Reklama

Człowieka, który ukazał mi ukryte prądy naszego życia – potężny przepływ surowców i produktów, do którego przyczynia się 7,7 mld ludzi – poznałem w Amsterdamie. Był rześki jesienny poranek, a ja siedziałem we wspaniałym, starym stosie cegieł przy Oosterpark – pałacu pełnym łukowatych korytarzy, wytwornych klatek schodowych i bezużytecznych wieżyczek. Sto lat temu, gdy Holendrzy wciąż czerpali kawę, ropę i kauczuk ze swojej kolonii w Indonezji, ten budynek został wzniesiony jako instytut badawczy. Dziś mieści różne organizacje dobroczynne. Ta, dla której pracuje Marc de Wit, nazywa się Circle Economy i jest częścią międzynarodowego ruchu, który chce zreformować z grubsza całe nasze postępowanie z ostatnich dwóch wieków – od czasu rozwoju silnika parowego.

Reklama

Wyjąwszy jakąś broszurę, de Wit rozłożył schemat, który nazwał „rentgenem naszej globalnej gospodarki”. W przeciwieństwie do naturalnych ekosystemów, które działają cyklicznie – rośliny rosną na glebie, zwierzęta zjadają rośliny, ich odchody zasilają glebę – gospodarka przemysłowa jest w znacznym stopniu linearna. Na schemacie grube, kolorowe nurty czterech rodzajów surowców – minerałów, rud, paliw kopalnych i biomasy – wzbierały od lewej do prawej, rozszczepiając się i splatając, aby stać się produktami zaspokajającymi siedem ludzkich potrzeb. Piasek trafiał do betonowych wieżowców mieszkalnych na sześciu kontynentach. Rudy metali zamieniały się w statki, samochody, ale również kombajny – w ciągu jednego roku zebraliśmy 22,2 mld ton biomasy tylko po to, żeby nas wyżywić. Paliwa kopalne napędzały te pojazdy, zapewniały ciepło, zamieniały się w plastik, a tym samym najróżniejsze rzeczy wokół nas. Całkowity napływ surowców do gospodarki w 2015 r. wyniósł 102,3 mld ton.

Pięknie, jak na razie. Problemem jest to, co dzieje się później, kiedy już zaspokoimy nasze potrzeby. To źródło wszystkich środowiskowych kłopotów. De Wit wskazał szarą mgłę po prawej stronie diagramu. To były odpady.

Wyjaśnił, że w 2015 r. mniej więcej 2/3 materiału, który wydrapaliśmy z planety, przeciekło nam przez palce. Ponad 67 mld ton zdobytego z trudem towaru zostało utracone, w większości bezpowrotnie. Plastikowe śmieci spłynęły do rzek i oceanów, podobnie jak azotany i fosforany wypłukiwane z nawożonych pól. Jedna trzecia żywności zgniła, choć Amazonia była wylesiana, żeby wyprodukować jeszcze więcej żywności. Pomyśl o jakimś problemie ekologicznym, a całkiem możliwe, że będzie miał związek z odpadami. To obejmuje zmiany klimatu – dochodzi do nich dlatego, że spalamy paliwa kopalne i wyrzucamy odpady – CO2 – do atmosfery.

To może zabrzmieć absurdalnie, ale kiedy de Wit zasypywał mnie tamtego ranka liczbami, czułem się, jakbym doznawał objawienia. Ten powykrzywiany diagram w klarowny sposób definiował, co jest do zrobienia. Jasne, mówił – zagrożenia, przed którymi stoimy, są różnorakie i przytłaczające. I oczywiście mają skalę globalną. Ale tak naprawdę żeby sobie radzić na tej Ziemi, musimy zrobić tylko jedno: przestać ją marnować w tak wielkim stopniu. De Wit wskazał mi cienką strzałkę u dołu schematu skierowaną wstecz, od prawej do lewej, wyobrażającą cały materiał, jaki zdołaliśmy przechwycić poprzez recykling, kompostowanie i tak dalej. Było tego tylko 9,3 mld ton, zaledwie 9 proc. całości.

„Luka cyrkulacyjna”, jak nazwał to zjawisko de Wit ze swymi kolegami, gdy prezentowali je na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos w 2018 r., jest stosunkowo nowa w historii ludzkości. Rozpoczyna się wraz z przemysłowym wykorzystaniem paliw kopalnych w XVIII w. Do tego czasu większość z tego, co robili ludzie, było wykonywane dzięki sile mięśni, ludzkich lub zwierzęcych. Uprawa, wytwórczość i transport wymagały ciężkiej pracy, co sprawiało, że wszystko było cenne. Nasza ograniczona energia fizyczna limitowała też wielkość rysy, jaką pozostawialiśmy na powierzchni planety. Ale większość z nas była w wyniku tego bardzo biedna.

Tania energia kopalna zmieniła to wszystko. Ułatwiła wydobycie surowców, przewożenie ich do fabryk i rozsyłanie gotowych produktów po świecie. Paliwa kopalne doprowadziły do eksplozji możliwości. W ciągu minionych 50 lat, gdy populacja świata wzrosła ponaddwukrotnie, ilość materiałów przepływających przez gospodarkę uległa z górą potrojeniu.

– Teraz to się kończy – powiedział de Wit.

W tym samym półwieczu ekolodzy ostrzegali, że istnieją granice wzrostu. Nowy ruch „gospodarki o obiegu zamkniętym” jest inny. To zbiór strategii – czasem starych, takich jak ograniczanie konsumpcji, powtórne wykorzystywanie i recykling, czasem nowych, chociażby wynajmowania rzeczy, zamiast ich posiadania – które mają w sumie przekształcić światową gospodarkę w ten sposób, żeby wyeliminować odpady. Gospodarka o obiegu zamkniętym nie zmierza do zakończenia wzrostu, tylko do nagięcia naszego sposobu postępowania w taki sposób, żeby znowu harmonizował z naturą i żeby ten wzrost mógł trwać. „Dobrobyt w świecie ograniczonych zasobów”, jak to ujął kiedyś Janez Potočnik, europejski komisarz ds. środowiska.

Ta idea się przyjmuje, zwłaszcza w Europie, na tym małym, zatłoczonym, zamożnym, ale ubogim w zasoby kontynencie. Unia Europejska inwestuje w tę strategię miliardy, Holandia zobowiązała się, że do roku 2050 będzie działać w obiegu w pełni zamkniętym. Amsterdam, Paryż, Londyn – wszystkie te miasta mają plany.

– To się musi udać – powiedział Wayne Hubbard, szef Londyńskiej Rady Odpadów i Recyklingu, gdy go zapytałem, czy gospodarka o obiegu zamkniętym jest możliwa.

Człowiekiem, który zdecydowanie w to wierzy i którego praca okazała się odkrywcza dla wielu innych, jest amerykański architekt William McDonough. Wraz z niemieckim chemikiem Michaelem Braungartem napisał w 2002 r. wizjonerską książkę Cradle to Cradle (Od kołyski do kołyski), która stwierdza, że produkty i procesy gospodarcze mogą być projektowane w taki sposób, by wszelkie odpady stawały się surowcem dla czegoś innego. Przed wyruszeniem do Europy wybrałem się do pracowni McDonougha w Charlottesville w Wirginii. Rozmawiając, przeskakiwaliśmy z tematu na temat, aż w końcu zdołałem mu zadać dręczące pytanie: Czy ten cały koniec śmieci to nie są po prostu gruszki na wierzbie?

– To są gruszki na wierzbie, bez dwóch zdań – odpowiedział McDonough. – Gruszki na wierzbie są nam potrzebne, żebyśmy mogli iść naprzód. Pamiętasz, co powiedział Leibniz.

Słabo znałem dzieła tego filozofa.

– Leibniz powiedział: „Jeżeli to jest możliwe, to to istnieje”. A ja mówię: „Jeśli możemy sprawić, żeby to zaistniało, to to jest możliwe”.

Czy to był tautologizm? Czy to było mądre? Czy Leibniz naprawdę tak powiedział? Byłem zaintrygowany. Wkrótce potem oddałem do naprawy moją starą, poobijaną walizkę z kółkami (co było bardzo cyrkulacyjne w porównaniu z kupnem nowej), spakowałem certyfikowane dżinsy „od kołyski do kołyski”, które podarował mi McDonoug, i wyruszyłem szukać dowodów na możliwość istnienia gospodarki o obiegu zamkniętym.

Metale

Prawdę mówiąc, pierwsze małe luki w naszym naturalnym obiegu zamkniętym poprzedzają rewolucję przemysłową z XVIII w. Rzymianie poza tym, że bez zahamowań rozrzucali rozbite amfory, gdzie popadnie, rozwinęli również system kanałów ściekowych. To znaczy, że odprowadzali ludzkie nieczystości do rzek, zamiast wywozić je na pola, gdzie powinny się znaleźć, o czym powie wam każdy spec od obiegów zamkniętych. McDonough pamięta, że w latach 50. ub. wieku, gdy był małym chłopcem w Tokio (jego rodzice służyli w amerykańskiej armii okupacyjnej), budziły go odgłosy wybierania fekaliów z szamba przez miejscowych rolników. Matka śpiewała mu wtedy kołysanki, czasami po japońsku z akcentem z Alabamy. Wywarło to na nim trwałe wrażenie.

Rzymianie, tak jak wcześniej Fenicjanie, wydobywali miedź z bogatych złóż Río Tinto w Hiszpanii. Ale prowadzili też recykling – przetapiali brązowe posągi podbitych ludów. Miedź zawsze była łakomym kąskiem dla przetwórców. W porównaniu ze ściekami jest rzadka i cenna.

Na podwórku huty miedzi Aurubis w Lünen, w niemieckim Zagłębiu Ruhry, pośród kwiatowej rabaty stoi wielkie popiersie Lenina – pamiątka po wielu Leninach z brązu, które zostały tu przetopione po zjednoczeniu wschodnich i zachodnich Niemiec w 1990 r. Zwożono je z miast i miasteczek całej komunistycznej części kraju. Aurubis, największy europejski producent miedzi, jest też największym na świecie zakładem prowadzącym recykling tego metalu. Kiedy go budowano w 1916 r., u szczytu I wojny światowej, brakowało miedzi do produkcji pocisków artyleryjskich, toteż Niemcy ściągali dzwony z kościelnych wież.

– Od tamtej pory zakład zajmował się wyłącznie recyklingiem – stwierdził Detlev Laser, zastępca dyrektora huty.

Miedź, w przeciwieństwie do, powiedzmy, plastiku, można przetwarzać w nieskończoność bez utraty jakości – to świetny materiał do obiegu zamkniętego. Zakład w Lünen nadal przetwarza miedź, głównie rury i kable, ale musiał się przystosować do odpadów, w których jest jej znacznie mniej. W miarę jak Europa zastępuje wysypiska spalarniami, pojawia się dużo żużla zawierającego drobiny metalu – „bo ktoś sobie wyrzuca telefon komórkowy do zwykłego kubła, zamiast oddać go do recyklingu”, jak wyjaśnił Laser.

Wraz z Hendrikiem Rothem, zarządcą ds. środowiska, patrzyłem, jak koparka wrzuca pełne łyżki elektronicznych śmieci, w tym laptopy, na taśmociąg, który transportuje je do rozdrabniarki – to pierwszy z kilkunastu etapów procesu sortowania. Do jednej ze stacji przenośnik dowoził kawałki obwodów drukowanych wielkości dłoni. Jedne spadały w otchłań, inne, jak gdyby z własnej woli, wskakiwały na taśmę powyżej. Roth wyjaśnił, że kamery decydują, czy dany kawałek zawiera metal – a jeśli nie, uruchamia się pod nim w odpowiedniej chwili strumień powietrza.

Aurubis sprzedaje odzyskiwane aluminium i plastik zajmującym się nimi branżom. Miedź oraz inne metale nieżelazne trafiają do jego własnych pieców. Na schludnym placu kurz jest zbierany każdego dnia i trafia do przetopienia.

– Nie mamy tu odpadów – pochwalił się Laser.

Według raportu ONZ z 2017 r. w skali świata przetwarzana jest z grubsza zaledwie jedna piąta wszystkich odpadów elektronicznych. Aurubis przyjmuje nawet dostawy z USA.

– Zastanawiam się czasami, dlaczego tak wysoko uprzemysłowiony kraj rezygnuje z tych zasobów – powiedział Roth. – Przecież oni siedzą na miliardach.

To zaczyna się zmieniać. Na przykład Apple zachęca klientów do oddawania starych iPhone’ów. Inteligentny robot w Teksasie rozbiera je, wydobywając materiały do nowych urządzeń.

Ale miedź ilustruje ogólne wyzwanie: istnieje limit tego, co może dokonać agresywny recykling. W zakładzie Aurubis odzyskiwana miedź stanowi zaledwie jedną trzecią produkcji. Reszta nadal pochodzi z kopalń. W ciągu ostatniego półwiecza światowa produkcja miedzi wzrosła czterokrotnie. Technologie, których potrzebujemy, żeby uwolnić się od paliw kopalnych, wymagają mnóstwa tego metalu. Na jedną dużą turbinę wiatrową potrzeba ok. 33 ton miedzi.

– Popyt rośnie – powiedział Laser. – Nigdy go nie zaspokoisz recyklingiem.

Gospodarka o obiegu zamkniętym będzie wymagała innych strategii.

Odzież

Emblemat Fundacji Ellen MacArthur, zestaw kółek umieszczonych jedno w drugim, zdobił bluzę z kapturem, którą Dame Ellen miała na sobie, kiedy spotkaliśmy się w jej siedzibie, strychu zakładu żaglomistrzowskiego znajdującego się na wyspie Wight. W 2005 r., mając 28 lat, MacArthur ukończyła samotną żeglugę wokół świata 23-metrowym katamaranem w rekordowo krótkim czasie nieco ponad 71 dni. Zabrała ze sobą jedzenia na 72 dni. Ścigała się ze sztormami w Antarktyce i naprawiła zepsuty generator. Wróciła do domu, przetrzymawszy mikrokosmos statku kosmicznego zwanego Ziemią i uświadomiwszy sobie dogłębnie, jak ograniczone są jego zasoby.

Zastanawiała się, dlaczego wszyscy ludzie o tym nie mówią. Zrezygnowała z wyczynowego żeglarstwa i wykorzystała swoją sławę oraz dostęp do korporacyjnych sal posiedzeń do założenia organizacji, która promuje gospodarkę o obiegu zamkniętym, wykorzystując szereg strategii (patrz diagram na str. XX). Najlepsze jest to, co najprostsze: Marnuj mniej, używając rzeczy dłużej.

Dla wielu osób to rozwiązanie jest najbardziej dotkliwe w ich szafach. Według raportu Fundacji Ellen MacArthur od roku 2000 do 2015, kiedy ludność świata zwiększyła się o jedną piątą, produkcja odzieży uległa podwojeniu na skutek eksplozji tzw. szybkiej mody. Wobec dostępności tak wielu tanich rzeczy do 2015 r. przeciętny ciuch był noszony o jedną trzecią raza mniej. W tym roku świat wyrzucił odzież wartą ponad 450 mld dol.

Jorik Boer zarabia na życie, ratując część z niej jako szef Boer Group – holenderskiej firmy rodzinnej utworzonej sto lat temu na ulicach Rotterdamu, po których krążył jego pradziadek, zbierając do wózka szmaty, metal i papier. Dziś ze swojej bazy w Dordrechcie Boer kieruje pięcioma zakładami w Holandii, Belgii, Francji i Niemczech. W sumie każdego dnia zbierają i sortują – a także sprzedają do powtórnego użycia lub recyklingu – do 460 ton wyrzuconej wcześniej odzieży.

Boer powiedział mi, że ludzie mają błędne wyobrażenie o tym, co się dzieje z rzeczami, które wrzucają do pojemnika na używaną odzież. Sądzą, że trafia ona bezpośrednio do potrzebujących osób. A zazwyczaj jest tak, że firmy takie jak jego kupują ofiarowane ubrania, sortują je i odsprzedają – na całym świecie.

– Musisz mieć mnóstwo doświadczenia, żeby wiedzieć, gdzie możesz sprzedać do powtórnego użytku jakąś rzecz – powiedział Boer. Przez okno za jego plecami widziałem szybkie, ale wprawne ruchy kobiet zdejmujących ciuchy z przenośników, oglądających je pobieżnie, a potem obracających się i wrzucających daną rzecz do jednego z grubsza 60 worków. Każda z kobiet sortuje ok. trzech ton dziennie, wyjaśnił Boer. Sortowaczki muszą mieć wyczucie mody – zwłaszcza w przypadku najlepszej odzieży, stanowiącej zaledwie 5–10 proc. całości, ale zapewniającej większość zysków firmy. W Rosji i wschodniej Europie cenione rzeczy, takie jak kobieca bielizna, mogą przynieść do pięciu euro za kilogram. Większość towaru niskiej jakości jest wysyłana w 55-kilogramowych balach do Afryki, gdzie sprzedaje się go po zaledwie 50 centów za kilo.

W którymś momencie Boer zerknął na moją szarą marynarkę sportową. Byłem przekonany, że nie jest w stanie dojrzeć plam tuszu w wewnętrznej kieszeni.

– Twojej kurtki nie moglibyśmy sprzedać nigdzie. Nikt na świecie nie chciałby jej kupić – oświadczył radośnie. Powiedział, że musiałby komuś dopłacić za to, by zabrał mój niemodny łach. Byłem zły, więc zapytałem, czy sprzedają też używaną bieliznę.

– To jest czysta bielizna – wyjaśnił Boer. Ludzie na ogół nie ofiarowują brudnych rzeczy.

Ostatnio firma dostaje więcej rzeczy, niż jest w stanie przerobić. Głównie z Niemiec, które zbierają 75 proc. tego, co wyrzucą, bo zaangażowały się w to zarządy miast. Boer nie potrafi znaleźć odpowiedniej liczby wykwalifikowanych pracowników. Na stanowisku oceny T-shirtów zauważyłem starszego mężczyznę.

– To mój tata – wyjaśnił Boer. Marinus, emerytowany dyrektor, wciąż mu pomaga. Uwielbia tę pracę.

Największym zmartwieniem Boerów jest to, jak odzież się zmienia. W tej chwili firma potrafi odsprzedać 60 proc. tego, co przyjmuje. Ubrania używane są nadal lepsze dla planety (nie trzeba zastępować materiału i energii użytej do ich produkcji), a także dla Boera.

– To finansuje cały ten biznes – powiedział mi.

Pozostałe 40 proc., łachy, których nikt nie chce, przerabia się na ścierki lub rozdrabnia na materiał izolacyjny bądź wypełniający. Niektóre zostają spalone. Część poddana recyklingowi w coraz większym stopniu obejmuje tanie, zużyte rzeczy. Boer traci na tym pieniądze. Jak twierdzi, szybka moda może wysadzić go z siodła.

Istnieje jedna forma recyklingu, na której troszkę zarabia. Od lat wysyła wełniane swetry i luźne dzianiny do firm we włoskim Prato, gdzie wełna jest mechanicznie rozczesywana, co pozwala odzyskać długie włókna, z których da się robić rzeczy równie dobre jak nowe. Dzianiny bawełniane lub poliestrowe nie mogą być przetwarzane w ten sposób, bo włókna wychodzą za krótkie. Kilka startupów pracuje nad technologią chemicznego recyklingu tych włókien. Zdaniem Boera Unia Europejska powinna to przyśpieszać, wymagając, by nowe materiały zawierały, powiedzmy, 20 proc. włókien z recyklingu.

– Za 10 lat do tego dojdzie. Musi do tego dojść.

U Ellen MacArthur usłyszałem entuzjazm dla innego modelu biznesowego sprzyjającego obiegowi zamkniętemu w wielu sektorach – opartego na wynajmowaniu zamiast posiadania. Rent the Runway i inne firmy internetowe wypożyczające odzież stanowią niespełna jedną dziesiątą światowego rynku mody, ale szybko rosną.

Teoretycznie wypożyczanie jest bardziej zrównoważone. Jeśli wiele osób korzysta z tej samej rzeczy, to ogólnie ilość potrzebnej odzieży może być mniejsza. W praktyce nie jest to takie pewne. Klienci mogą po prostu uzupełniać luksusowymi elementami odzież, którą już posiadają. A wypożyczanie zwiększa popyt na opakowania, przewozy i czyszczenie chemiczne. Dziennikarka Elizabeth Cline, pisząca ostatnio dla Elle, autorka dwóch książek na temat szybkiej mody, próbowała podsumować za i przeciw. Noszenie tego, co już masz w szafie, jest najbardziej zrównoważonym sposobem ubierania się – stwierdziła.

Żywność

Ludzie nie mogą przejść na obieg zamknięty samodzielnie. Musi zmienić się system, w którym funkcjonują. Ale ich indywidualne wybory także mają znaczenie.

– Po pierwsze chodzi o zużywanie mniejszej ilości rzeczy – powiedziała Liz Goodwin ze Światowego Instytutu Zasobów.

W roku 2008 Waste and Resources Action Programme (WRAP – Program Działań na rzecz Odpadów i Zasobów), organizacja non profit, którą Goodwin wtedy kierowała, przeprowadziła jedno z pierwszych dużych badań marnowania żywności. Ponad 2,1 tys. brytyjskich rodzin zgodziło się na to, żeby jej inspektorzy przejrzeli ich śmieci i zważyli każdy kawałek jedzenia.

– To był szok – wspominała Goodwin. – Znajdowaliśmy całe kurczaki w opakowaniach.

Każdego roku prawie połowa sałatek i jedna czwarta owoców lądowała w kubłach, podobnie jak blisko 400 tys. ton ziemniaków. W sumie Brytyjczycy wyrzucali jedną na trzy torby z zakupami spożywczymi.

Okazało się, że nie są wyjątkiem. Jak mi powiedział Richard Swannell, globalny dyrektor WRAP, w skali świata marnowana jest mniej więcej jedna trzecia żywności, kosztem prawie biliona dolarów rocznie. Wyjaśnił, że przed badaniem WRAP nikt nie uświadamiał sobie, jak wiele żywności – i pieniędzy – trafia do śmieci.

Program WRAP zainicjował radosną kampanię społeczną Love Food Hate Waste prowadzoną w kobiecych grupach i mającą na celu rozpowszechnianie rad, jak ratować żywność. (Ulubioną metodą były sposoby przygotowywania tostów z czerstwego chleba). Przekonywano też sieci spożywcze do stosowania prostych działań: wyraźniejszych, wydłużonych dat przydatności do spożycia; mniejszych, zamykanych opakowań; rezygnacji z organizowania promocji typu „kup jedno, weź drugie za darmo” w przypadku łatwo psujących się artykułów. To był nudny, choć zapomniany przejaw zdrowego rozsądku, ale który przynosił owoce. Do roku 2012 ilość żywności marnowanej w Wielkiej Brytanii zmalała o jedną piątą.

– Osiągnęliśmy ogromny postęp – powiedział Swannell.

Ten postęp utknął ostatnio w martwym punkcie, ale przecież nikt nigdy nie oczekiwał, że sam zdrowy rozsądek zakończy marnotrawstwo. Może potrzeba tu zaangażowania sztucznej inteligencji. W przebudowanej fabryce wiktoriańskich mebli w Londynie Marc Zornes, szef startupu Winnow, promuje nowoczesne rozwiązanie, które jego firma umieściła już w 1,3 tys. kuchniach restauracyjnych – inteligentne pojemniki na śmieci.

Zornes zademonstrował takie urządzenie w swojej sali konferencyjnej, używając plastikowej nogi kurczaka. Za każdym razem, kiedy kucharz lub kelner wrzuca do pojemnika Winnow zawartość jakiegoś garnka albo talerza, waga mierzy łączną masę, a kamera robi zdjęcie. Oprogramowanie SI rozpoznaje te śmieci – w Ikei nauczyło się rozróżniać trzy różne rodzaje klopsików – i wyświetla ich koszt.

Według Zornesa jego klienci rutynowo zmniejszają odpady żywnościowe o połowę, słuchając swych kubłów na śmieci.

– Kiedy zaczynasz mierzyć problem, zaczynasz nad nim panować – powiedział Zornes. Zarabiasz w mniejszym stopniu na tym, co wyrzucasz.

Coś podobnego przeżyłem w amsterdamskiej restauracji InStock przygotowującej ambitne dania z nadwyżek żywności. W surowej, ale przytulnie oświetlonej sali usiadłem pod drewnianą tablicą podającą łączną wagę „ocalonej żywności” – 780 054 kg. Freke van Nimwegen siedziała przy barze, sprawdzając księgi. Przysiadła się do mnie i kiedy czekałem na zamówiony posiłek, opowiedziała mi swoją historię.

Była dwa lata po szkole biznesu i pracowała dla Albert Heijn, największej holenderskiej sieci spożywczej, gdy odkryła problem marnowania żywności. Jako asystentka kierownika sklepu chciała coś z tym zrobić, a nie mogła – banki żywności mogły przyjąć trochę chleba, ale nie całość produktów rolnych. W 2014 r. wraz z dwójką współpracowników wpadła na pomysł InStocku. Przekonali firmę, by ich wsparła. Z doraźnie działającej knajpki rzecz przerodziła się w tę restaurację, a potem dwie inne, w Utrechcie i Hadze. Dla van Nimwegen sprawa zaczęła się robić naprawdę interesująca.

– Nie marzyliśmy o stworzeniu sieci restauracji – powiedziała. – Nic z tych rzeczy. My chcieliśmy coś zrobić z marnowaniem jedzenia.

Pojawiło się moje główne danie – Kentucky Fried Goose, smażona gęsina w panierce.

– Proszę uważać, w mięsie może trafić się śrut – ostrzegła mnie kelnerka.

Van Nimwegen wyjaśniła, że port lotniczy Schiphol zatrudnia myśliwych do likwidowania dzikich gęsi, które mogą wpadać do silników odrzutowych. Kiedyś martwe ptaki palono, teraz trafiają tutaj. Nuggetsy były żylaste, ale smaczne i wolne od śrutu. Z bakłażanowym czatni paprykowym sosem jadło się je przyjemnie.

Kucharze z InStock improwizują z tym, co uda im się zdobyć. Żywność pochodzi z sieci Albert Heijn, ale też od producentów, w tym farmerów.

– Łatwo jest wskazać palcem supermarket – powiedziała van Nimwegen. – Cały łańcuch dostaw, łącznie z klientami, wszyscy chcą mieć wszystko „na składzie”. W zasadzie jesteśmy po prostu zepsuci. Firmy nie chcą przyznawać się do tego, że czegoś nie mają, więc zawsze mają wszystkiego odrobinę za dużo.

W 2018 r. InStock zaczął dostarczać nadwyżki żywności do innych restauracji. Obecnie priorytetem van Nimwegen są kontrakty na zaopatrywanie korporacyjnych stołówek.

– Najważniejsza jest dla nas ilość – tłumaczy. – A w takich miejscach lunch je nawet tysiąc osób.

Na deser była bajeczna pianka z jagód i wiśni gotowanych w czerwonym winie z butelek, które zbyt długo stały otwarte na barze. Rachunek dostałem w zabawkowym wózku na zakupy wypełnionym zdeformowanymi owocami: spłaszczoną brzoskwinią i bardzo wychudzoną gruszką. Schowałem je do kieszeni, żeby uzupełnić lunche, które chciałem ocalać z bufetu śniadaniowego, po czym, czując miłe połączenie lekkości i sytości, wróciłem rowerem do hotelu przez mglistą amsterdamską noc.

Początki

Wydostanie się z pułapki, w którą wpędziła nas linearna ekonomia, i powrót do gospodarki wzorowanej na naturze będzie wymagać „myślenia dywergencyjnego”, jak to nazywają psychologowie. W Kopenhadze zatrzymałem się, żeby podziwiać miejską spalarnię, która przetwarza śmieci w energię i zdecydowanie odbiega od normy – na jej dachu znajduje się całoroczny stok narciarski. Lecz moim prawdziwym celem było pobliskie miasto portowe Kalundborg.

Usiadłem tam w sali konferencyjnej z kierownikami 11 zakładów przemysłowych należących do odrębnych firm, które wytworzyły niezwykłą więź – zużywają nawzajem swe odpady. Przewodniczący tej grupy, Michael Hallgren, zarządza zakładem Novo Nordisk, który wytwarza połowę światowej insuliny – a wraz z siostrzaną firmą Novozymes także 330 tys. ton zużytych drożdży. Ten szlam trafia do zakładu, w którym drobnoustroje robią z niego biogaz dla 6 tys. domów oraz nawóz mogący zasilić prawie 20 tys. ha. To tylko ostatnia z 22 wymian odpadów – wody, energii lub materiałów – składających się na Symbiozę Kalundborg.

To nie było planowane, wyjaśniła mi Lisbeth Randers, miejska koordynatorka tej współpracy, która rozwijała się przez 40 lat. Pewien producent płyt okładzinowych zjawił się w Kalundborgu po części dlatego, że odpadowy gaz z rafinerii ropy był tanim źródłem energii. Potem firma zaczęła zaopatrywać się w gips w pobliskiej elektrowni węglowej, która wytwarzała go, usuwając dwutlenek siarki z dymu. W żadnym z tych przypadków względy ekologiczne nie miały podstawowego znaczenia, ale Randers oświadczyła, że Symbioza Kalundborg ogranicza emisję dwutlenku węgla o 635 tys. ton rocznie, pozwalając uczestnikom zaoszczędzić 27 mln dolarów.

Na pofałdowanych polach niemieckiej Westfalii, skąd pochodzi słynna odmiana szynki i gdzie hoduje się wiele świń, spotkałem kobietę, która nie mając wykształcenia inżynierskiego, zaprojektowała rozwiązanie na skalę przemysłową jednego z głównych problemów regionu – nadmiaru świńskiego obornika. Azotany wypłukiwane z przenawożonych pól zanieczyściły wody gruntowe mniej więcej jednej czwartej Niemiec. Typowy farmer z okolic miasteczka Velen, gdzie poznałem Doris Nienhaus, może wydawać rocznie 40 tys. dolarów na wywożenie prawie 2 tys. ton gnojowicy na nienawiezione jeszcze pola, które bywają oddalone nawet o 160 km.

– W którymś momencie to nie będzie opłacalne – powiedziała Nienhaus.

Jej rozwiązaniem jest zakład wydobywający z gnoju podstawowe substancje odżywcze – fosfor, azot i potas. Nienhaus, która pracowała kiedyś w regionalnej federacji rolniczej i hodowała świnie, przekonała 90 farmerów do zainwestowania 8,4 mln dolarów. Obornikz ich gospodarstw jest trawiony przez mikroby, a powstający biogaz zasila generator napędzający zakład. Reszta elektryczności trafia do sieci. Szybkie wirówki, objęty patentem polimer oraz odpowiednie piece rozdzielają przefermentowaną maź na brązowy płyn bogaty w azot i potas oraz popiół zawierający 35 proc. fosforu. To wszystko zostanie sprzedane, zakład nie będzie wytwarzał odpadów, powiedziała Nienhaus. Kiedy tam byłem, trwała faza testowa. Nienhaus prezentowała pierwszą partię fosforu w małym naczyniu, jak samorodki z żyły złota.

Dawno temu każdy farmer prowadził gospodarkę o obiegu zamkniętym, trzymając tylko tyle żywego inwentarza, ile jego ziemia była w stanie wyżywić. A te zwierzęta wydalały tylko tyle, ile ziemia mogła przyjąć. Przemysłowa hodowla zaburzyła ten krąg. Kilka lat temu spędziłem trochę czasu w oborze do opasu bydła w Teksasie. Patrzyłem, jak liczące po 110 wagonów pociągi z kukurydzą z Iowy wjeżdżają do teksaskiego Hereford. Widziałem góry obornika czekające na wywiezienie na pobliskie farmy. Zapytałem, czy ten nawóz nie powinien trafić z powrotem do stanu Iowa, by zasilać kukurydzę. Odpowiedziano mi, że to za drogie. Ale gdyby był tam zakład taki jak ten w Niemczech, trzeba by przewozić tylko substancje odżywcze. Może krąg znowu mógłby się zamknąć.

Kiedy Eben Bayer opracował swoją nowinkę w 2006 r., był studentem Instytutu Politechnicznego Rensselaer w Troy w stanie Nowy Jork. Chodził na zajęcia z przedsiębiorczości, ucząc się myśleć dywergencyjnie, a problemem, nad którym się głowił, były toksyczne kleje używane do produkcji płyt z drewnianych wiórów i włókna szklanego. Dorastając na farmie w Vermont, Bayer całymi godzinami wrzucał łopatą drewniane ścinki do paleniska pieca zagęszczającego syrop klonowy. Ścinki często do siebie przywierały, bo były skolonizowane przez grzybnię, gęstą siateczkę mikroskopijnych włókien stanowiącą korzenie grzybów. Bayer zastanawiał się, czy grzyby mogą stanowić nieszkodliwy klej.

Pierwszym produktem, który ze swoim partnerem Gavinem McIntyre’em wytworzył w Ecovative Design, firmie, którą założyli, były opakowania. Zaprawiali mielone włókna konopne lub drzewne wióry niewielką ilością grzybni i maleńkie, białe korzenie wypełniały przestrzenie między drobinami, oplątując je i sklejając. Bayer i McIntyre przekonali się, że ten materiał można tworzyć w formach o dowolnym kształcie. Przestaje rosnąć, kiedy go odwodnisz – a gdy już nie jest potrzebny, można go kompostować. W ciągu ostatniej dekady Ecovative wyprodukowała ponad 450 ton opakowań – narożników dystansowych, podstawek do wystawiania kosmetyków – dla klientów gotowych zapłacić nieco więcej za zrównoważony produkt.

Ostatnio firma przeszła do większych rzeczy, złożonych w 100 proc. z grzybów. W glebie grzybnia rośnie w postaci warstw siateczki, ale zetknąwszy się z powietrzem, zaczyna formować grzyby. Ecovative wymyśliła, jak przechytrzyć grzybnię i skłonić ją do hybrydowego wzorca wzrostu, w ramach którego tworzy kolejne lite mikrowarstwy jedna na drugiej.

– To jest jak biologiczna drukarka 3D – powiedział Bayer.

Dzięki funduszowi inwestycyjnemu Ecovative rozbudowuje laboratorium, pragnąc wymyślić sposoby hodowania z grzybni najróżniejszych rzeczy – podeszew butów, wegańskiej skóry, jadalnych podłoży sztucznych steków. W 2018 r. projektantka Stella McCartney zrobiła z tego materiału torebkę.

W wizji „od kołyski do kołyski” śmieci nie istnieją nawet jako koncepcja. Każdy materiał jest albo dobrze zaprojektowanym „technicznym składnikiem odżywczym”, który można w nieskończoność przetwarzać, albo ma charakter biologiczny i można go zjeść lub przerobić na kompost. Bayer podziela ten pogląd, ale zakłada, że przyszłość należy do rzeczy biologicznych.

– Materiały pochodzenia biologicznego już teraz pasują do działania Ziemi – powiedział.

Poza dobrem i złem

Te wszystkie wytwarzane przez nas śmieci nie oznaczają, że jesteśmy źli. Świadczą raczej o tym, że jesteśmy trochę tępi. Michael Braungart, kiedy spotkałem go w Hamburgu, niecierpliwie czekał, aż otworzę swój notatnik, zanim wygłosił swoją najważniejszą tezę. Zaczynał karierę jako aktywista Greenpeace’u organizujący protesty pod firmami chemicznymi. Od tamtej pory był konsultantem wielu korporacji.

– Walczymy z dziedzictwem kulturowym płynącym z przekonań religijnych – powiedział, mając na myśli monoteistyczne religie abrahamowe. Jego zdaniem spuścizna przekazywana przez nie członkom opiera się na przekazie, że natura jest dobra, zaś ludzie, wpływający na nią, zasadniczo grzeszni i źli, stąd najlepszym, co możemy robić, jest ograniczanie szkód. Zdaniem Braungarta to mało ambitne podejście. On jest ekologiem, który, podobnie jak chemicy i inżynierowie, wierzy, że możemy poprawiać naturę. Kiedyś zaprojektował biodegradowalne opakowanie lodów zawierające nasiona dzikich kwiatów. Można by je było wyrzucić, a ono mnożyłoby piękno.

Pod Amsterdamem odwiedziłem 9-hektarowy park biurowy, który zaprojektowała firma McDonougha. Braungart pomagał w doborze materiałów do jego budowy. To się nazywa Park 20/20, jest gotowe mniej więcej w trzech czwartych i już teraz stanowi miły zielony obszar. Fasady są zróżnicowane i pomysłowe, przestrzenie między budynkami słoneczne i przyjazne. Cała energia jest odnawialna, ścieki oczyszczane i wykorzystywane ponownie na miejscu. Jedna z najfajniejszych cech tej dzielnicy jest mniej oczywista: zamiast zwyczajnych stropów z betonowych płyt zastosowano tu cieńsze, z pustych w środku belek stalowych. Dzięki temu siedem kondygnacji mieści się na wysokości zajmowanej zazwyczaj przez sześć, a ogólne zużycie materiałów jest mniejsze o 30 proc.

Zimą ciepła woda z sąsiedniego kanału, przechowywana pod ziemią od poprzedniego lata, przepływa rurami pod każdą podłogą, ogrzewając przestrzeń powyżej; latem chłodna woda z poprzedniej zimy przepływa rurami w każdym suficie, chłodząc przestrzeń poniżej. I w odróżnieniu od betonowych płyt prefabrykowane sekcje podłogowo-sufitowe są zaprojektowane tak, że można je zdemontować i użyć ich ponownie, gdyby dany obiekt miał być przebudowywany lub wyburzony. Budynki z Parku 20/20 są swego rodzaju „bankami materiałów” – podczas gdy gdzie indziej materiały budowlane stanowią największy strumień odpadów trafiających na wysypiska.

Gospodarka o obiegu zamkniętym jest marzeniem, które inspiruje wielu ludzi do działania. Ale, jeśli wolno mi zakończyć tę podróż niemiłym akcentem, oto on: To się nie dzieje. Jeżeli oderwiemy wzrok od radosnych przykładów i spojrzymy na suche liczby, te, które pokazał mi de Wit, zobaczymy, że „luka cyrkulacyjna” wcale się nie kurczy, tylko poszerza. Do 2050 r. nasze zużycie naturalnych zasobów może ulec podwojeniu.

– Czy to się dzieje wystarczająco szybko? Nie bardzo – stwierdził de Wit. – Wszystkie wskaźniki świecą na czerwono.

Podobnie jak inni optymiści, których spotkałem, de Wit pokłada nadzieję w czasie. Budowa gospodarki o obiegu zamkniętym będzie wymagała zasadniczej zmiany podejścia, na skalę rewolucji przemysłowej.

– Potrzeba wytrwałości. Sądzę, że nie zdołamy tego zrobić z tym pokoleniem, które jest u władzy. Musi przyjść nowe.

Reklama

Choć to moje pokolenie chciał spędzić ze sceny, nie brałem tego do siebie. My z pewnością już od dawna będziemy wąchać kwiatki od spodu, zanim nadejdzie gospodarka o obiegu zamkniętym. Ale to też będzie nasz wkład.

Reklama
Reklama
Reklama