Reklama

Tekst i zdjęcia: Jan Wierzejski

Reklama
Wenezuelska dżungla praktycznie nie wydawała żadnych odgłosów. Słyszałem jedynie miarowe bicie serca i szum wodospadu. Powoli zbliżyłem się do krawędzi. Kilometrowa przestrzeń ściany i opadający obok najwyższy wodospad na świecie robiły wrażenie. Wpiąłem przyrząd zjazdowy i wszedłem w ekspozycję. -Uważaj na tę pierwszą krawędź. Załóż protektor na linę. Kilka szarpnięć i lina może się urwać- zawołał z góry Fernando. Jeszcze raz skontrolowałem wszystkie przyrządy, spojrzałem w dół. Rubinowo-czarne kamienie tworzyły piarg, schodzący spod ściany i wrzynający się w zieloną dżunglę.

Trzy, dwa, jeden… w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Pilot przeżegnał się, odwrócił do pasażerów i pokazał kciuk do góry. Po chwili lecieliśmy trzęsącą się Cessną 202 z Ciudad Bolivar do społeczności indiańskiej Uruyen. Tam zaczynała się nasza wyprawa, otwierająca projekt Slide Challenge. Projekt ma na celu zdobycie 10 najwyższych wodospadów świata oraz zjazd na linach w obrysie nurtu rzeki. Skład ekipy to: Darek Pachut, Miłosz Forczek, Dymitri Wika, fotograf Jan Wierzejski oraz dodatkowo base-jumper Paweł Jankowski.

W stronę Salto Angel

Do Wenezueli ruszamy na początku marca. Nie jest to najlepszy termin - w kraju tym panuje kryzys w związku z buntem społeczności wenezuelskiej wobec ciągnącego się od lat reżimu prezydenta Nicolasa Maduro. Kraj jest na granicy wojny domowej. Jakimś cudem udaje nam się przejść wszystkie kontrole na lotnisku w Carracas. Pomaga list wysłany przez lokalnego przewodnika Alfredo Yupi Rangela, który zorganizuje na miejscu całą ekspedycję. Zmierzamy w kierunku wodospadu Salto Angelo (979 metrów).

Wodospad został odkryty w 1933 roku przez Jimmiego Angela’a, który patrolował teren, poszukując złóż złota. Po czterech latach wrócił w te okolice z zamiarem próby wylądowania na płaskowyżu Auyan Tepui. Udało mu się, jednak samolot ugrzązł w błocie. Jimmie wraz z żoną i kilkoma osobami załogi 11 dni schodzili z Tepui, błądząc w okolicznych stromych lasach dżunglowych.

Podobną trasę pokonujemy w towarzystwie przewodnika Fernanda “Yupiego” i 6 Indian. Trekking wiedzie przez 60 km zróżnicowanego terenu. Początkowo przecina suchą sawannę, po dwóch dniach zagłębia się w wenezuelską dżunglę.

Znajdujemy się w największym parku narodowym Wenezueli. Canaima National Park o powierzchni Szwajcarii jest szóstym co do wielkości parkiem na świecie. Pośród bezkresu dżungli wyrastają skalne góry stołowe - tepui, przez miejscową ludność zwane “domy bogów”. Są pozostałością płaskowyżu zbudowanego z warstw prekambryjskiego piaskowca, które kiedyś pokrywały granitową płytę pomiędzy dorzeczem Amazonki i Orinoko, od wybrzeża Atlantyku po Rio Negro. Z biegiem czasu płaskowyż ulegał erozji, pozostawiając samotne szczyty tepui. Znajduje się tam ponad 150 szczytów, około 300 wodospadów i sieć drobnych rzek, z których wiele bierze swój początek właśnie z gór stołowych. Ich płaskowyże, chronione 1000-metrowymi ścianami, znajdujące się na wysokości 2500 m n.p.m. stanowią niezwykłą krainę oryginalnych gatunków roślin i zwierząt. Ze stoków Auyan Tepui - góry na którą się wspinamy, spływa Salto Angel.

Po 6 dniach trekkingu wśród zmieniających się regularnie krajobrazów, docieramy do krawędzi płaskowyżu. Wstajemy wcześnie rano, aby już o wschodzie słońca zobaczyć to, o czym marzyliśmy przez ostatnie miesiące przygotowań. 979 m spadającej w czeluść Doliny Diabła wodospadu robi na nas ogromne wrażenie. Każdy w skupieniu siada na krawędzi kilometrowej ściany i zamyka się w swoich myślach.

Najpierw skok

W ciągu najbliższych godzin planujemy zjechać najwyższym wodospadem na świecie, tym samym otworzyć ambitny projekt Slide Challenge. Jeden z nas chce wykonać skok base jump ze szczytu wodospadu. Postanawiamy ten dzień przeznaczyć na przygotowania, zdjęcia wodospadu i ustalenie logistyki całego przedsięwzięcia. Następnego dnia uzbrojeni w sprzęt alpinistyczny ruszamy w stronę krawędzi płaskowyżu. Zaskakuje nas jednak niesprzyjająca pogoda.

Ponad dwie godziny czekamy aż rozwieją się białe chmury okalające wodospad. Wreszcie koło południa robi się czysto. Ustaje też wiatr. Paweł może wykonać skok. Zaraz po wybiciu się z kamienia skoczek przyjmuje pozycję stabilizującą: szeroko ramiona, szeroko nogi, wzrok w horyzont. Po 4 sekundach przenosi ramiona wzdłuż ciała i w ten sposób odlatuje lekko od ściany. Jeszcze chwila i szczęśliwie otwiera się biały spadochron. Teraz czeka go trudne zadanie: lądowanie. Jest to najtrudniejszy element skoku z Salto Angel. Wszędzie występuje gęsta dżungla. Istnieje jedynie niewielka, wcześniej wypatrzona polanka, która nie jest płaska i ma dużo kamieni. Szczęśliwie Paweł to doświadczony skoczek. Ma na koncie 4 tysiące skoków z samolotu i 10 base jumpów. Po 3 minutach dryfowania ląduje.

Słyszymy w radiu:

-Wylądowałem! Wszystko OK.

- Hurrra! - wykrzykujemy.

- Beautiful jump! - komentuje Yupi, który niejeden skok już tu widział.

Nogi się pode mną uginają. W jeszcze pełnym stresie pilotuję drona do bazy. Ale to było ekscytujące!

Zjechać najwyższym wodospadem na świecie

Noc spędzamy pod kamieniem niedaleko miejsca skoku. Śpimy głęboko. Emocje związane ze skokiem wszystkich wykończyły.

Zrywam wszystkich o 5:00 rano. - Chłopaki! Nie spać! To najważniejszy dzień.

Yupi już gotuje wodę na kawę. Jemy szybkie płatki z mlekiem w proszku i już o 6:30 stoimy w pełnym rynsztunku nad pierwszym stanowiskiem zjazdu. Sytuacja się powtarza. Po pięknym wschodzie słońca, z dołu nadciągają chmury. Rozpoczyna się żmudne czekanie na okno pogodowe. Do zdjęć z widokiem na wodospad potrzebujemy mieć dobrą pogodę. Pada decyzja - czekamy maksymalnie do południa.

Szczęśliwie zaraz po 11:00 rozpogadza się. Ruszamy. Pierwsze trzy zjazdy są niesamowite! Prawie bez kontaktu ze ścianą przesuwamy się na dół. Widoki są spektakularne. Główną techniczną trudnością jest umiejętne zakładanie protektorów na linę. Tutejsza piaskowcowa skała tak mocno trze linę na krawędziach, że wystarczyłoby kilka mocniejszych szarpnięć bez protektora (banerowej owijki wokół liny) i koszulka liny mogłaby się urwać. Na takiej linie nie można by kontynuować zjazdów.

Wysokość czterech Pałaców Kultury i Nauki postawionych na sobie robi wrażenie. Pod stopami podstawa ściany - głazy, piargowiska i bezkres dżungli. Kolejne zjazdy idą dość sprawnie. Używamy lin o długościach 90m, 2x60 m i 100m. Pierwsi zjeżdżają na pojedynczej linie, ostatni na podwójnej, ściągając jej jeden koniec ze stanowisk zjazdowych.

O zmroku docieramy do niewielkiego plateau. Tam zostajemy na noc. Do snu na karimatach układamy się praktycznie na wąskiej ścieżce. Wpatrzeni w gwiazdy i wsłuchani w szum pobliskiego wodospadu zapadamy w sen.

Dotkliwy pisk komara budzi mnie już o 5:00 rano. Jest jeszcze ciemno. Po godzinie wszyscy wstają. Jemy skromne śniadanie i rozpoczynamy pierwszy zjazd. Ten etap to zjazdy w praktycznie pionowo rosnącej dżungli. Zjazdy odbywają się bez plecaków na plecach. Cały bagaż wygodniej podwiesić sobie pod nogami. Mimo tego wygodniejszego systemu przeciskanie się między korzeniami, gałęziami i lianami jest dość uciążliwe. Dodatkowo po dwóch dniach w upale zaczynamy swoim zapachem przyciągać chmary upierdliwych małych muszek. Gdzieniegdzie przecinamy ścianę kilkusetmetrowymi trawersami spionowaną ścieżką. Wtedy cały bagaż przenosimy na plecach. Jest go na tyle dużo, że musimy po niego wracać.

O 15:00 docieramy do postawy ściany. Pozostaje jeszcze godzinne zejście stromą dżunglą do wielkiego kamienia - punktu widokowego na wodospad. Spotykamy Pawła, który po 3 dniach głodówki i czekania na nas w samotności, rzuca się na resztki naszych zapasów. Jeszcze dodatkowa godzina marszu dość już wygodną ścieżką i docieramy do obozu. Tam po południu przypływają z dołu rzeki Indianie. Poruszają się długim na kilka metrów rzeźbionym z lokalnego drzewa Lauren czułnem. Nim jutro spłyniemy rzeką Churun. Indianie częstują nas pieczonymi na ognisku kurczakami, ryżem i Coca-colą. Rozkładają nam hamaki, w których spędzamy noc.

Następny dzień to przygoda na rwącej rzece Curun. Przez bardzo suchy okres lata stan wody jest bardzo niski. Łódź pilotuje czterech Indian - dwóch na dziobie, dwóch na rufie. Kapitan operuje benzynowym silnikiem, często podnosząc go ze względu na wystające kamienie. Pierwszy pomocnik kontroluje rufę wiosłem, dwóch pozostałych kontruje całą łódź na dziobie. Bywają momenty, że wszystkich nas dziesięciu musi wyskoczyć z łodzi i na hasło: “Uno, dos, tres!” przepychać całą łódź po kamienistej mieliźnie. Po 6 h ciężkiej pracy docieramy do Canaimy.

Siedzimy już w cieniu lokalnego hotelu, gdy nagle nadchodzi wielka burza. Zwiastuje ona zbliżającą się porę deszczową. My popijając brazylijską whisky, cieszymy się z sukcesu, łaskawości losu i matki natury.

Reklama

- We were very lucky, Muchachos! Thank you for all expedition! - mówi Yupi obracając w dłoni swoje magiczne kryształy na szczęście

Reklama
Reklama
Reklama