Reklama

Tekst: Julia Lachowicz
Zdjęcia : Iwona El Tanbouli-Jabłońska, Maciej Jabłoński, F-11 Studio

Reklama

Godzina 11.55, Katmandu. Rameshwor Maharjan, dla przyjaciół Rama, wyjmuje z kosza rzeczy do prania i wrzuca je do miski. Ostatnio dużo pracował i nie ma już w co się ubrać. Jest przewodnikiem po mieście, a to przeżywa turystyczny boom. Żona Ramy i ich 11-letnia córka są u teściowej. Zaraz po nie pojadę – planuje. Dokładnie w tym czasie Dileep Kumar, nauczyciel w prywatnej podstawówce, stoi na dachu swojego domu, pod zbiornikiem z wodą. Zamyka na chwilę oczy i myśli o tym, że już sześć dni jest tatą.

Sherpa Pega też się zamyśla, odpoczywającw namiocie w bazie pod Mount Everestem. Jest w pracy. Urodził się u stóp największej góry świata i jak większość mężczyzn z jego wioski zdecydował się pracować z obcokrajowcami, którzy chcą stanąć na jej szczycie. Sam zresztą też o tym marzy. Przed nim druga próba. Rok temu, gdy po raz pierwszy wybrał się na taką wyprawę, przeszkodziła mu lawina. Zabiła 16 jego znajomych Szerpów. Ale teraz o tym nie myśli. Chce się chwilę zdrzemnąć.

Godzina 11.56, Katmandu. Wstrząs. Miska z praniem ląduje na podłodze. Komórki nie działają. Rama nie może dodzwonić się do żony. Wypada z domu i bezmyślnie pędzi na plac Durbar usiany zabytkowymi świątyniami. To tu bawił się jako dziecko z kolegami, to tu modlił się do Śiwy w jego świątyni, to tu oprowadzał turystów, dumny, że takie dziedzictwo przetrwało tysiące lat. Najpiękniejszy plac świata, zapewniał obcokrajowców. Gdy widzi, że właśnie część zabytków zmieniła się w kupy gruzu, a reszta chwieje się niepewnie, jakby za chwilę miała runąć, zaczyna płakać. Z bezsilności.

Sekundy po tym, jak kontener z wodą wali się centymetry obok głowy Dileepa, ten zbiega na dół. Widzi żonę klęczącą nad córką. Odruchowo robi to samo. Czuje, jak gruzy spadają mu na głowę. Tradycyjne nepalskie cegły są niewypalane, a więc kruche. Rozsypują się jak babki z piasku. Malutka Mahira nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Śpi chroniona ciałami rodziców. Dileep powoli odrzuca porozbijane cegły i resztki domowych urządzeń. Z pomocą brata Dileepa w końcu wychodzą. Ale Mahira dalej ma zamknięte oczy. Próbują ją dobudzić. Krzyknie dopiero pół godziny później. Ten płacz Dileep pamięta lepiej niż ten po porodzie. Wie, że Mahira sześć dni po przyjściu na świat dostała drugie życie.

Zobacz wideo:

W Himalajach rozlega się wtedy huk. Pega Sherpa najpierw nie wie, co się dzieje. Chce wyjść z namiotu, ale ziemia trzęsie się tak mocno, że nie może utrzymać się na nogach. W tym momencie nie wie jeszcze, że trzęsienie ma magnitudę 7,8. Że przez kolejne dni będą powracać wstrząsy wtórne. Że za niecały miesiąc z jeszcze większą siłą ziemia zatrzęsie się w rejonie Dolakha na wschodzie kraju. I że Nepal nie będzie już nigdy tym samym Nepalem co o 11.55. Powoli wychodzi z namiotu. Patrzy w górę. Widzi ogromną lawinę, która sunie wprost na obóz. Zaczyna biec, jak wszyscy. Ukrywa się pod głazem. Lawina przelatuje mu nad głową. Baza pod Everestem pokrywa się kilkudziesięcioma centymetrami śniegu. Nie widać kolorowych namiotów, flag modlitewnych, leżaków do opalania ani sznurków na pranie. Jest biało i zupełnie cicho. Dopiero kilkadziesiąt sekund po lawinie rozlegają się krzyki. Później okaże się, że w bazie zginęło 21 osób, a ponad 60 odniosło rany. I że z jego klientów wszyscy szczęśliwie się uratowali.

8712 zabitych, 22 493 rannych, 79 tys. zniszczonych budynków. W tym kultowa wieża Darahara, która królowała nad stolicą przez 183 lata, a od niedawna służyła za najlepszy punkt widokowy w mieście. ONZ szacuje, że trzęsienia w 28-milionowym Nepalu dotknęły ponad 8 mln ludzi, zostawiając wielu z nich bez dachu nad głową. Raport Narodowej Komisji ds. Planowania straty związane z ubiegłorocznymi wstrząsami szacuje na mniej więcej 7 mld dolarów, choć nieoficjalnie mówi się nawet o 10 mld, połowie PKB kraju.

Stupa Buddhanath to jedna z ikon Katmandu, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I miejsce, ​do którego pielgrzymują buddyści z całego świata. Szczególnie Tybetańczycy, dla których jest to najważniejsza świątynia poza granicami Tybetu. Podczas trzęsienia odpadł wierzchołek stupy, na którym namalowane były wszechwidzące oczy. Prace nad odbudową zaczęły się kilka miesięcy temu, choć na razie efektów nie widać.

Dla biednego państwa te statystyki są bezlitosne, choć byłyby znacznie bardziej przerażające, gdyby nie fakt, że trzęsienie wydarzyło się w sobotę, kiedy szkoły, urzędy i biurowce były zupełnie puste. Że zastało Nepalczyków w dzień, a nie w nocy, kiedy ludzie są najbardziej bezbronni. Że była ładna pogoda, więc wiele osób znalazło się tego dnia na świeżym powietrzu, gdzie podczas trzęsienia jest najbezpieczniej.

Nepal od lat ma pod górkę. I to wcale nie z powodu królujących nad nim Himalajów, ale rządzących nim władców. Wciśnięty pomiędzy dwa giganty, Indie i Chiny, walkę wpisał w swoją historię. Pokazują to najlepiej dzieje ostatniego stulecia, kiedy rozgrywała się prawdziwa wojna o tron: królowie nie chcieli ustąpić, zaś społeczeństwo domagało się zmian. Gospodarka coraz bardziej się chwiała. Szczególnie od czasu rządów maoistów w latach 90. Nepal zaczął być wymieniany pośród najbiedniejszych krajów świata. W 2015 r. znalazł się zresztą w niechlubnej trzydziestce państw z najniższym PKB. I coraz mocniej zależał od pomocy rozwojowej z zewnątrz. Największe szanse na to, że wreszcie stanie na nogi, widziano w turystyce. Przynajmniej dopóki 25 kwietnia 2015 r. nie wybiła godzina 11.56.

Światowej klasy zabytki w Katmandu z listy UNESCO, górskie wioski w dolinie Lantang, zielone doliny w regionie Dolakha zatrzęsły się, by za chwilę zupełnie zmienić oblicze. Bez prądu, bez wody, bez prywatności. Bez pięknej architektury, drewnianych rzeźbionych okiennic zdobiących świątynie, bez malowanych stup. A co gorsza bez turystów. Właściciele restauracji i hoteli na Thamelu, turystycznej dzielnicy Katmandu, szacują, że obroty spadły im nawet o 70 proc. Co więcej nic nie wskazuje na to, by w tym sezonie miało być lepiej. Część podróżników odwołuje przyjazdy ze strachu przed kolejnymi wstrząsami i lawinami. Inni – bo słyszeli, że tego pięknego Nepalu już nie ma. – Prawda jest taka, że dopóki nie odbudujemy kraju, trudno liczyć na przyjezdnych – mówi Sundar Shresthu, przedsiębiorca, który w trzęsieniu stracił wszystko. Matkę, sklep i budynek, w którym działał hotel. Sundar mieszka w Singati na wschodzie kraju, w rejonie Dolakha. Tylko 180 km od stolicy, ale aż 10 godzin drogi samochodem terenowym. I 20 km od epicentrum drugiego trzęsienia z 12 maja 2015 r. Miasteczko Singati przestało wtedy istnieć. Oficjalne dane podają, że zostało zniszczone w 99 proc., choć ten jeden procent naprawdę trudno tam dostrzec. Sundar i reszta mieszkańców Singati na pomoc w odbudowaniu miasta czekają jak na Godota. Bo ta, choć obiecana wiele miesięcy temu, ciągle nie przychodzi.

Pierwsze dni po trzęsieniu to była pełna mobilizacja. Nawet do Singati, mimo zniszczonych dróg i trudnego dostępu, trafiła pomoc humanitarna, głównie od organizacji pozarządowych. Dość szybko pojawiły się więc namioty, jedzenie i czysta woda. Wsparcie do Nepalu napływało z całego kraju, regionu, świata. Premier Indii Narendra Modi w ciągu 15 minut od pierwszego wstrząsu zaoferował pomoc i jeszcze tego samego popołudnia wysłał tam 450-osobową ekipę. Kolejne kraje, organizacje pozarządowe i prywatne osoby zgłaszały chęć działania. Na niebie nad Katmandu jeszcze nigdy nie krążyło tyle samolotów. Do tego stopnia, że jednopasmowe lotnisko nie dawało rady wszystkich przyjmować. Mimo że pracowało non stop, niektóre samoloty były odsyłane z powrotem. Pomocy było dużo, choć nie każda trafiona. – Dostajemy produkty takie jak puszki z tuńczykiem i majonez. One się nam nie przydadzą. Potrzebujemy zboża, soli i cukru – mówił Ram Sharan Mahat, ówczesny minister finansów Nepalu, parę dni po katastrofie.

W Kathmandu prace związane z odbudową ruszyły dość sprawnie. Są jednak miejsca, które od roku zostały nie uprzątnięte. Jedynie prowizoryczne ogrodzenie z blachy falistej oddziela użytkową część miasta od zburzonej wieży.

– Ponieważ znajomi wiedzieli, że mieszkam w Nepalu, niemal od razu zaczęli nam przesyłać pieniądze. Bez naszych próśb. Chcieli pomóc i ufali, że my te pieniądze sensownie wydamy – opowiada Magdalena Pietruszka-Pandey, Polka, która wyszła za Nepalczyka i od trzech lat mieszka w Katmandu. – Na początku dowiadywaliśmy się, co jest najbardziej potrzebne poszkodowanym, kupowaliśmy i jechaliśmy w teren. Ale po kilku tygodniach zdecydowaliśmy się założyć fundację i mieć pełną transparentność działań. Wszystkie wpłacone pieniądze idą na rzecz odbudowy szkoły w wiosce Dumre i projekt Mała Polska w Nepalu. Zdecydowaliśmy, że konkretna pomoc dla konkretnych ludzi to najlepsze, co możemy Nepalowi dać – dodaje. W Dumre cała wieś, razem z wolontariuszami z Polski i nepalskimi inżynierami, bierze udział w pracach przy szkole. Dzieci uczą się teraz w czymś, co nawet trudno nazwać barakiem. Dwie ławki. Wszystko na ziemi, bez tablicy, bez drzwi. Dwa kroki dalej urwisko. Dyrektor szkoły Mahendra Pandey, który przychodzi prawie codziennie oglądać postępy budowy, komentuje krótko: „mamy szczęście”.

Jednak nie wszyscy je mają. W miejscach, gdzie dotarła pomoc, jest światełko nadziei. Ale wiele wsi i miasteczek pozostawionych jest samych sobie. Organizacje pozarządowe wszystkich problemów nie załatwią. A od rządu poszkodowani dostali na razie: kilka kilogramów ryżu, arkusze blachy falistej, namiot na pierwsze tygodnie. Potem 15 tys. rupii nepalskich, czyli ok. 540 zł na rodzinę. Pół roku później 10 tys. rupii (ok. 350 zł) na ciepłe ubrania dla całej rodziny. Tymczasem kilogram ryżu w Nepalu kosztuje 80 rupii, wywrotka piasku nawet do 8 tys. Jak widać, na wiele te pieniądze nie starczają.

Statystyki Narodowej Komisji ds. Planowania mówią, że po trzęsieniu w Nepalu liczba ludzi żyjących poniżej granicy ubóstwa (ustalonej wtedy na 1,25 dol. dziennie) wzrosła prawie o milion. Wszyscy są zgodni, że aby odbudować Nepal, potrzeba pomocy na dużo większą skalę. Plany są. Rząd obiecuje na przykład, że zacznie poszkodowanym rodzinom dawać korzystne dwuprocentowe pożyczki na budowanie domów. Mają wynosić 2,5 mln rupii dla mieszkańców doliny Katmandu, półtora dla ludzi z innych rejonów. Niestety pieniędzy tych, 10 miesięcy po trzęsieniu, nadal nie widać. Choć media donoszą, że do rządu Nepalu po kataklizmie wpłynęło ponad 4,5 mld dolarów.

Faktycznie ogromne sumy wydają się rozpływać w powietrzu. Shakya Prabin, aktywista CEmSoJ, organizacji działającej na rzecz mniejszości i osób dyskryminowanych w Nepalu, za ten stan rzeczy wini polityków. Trzęsienie ziemi wykorzystali oni do swoich celów i szybko uchwalili budzącą sprzeciwy konstytucję. Proces jej pisania trwał siedem lat i nie zapowiadało się, że szybko się skończy. Konsultacje społeczne w Nepalu, w którym żyje ponad sto grup etnicznych, nie należą do prostych. Każdy chciał, by jego prawa zostały uznane. Chodziło głównie o poprowadzenie granic regionów tak, by nie dzieliły grup etnicznych, uznanie języków mniejszości za oficjalne i swobodę religijną. Jednak po trzęsieniu politycy postanowili wykorzystać możliwość przyśpieszonego trybu uchwalania konstytucji i zrobili to niemal z dnia na dzień. W czerwcu przedstawili gotowy dokument. Tekst faworyzuje interesy głównie grupy rządzącej. Niektórzy na zgłoszenie poprawek mieli dwa dni. – Nowa konstytucja nie bierze pod uwagę potrzeb grup marginalizowanych w Nepalu i spowodowała protesty w całym kraju. To, co się im nie podoba, to m.in. zapis, że język nepalski, którym część społeczeństwa nie mówi, jest jedynym obowiązującym w szkołach i urzędach. To samo z religią. Główną został hinduizm, choć wielu z nas jest innego wyznania. Do tego stopnia, że zabrania się (pod karą więzienia!) spożywania mięsa krów nawet tym, dla których ta nie jest zwierzęciem świętym. Ludzie czują, że władze wykorzystały trzęsienie do swoich celów – tłumaczy Shakya Prabin.

Zamiast zajmować się powrotem do normalności, politycy pracowali głównie nad załatwianiem własnych interesów. A kraj ogarnęła fala protestów powodująca chaos. Na granicy indyjsko-nepalskiej mniejszość Madhesi, która walczy o uznanie swoich praw, zaczęła blokować drogę. W konsekwencji gaz, ropa i benzyna, które dotychczas tą drogą trafiały do Nepalu, stały się towarem deficytowym. Od września 2015 r. do lutego 2016 r. ceny poszły w górę kilkakrotnie. – Gdy zaczęliśmy wznosić szkołę w Dumre, oszacowaliśmy koszty na 100 tys. zł. Kryzys paliwowy podniósł je trzykrotnie – opowiada Magdalena Pietruszka-Pandey.

Jako drugi powód Shakya Prabin podaje fakt, że większość pomocy skupiła się w Katmandu, choć miasto nie ucierpiało w takim stopniu jak wiele miejsc na prowincji. – Doniesienia, że stolica została zupełnie zrujnowana, nie są prawdziwe. Zniszczenia są znaczne, ale miasto zachowało w dużej części swój charakter. Jednak tu trafiło najwięcej pomocy, bo było to logistycznie najprostsze i najbardziej medialne.

Nie trzeba wyjeżdżać daleko, by dostrzec tę różnicę. Wystarczy ruszyć 10 km od Katmandu, np. do Khokany, gdzie sytuacja jest zupełnie inna. W miejscu pięknego kiedyś miasta powstało obozowisko z płacht PCV i blachy falistej, ozdobione wszystkim tym, co udało się wyciągnąć spod gruzów. Kawałkami plastiku, worków, śmieci. A nawet szybami, bo te paradoksalnie często przetrwały, choć żaden z inżynierów nie jest w stanie wytłumaczyć dlaczego. Tymczasowe domy stawiano wszędzie tam, gdzie znaleziono skrawek wolnego miejsca: na parkingach, pomiędzy jezdniami dróg, na polach uprawnych, a nawet na rondach. Z lotu ptaka mienią się teraz srebrem i odcieniami niebieskiego: w takim kolorze najczęściej były płachty. Miały służyć przez kilka dni, tygodni, miesięcy. Pomóc przetrwać najtrudniejsze chwile. Jak się okazało, prawie rok po trzęsieniu nie ubyło ich prawie wcale.

Tymczasowy dom służy 23-letniej Sachicie i jej ojcu od roku. Tak jak poletko przed nim, na którym uprawiają warzywa.

W takim domostwie z blachy falistej od 10 miesięcy mieszka Man Devi Maharjan. Pomieszczenie ma nie więcej niż 5 m2 powierzchni. Znajduje się pomiędzy główną drogą a kanałem, z którego wszyscy czerpią wodę, choć jej jakość pozostawia wiele do życzenia. To tereny prywatne, za które ona i jej mąż muszą płacić. Mieszka tu osiem osób. Wśród nich babcia. Wskutek trzęsienia ma zranioną nogę, która nie zagoiła się do dziś. Wygląda, jakby bakterie wżarły się w nią tak mocno, że noga nie będzie już nigdy sprawna. Do szpitala nie ma jak dojechać. Na leki pieniędzy brak. Nie ma tu też prądu, wody, okien. Jest kilka koców i naprędce zbudowanych łóżek. No i palenisko przed domem. Gdy nie ma czym palić, jedzą tłuczony ryż, bo taki nie wymaga gotowania. Nie, Man Devi Maharjan nie jest przyzwyczajona do takiego życia. Wcześniej było znacznie lepiej. Prowadzi mnie do swojego domu sprzed trzęsienia, jakieś 300 m dalej. Piękna kamienica z cegły. Na niej naklejka w kolorze czerwonym. Tak oznaczano domy po trzęsieniu. Zielone: nadają się do mieszkania. Czerwone: mieszkać nie wolno. W środku ściany są zupełnie popękane, sufit zapadnięty. Jedynie plakat z piłkarzem wskazuje na to, że kiedyś ktoś tu mieszkał. Pod plakatem stało łóżko jej syna. W rogu naprzeciwko 19 lat wcześniej go rodziła.

– Po trzęsieniu nie mieliśmy co jeść. Tradycyjnie zapasy jedzenia trzyma się w Nepalu na parterze. Żeby móc coś włożyć do garnka, trzeba było wyłuskiwać ryż z gruzów ziarenko po ziarenku – opowiada. Teraz mają małe poletko przy kanale i jedzą głównie to, co sami wyhodują: szpinak, ziemniaki, marchewkę. Plus dużo ryżu. I przypraw: kuminu, kurkumy i chili. To nimi pachnie tu powietrze. I pyłem potłuczonych cegieł.

Man devi maharjan, tak jak miliony innych Nepalczyków, nie ma szans na to, by wrócić do swojego domu przez kolejne kilka lat. Musi zaprzyjaźnić się z blaszakiem, z chłodem zimą, wilgocią w trakcie monsunu, upałem latem. Przewiduje, że może za 3–4 lata uda im się wybudować coś lepszego. Czy będzie odporne na trzęsienie? Ona kręci głową. Choć rząd stworzył projekty domów, które mają wytrzymać wstrząsy, i nakazuje, by każdy nowy budynek spełniał te normy, nie spotkałam nawet jednej osoby, którą byłoby stać na postawienie czegoś takiego. – Może za kilkanaście lat – wyrokuje Man Devi. Inżynierowie apelują, żeby nie popełniać błędów dziadków. Ci po trzęsieniu w 1934 r. odbudowali Nepal, używając niewypalanych cegieł (a według specjalistów nawet zamoczenie ich w wodzie poprawiałoby ich wytrzymałość), bez fundamentów i odpowiednich wzmocnień. Ale koszt zbudowania odpornego na trzęsienia ziemi domu to nawet 10 mln rupii. Suma dla większości mieszkańców kraju nieosiągalna.

Siedmioletnia Monika z przyjaciółką bawią się tym, co pozostało na ulicach po trzęsieniu. Gruzy to dla nich teraz plac zabaw. W tle mama Moniki robi pranie w misce. Za chwilę wykąpie w niej swoją córkę.

Jeżeli rząd nie pomoże teraz w wybudowaniu takich domów, tragedia się powtórzy. Naukowcy ostrzegają, że trzęsienia na tych terenach będą się zdarzać coraz częściej. O tragedię sprzed roku obwiniają ulewne deszcze, które wypełniły wodą koryta rzek w Indiach i Bangladeszu. Spowodowało to wzrost nacisku na płyty tektoniczne, którego rezultatem było trzęsienie. Badania opublikowane w magazynie Science wskazują jednak, że nie cała energia skumulowana pod ziemią została uwolniona. Przesunęła się jedynie na zachód od miasta Pokhary, aż do indyjskiego Delhi, i ciągle czeka na ujście. Nie wiadomo też, kiedy ono nastąpi. Do tego zmiany klimatu uruchamiają procesy geologiczne, które do tej pory były uśpione. Co sprawia, że jeszcze trudniej jest takie kataklizmy przewidzieć.

Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk. To teraz dźwięk Nepalu. Gdziekolwiek się pojedzie, słychać uderzenia młotków. Efektów pracy jeszcze nie widać, bo ta jest bardzo mozolna. Stuk-puk. Przenoszenie pojedynczych cegieł. Stuk-puk, wykonywanie robót, do których przydałby się dźwig i koparka, a nie kawałek worka i sklecony naprędce kilof. Mimo to Nepalczycy nie tracą zdolności do pozytywnego myślenia.

Jest 25 stycznia 2016 r. Katmandu. Rama stoi na placu Durbar w miejscu, gdzie kiedyś stała dziewięciopiętrowa wieża Basantapur z XVIII w. Ikona Nepalu. Rama z tą samą energią co kiedyś opowiada o najwspanialszym placu świata. Nie ma piękniejszego, zapewnia. Dileep bawi się właśnie ze swoją 10-miesięczną córką Mahirą w domu dyrektora szkoły, który pozwolił mu mieszkać u siebie, dopóki nie wybuduje czegoś lepszego dla swojej rodziny. Mahira już raczkuje, zaczyna nawet wstawać. A Sherpa Pega zajada tybetańskie pierożki momo z ostrym sosem obok zburzonej stupy Buddhanath. W tym sezonie zamierza po raz kolejny wybrać się pod, a może wreszcie na Mount Everest. – Skoro dwa lata z rzędu udało mi się przeżyć, teraz też mi się uda – kwituje pytanie, czy się nie boi.

Dziewięć miesięcy po trzęsieniu moi rozmówcy pytani o traumę patrzą na mnie ze zdziwieniem. I odpowiadają, że przecież takiego wydarzenia nie da się przewidzieć. Koszmary nocne? Nie mają. Lęki? Nie słyszeli o nich. „To nie trzęsienie ziemi, a budynki zabijają” – powtarzają jak mantrę, która wydaje im się pomagać zrozumieć to, co się stało.

Przed trzęsieniem ziemi na plac Durbar w Katmandu codziennie przychodziły tłumy, by podziwiać tutejsze zabytki: Pałac Królewski, strzeżony przez boga-małpę Hanumana, wieża Basantapur, której jak widać na zdjęciu już nie ma; rezydencję żywej bogini kumari czy świątynię Wisznu. W Nepalu znajdują się trzy place Durbar. W Patanie, Bhaktapurze i Katmandu. I wszystkie trzy figurują na liście UNESCO.

Pomoc psychologiczna tutaj nie istnieje. – I, ku mojemu zaskoczeniu, nie jest potrzebna. Nepalczycy zupełnie inaczej sobie z takimi wydarzeniami radzą. Tam gdzie nasza psychika się załamuje, oni potrafią żyć, wierząc, że tak właśnie miało być. Pomaga im religia, ale też bardzo bliskie więzi rodzinne – mówi Magdalena Pietruszka-Pandey, która z zawodu jest psycholożką i psychoterapeutką. Jej mąż Sujan Pandey dodaje: my przegadujemy to ze sobą i nie potrzebujemy do tego specjalistów. Ta umiejętność patrzenia pozytywnie na teraźniejszość i nierozpamiętywanie przeszłości daje Nepalowi ogromną siłę. Większą niż jakiekolwiek dotacje i pomoce międzynarodowe. Jednak gdy chodzi się po gruzach sprzed roku, chciałoby się Nepalczykom życzyć, by starczyło im jej także do patrzenia w przyszłość.

Zobacz wideo:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama