyli tu z Bawarii, zakupili kompleks budowli, w skład których wchodziła warownia pamiętająca XIV wiek i pomieszczenia do warzenia złocistego napoju, który jeszcze w 1800 roku produkowali tu Krzyżacy. Paul Haselbach, przedstawiciel drugiego pokolenia rodziny, w szybkim tempie rozwijał działalność. Piwo z Namysłowa wyjeżdżało do Afryki i do Chin. Ojciec Paula był radcą handlowym, często odwiedzał dalekie kraje, skąd przywoził egzotyczne pamiątki. Układał je w domowej „szafie cudów”.

Dla Haselbachów potrzeba podróżowania, odkrywania nowego była czymś zupełnie naturalnym. Dlatego, gdy Günter Dyhrenfurth opowiedział o swoich planach, wsparli go bez wahania. Prawdopodobnie duże znaczenie w podjęciu tej decyzji miał syn Paula, Albrecht. Zaledwie kilka lat młodszy od alpinisty, sam o niespokojnej duszy, codziennie dbający o kondycję fizyczną, rozumiał nie tylko marzenia o Himalajach, ale też siłę współpracy z taką wyprawą.

Międzynarodowa Ekspedycja Himalaistyczna miała wiele atutów. Przede wszystkim, po raz pierwszy ekipa zamierzała rejestrować przebieg całego przedsięwzięcia na taśmie filmowej. Operatorem pionierskiego obrazu o Himalajach był Szwajcar Charles-Georges Duvanel. Poza tym Haselbachowie pracowali nad „piwem dla sportowców”, czyli napojem o obniżonej zawartości alkoholu. Wszystko więc układało się w świetny pakiet. Poza tym rozmach wyprawy był naprawdę imponujący. Przy okazji zdobywania szczytu wspinacze zamierzali przeprowadzić badania z zakresu geologii, morfologii, glacjologii, topografii, meteorologii, klimatologii i fizjologii. Ekipie towarzyszyło 400 Szerpów, którzy łącznie transportowali ponad dziesięć ton wyposażenia i materiałów, co okazało się rekordem w historii himalaizmu.

W stronę gór

Ekspedycja wyruszyła z Europy pod koniec lutego 1930 roku. Do Wrocławia i Namysłowa informacje docierały z ogromnym opóźnieniem, ale wiadomo było, że w Dehli himalaiści zostali przyjęci przez wicekróla na uroczystym obiedzie. Pociągiem dotarli teraz do Darjeeling, gdzie pakowali ładunek dla tragarzy. Czekali również na wymagane pozwolenia na pobyt w Nepalu, które mógł wydać tylko maharadża tego kraju. Pozwolenie nadeszło, ale w ostatnim dniu przed wyruszeniem w góry.

Pierwsza grupa, dziesięciu Europejczyków oraz 220 miejscowych tragarzy, wyruszyła 7 kwietnia 1930 roku. Następnego dnia opuściło bazę kolejnych 180 Szerpów. Pierwszy obrany cel – Dzongri osiągnęli za osiem dni. Było ciężko. Podczas zakładania obozu rozpętała się burza śnieżna. Część tragarzy odmówiła dalszego uczestnictwa w wyprawie. Niektórzy z nich nie mieli butów, nie byli więc w stanie iść dalej. Czterdziestu porzuciło ładunek i wróciło. Mokry śnieg utrudniał marsz. W porównaniu z breją, przez którą się przedzierali, najgorszy wiosenny śnieg w Alpach wydawał się zwykłą sielanką. Choć mieli ze sobą narty, nie chcieli ich używać, aby nie przygnębiać i tak niezbyt chętnych do dalszej wędrówki Szerpów. Szli więc razem z nimi w sięgającym czasem do piersi mokrym śniegu. Góra ich ostrzegała.

26 kwietnia dotarli na wysokość 5060 metrów n.p.m. do wstępnego celu, naprzeciw ogromnego północno-zachodniego zbocza Kanczendzongi, gdzie planowali założenie obozu przed atakiem na szczyt. Mieli chwilę na odpoczynek. Kierownik wyprawy rozważał najlepsze warianty ostatniego etapu wyprawy, jednak warunki im nie sprzyjały.

Najlepsza trasa wiodła poprzez indyjski Sikkim, a następnie północno-wschodnią i północną granią na szczyt. Zbocza góry pokryte były grubą warstwą lodu, istniało więc duże zagrożenie lawinami. Dyhrenfurth postanowił założyć trzy obozy, pierwszy na płaskiej części lodowca Kanczendzonga, drugi na tarasie pod północną ścianą, pomiędzy Twin Peak a Kanczendzongą i trzeci, ostatni, na półce wyżłobionej w stoku lodowca.

Nieoczekiwana zmiana planów

Byli już blisko. 9 maja uznali, że mogą założyć ostatnie, trzecie obozowisko, kiedy od lodowca oderwała się wielka masa lodu, która opadła lawiną w kierunku uczestników wspinaczki. Zginął najbardziej doświadczony spośród tragarzy. Święta góra się opierała.

Dyhrenfurth, nie chcąc narażać ludzi na dalsze niebezpieczeństwo, zdecydował o podjęciu ataku inną, północno-zachodnią trasą. Choć równie trudna, zdawała się dać szansę na powodzenie. Ale tym razem na drodze stanął silny monsun. Z ciężkim sercem, Dyhrenfurth postanowił porzucić koncepcję zdobycia szczytu tą drogą, a następnie zrezygnować z ataku na szczyt. W tej sytuacji była to najlepsza decyzja. Czasami lepiej wycofać się wcześniej.

Wyprawa nie zamierzała dać się pozbawić życiowej przygody. Postanowili wejść na Jongsong Peak, wznoszący się na wysokość 7462 metrów n.p.m., również, jak dotąd, niepokonany. Ten szczyt wznosi się na granicy Tybetu, Nepalu i Indii. Trzeba było pokonać rozległy lodowiec oraz przenieść 200 ładunków ze sprzętem, mając do dyspozycji tylko 75 pozostałych tragarzy. Dodatkowo pora monsunów była „u progu drzwi”. Mimo nacisków współtowarzyszy, by odesłać większość ludzi do Nepalu i kontynuować wyprawę na Jongsong Peak w małej grupie, Dyhrenfurth skierował ku górze całą ekspedycję. Jak pisał potem w książce: „nasz pech został przy Kanczendzondze”. Szczyt Jongsong Peak zdobyty został 3 czerwca 1930 roku.

Taśmy prawdy

Niespełna rok po zakończeniu ekspedycji, 31 marca 1931 roku, na ekrany kin wszedł pierwszy w historii film o wyprawie w Himalaje „Himatschal – Der Thron der Götter” – „Himatschal. Tron bogów”. Obraz wyreżyserowany przez samego Dyhrenfurtha został przyjęty z entuzjazmem. Jeden z krytyków pisał: „Niezwykły, wielki sukces… aplauz, który wypełnił salę, był jak nawałnica, silna i gorąca. Bardzo rzadko zdarza się okazja, by móc usłyszeć tak wielkie podniecenie”.

Inny krytyk podczas projekcji w Monachium relacjonował: „Film spowodował coś wprost niezwykłego, wybuch żywego aplauzu, jaki rozległ się w sali kinowej po zakończeniu projekcji ucichł dopiero, gdy rozległy się okrzyki o jej powtórzenie”. Pracę operatora kamery, Charlesa Duvanela, okrzyknięto „ukoronowaniem osiągnięć mistrzostwa produkcji filmowej”. Pisano: „Świetna kompozycja, tętniące życiem obrazy i wspaniałe pomysły, kamera nieprzerwanie błądząca po obozowisku wyprawy, obserwująca urzekający świat natury, niczym milczący świadek obserwujący śmiałków sięgających, metr po metrze, po zwycięstwo w zmaganiach z nieprzystępną górą”.

Reklama

Haselbachowie mogli teraz wznieść kufel piwa za szczęśliwe zakończenie wyprawy. Jeszcze w tym samym roku Albrecht Haselbach opatentował swoje „piwo sportowe”, które – jak twierdził – służy tym, którzy pragną zachować zdrowie. Pewnie też uśmiechał się pod nosem. W końcu zaczął wielką erę sponsoratu.

Reklama
Reklama
Reklama