Życie seksualne dzikich - Bronisław Malinowski
"Dzicy” to obcy; przeciwieństwo „nas”. Jeśli „my” myślimy racjonalnie i kultywujemy monogamię, to „dzikimi” targają emocje i na pewno kopulują bez ograniczeń. Cywilizacja to dorosły, odpowiedzialny mędrzec, świat „dzikich” zaś – kraina głupich, dziecinnych zabaw w przebieranki, malowanie ciał i tatuaże. Cywilizacja jest biała, dzicz – czarna. Przed wiekiem tak postrzegano plemiona pierwotne.
Firma Army@Navy, korzystająca z najnowszej technologii puszkowania żywności, skompletowała 24 skrzynie ekwipunku. Wśród towarów płynących do Nowej Gwinei w lipcu 1914 r. znalazły się: plastry bekonu, świeże śledzie, mięso krabów, gulasz irlandzki, rosół z kurczaka, potrawka z zająca, ikra z dorsza, ser szwajcarski, sardynki, ostrygi, kakao Van Houtena, słoiki z francuską musztardą, ketchup Heinza i pięć tysięcy różnych pigułek. W bagażu zmieściły się jeszcze dywan, ścienny zegar, łóżko, koce, pościel, brezentowa wanna i umywalka, dwa stoliki, dwa krzesła, lampa, namiot i parasol od słońca. Najcenniejszym przedmiotem był aparat fotograficzny Klimax, a najbardziej wytwornym – dwie pary nabijanych ćwiekami kolonialnych butów z cholewami. Największą sławę zyskały jednak 24 wykonane na zamówienie stukartkowe notesy z kremowego papieru, a raczej to, co na nich zapisano. Tak wyekwipowany Bronisław Malinowski opuszczał mury London School of Economics, gdzie przez cztery lata studiów zdołał wyróżnić się niezależnością myślenia, inteligencją, a także talentem towarzyskim. Młody polski antropolog wyruszał na wyprawę, by z kilkunastu wysp Melanezji, które zamierzał odwiedzić, przywieźć zbiór rękodzieła i własne obserwacje zachowań „dzikich”. Wrócił tymczasem z monografią, która stała się najbardziej wpływową pracą, jaką napisano w antropologii. Kluczową dla powstania brytyjskiej antropologii społecznej, którą Amerykanie nazwali później antropologią kulturową. Można powiedzieć, że podobnie jak astronomię dzieli się na „przed” i „po” Koperniku, tak antropologię na „przed” i „po” Malinowskim.
Przed nim była to dziedzina uprawiana przez zacnych profesorów w zaciszach posępnych gabinetów, zwrócona głównie ku kolekcjonowaniu – zarówno wytwarzanych przez „dzikich” przedmiotów, jak i opisów dziwacznych dla Europejczyka obyczajów, jakim się tubylcy oddawali. Antropolodzy snuli swe teorie w Londynie bądź Oksfordzie, nie widząc na oczy obiektu badań, i polegali na sprawozdaniach brytyjskich urzędników kolonialnych albo na listach misjonarzy i podróżników. Wierzono również w linearny rozwój kultury, na samym początku umieszczając australijskich Aborygenów, uważanych za „przed -ludzi”, a na końcu – mieszkańców Londynu, największej wówczas światowej metropolii. Gdzieś pomiędzy sytuowano np. Włochów – jako ludzi wprawdzie racjonalnych, ale zarazem bardzo emocjonalnych.
Bronisław Kasper Malinowski urodził się 7 kwietnia 1884 r. w Krakowie. Był synem Lucjana Malinowskiego, profesora slawistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, co miało wpływ na jego intelektualne i naukowe ambicje. Bronio – jak o nim mówiono – był dzieckiem słabego zdrowia, dlatego co roku wiele miesięcy spędzał w Zakopanem. Tutaj, jak utrzymywał, wśród zakopiańskich górali, ich tańców, śpiewów, bajań i gwary miało się zrodzić zainteresowanie innymi kulturami. Tymczasem po ukończeniu gimnazjum rozpoczął studia na Wydziale Filozoficznym UJ, gdzie w 1908 r. obronił pracę doktorską O zasadzie ekonomii myślenia. Nadal często bywał w Zakopanem – mekce krakowskich intelektualistów i bohemy artystycznej. Bronio obracał się wśród ludzi sztuki, ale przyjaźnił się tylko z jednym, Stasiem Witkiewiczem – Witkacym. Z nim połączył go dziwny związek oparty na wzajemnej fascynacji, rywalizacji, pociągu intelektualnym. Sile talentu Witkacego Malinowski umiał przeciwstawić siłę nauki. Na chaos i gorączkowe rozedrganie młodego artysty odpowiadał skupieniem, dyscypliną, opanowaniem. Bronia trzeba szukać w literackiej trawestacji w postaci księcia Nevermore z 622 upadków Bunga, który klnie po francusku, zdrowie ma nadwątlone od trzydziestu sześciu pokoleń, a zielone, zimne jak u gada oczy przeszywają szkła siedemnastodioptriowych binokli. Ich związek: zarówno literacki Bunga i księcia Nevermore, jak i rzeczywisty Witkacego i Malinowskiego nie był wolny od homoerotycznych doświadczeń.
W 1909 r. Malinowski podjął studia przyrodnicze na uniwersytecie w Lipsku, a rok później studia podyplomowe w London School of Economics (LSE) przy Uniwersytecie Londyńskim, gdzie od 1913 pracował jako wykładowca. Nawiązał wtedy kontakty z badaczami kultury ludów prymitywnych. W 1914 r. wziął udział w ekspedycji naukowej organizowanej przez LSE. Mimo oddalenia przyjaźń Malinowskiego z Witkacym trwała.
Popularną grą towarzyską zakopiańskiej bohemy początków XX w. były eksperymenty erotyczne, zabawy z możliwościami własnej psychiki. Jedno z takich doświadczeń zakończyło się samobójczą śmiercią narzeczonej Witkacego Jadwigi Janczewskiej. Rozpacz porzuconego na zawsze z wyrzutami sumienia kochanka mogła ukoić jedynie daleka, zamorska podróż u boku ukochanego Bronia, który zaproponował przyjacielowi udział w badawczej wyprawie na Papuę. Fotografie i szkice Witkacego z wysp miały wzbogacić dzieło antropologa. Witkacy już na statku sporządził jednak testament, w którym sprzęt fotograficzny powierzał Broniowi. Napisał też do władz Cejlonu, gdzie najpierw przybijał statek, list oznajmiający, iż młody naukowiec Bronisław Malinowski nie ma nic wspólnego z jego samobójstwem, przeciwnie, zawsze go wspierał, pożyczył mu nawet pewną sumę pieniędzy. Stan Witkacego był coraz gorszy, jednak obydwaj szczęśliwie dobili do brzegów Australii. Wtedy wybuchła I wojna światowa. Witkacy, obywatel rosyjski, postanowił, że będzie żył, by walczyć za ojczyznę. Wrócił do Polski i zaciągnął się do carskiej armii. Malinowskiemu – obywatelowi wrogich Austro-Węgier – groziło internowanie, jednak australijskie władze pozwoliły mu wyjechać na Wyspy Trobrianda. Miał tam zabawić miesiąc, zebrać okazy w tym najbardziej ucywilizowanym miejscu Papui, gdzie yam rośnie większy, wodzowie są bardziej dystyngowani, tańce barwniejsze, zdobnictwo bardziej satysfakcjonujące, a spódniczki dziewcząt krótsze. Podróż w teren zmieniła się w czteroletnią wyprawę po Złote Runo i do bram piekieł jednocześnie, po sławę i do granic własnej wytrzymałości.
Trobriandy nie były wówczas taką terra incognita, jaką chciał je widzieć i opisał Malinowski. Działał tam już pastor metodystów Matthew K. Gilmour, który uczył Trobriandczyków gry w krykieta, z nadzieją że uprawianie sportu odwróci ich uwagę od uprawiania seksu. Ci jednak – twórczy i odznaczający się żywym umysłem – uznali, że krykiet jest nudny i zmienili go w kolorowe, pełne wigoru widowisko, w którym uczestniczą całe wioski i prezentowane są śmiałe erotyczne tańce. Brytyjską władzę na wyspie reprezentował doktor Rayner L. Bellamy – lekarz, sędzia i urzędnik w jednej osobie, który wprawdzie kazał budować drogi dla nieistniejących tam powozów, ale też wyleczył Trobriandczyków z chorób wenerycznych i wspomagał w razie klęski nieurodzaju. Na wyspie mieszkali też i prowadzili interesy handlarze pereł, do których Malinowski chętnie uciekał przed swymi „dzikimi”. Oni wszyscy byli pierwszymi informatorami, pierwszymi gospodarzami, wyznaczyli kierunki badań antropologa, który wkrótce miał dokonać przełomowych spostrzeżeń. W tym czasie o swoich antropologicznych obserwacjach, o życiu na wyspie i jej mieszkańcach, o swej samotności i nudzie Malinowski pisał do Elsie Rosaline Masson, która w 1919 r. została jego żoną. Była córką sir Davida Orme Massona, profesora chemii na uniwersytecie w Melbourne, kobietą o nieprzeciętnej inteligencji i silnej osobowości. Będą mieli trzy córki: Józefę, Wandę i Helenę.
Zbliżało się niezwykle doniosłe, pradawne, religijne święto ze śpiewami i biciem w bębny, podczas którego duchy przodków miały być odprowadzane w zaświaty – tak opowiadali tubylcy. Kiedy Malinowski przyszedł na brzeg morza, stwierdził, że znajduje się na zwykłej zabawie, której uczestnicy szybko się zresztą rozeszli do domów, w mało uduchowionej atmosferze. Wtedy uznał, że nie można ufać temu, co ludzie o sobie mówią, trzeba patrzeć na to, co robią, być z nimi w akcji. Ze swoim nowym naukowym narzędziem – obserwacją uczestniczącą – postanowił zostać na Trobriandach dłużej. Przeniósł się do wioski Omarakana na wyspie Kiriwina, gdzie rozbił namiot tuż obok chaty szefa tamtejszej społeczności – Touluwy. Ofiarował mu tytoń, za który w Omarakanie można było kupić wszystko, od magicznego zaklęcia po cnotę, choć jako środka płatniczego używał też starych gazet, z których miejscowi skręcali sobie papierosy. Uczył się języka od szefa wioski, ciągle dopominającego się o tytoń, od próżnego Gomai – używającego magii miłosnej, który opowiadał o swoim powodzeniu u dziewcząt, pokazywał rany na plecach i wygryzione rzęsy – dowody bogatych i dzikich doświadczeń seksualnych.
Po paru miesiącach antropolog zaobserwował intrygującą scenę. Mężczyźni przy dźwiękach konch zepchnęli w morze ozdobne, malowane łodzie, rozwinęli trójkątne żagle utkane z rafii i gnani wiatrem zniknęli na kilka tygodni. Tak zaczynała się jedna z wypraw, które tworzyły cały system rytualnej wymiany zwanej na Melanezji kręgiem kula. Uczestniczyły w nim wyspy oddalone o setki kilometrów, a przedmiotem wymiany było kilka brudnych, zatłuszczonych i niepozornie wyglądających tubylczych ozdób. Dlaczego mieszkańcy wysp porzucali bliskich i wyruszali na niebezpieczne wody? Bywało przecież, że czasem nie wracali już do swoich wtopionych w tropikalną zieleń i pachnące kwiaty chat, jak niegdyś cała wyprawa, która została zjedzona przez mieszkańców nieznanych wiosek. Malinowski stwierdził, że posiadanie ciężko zdobytych niepozornych krążków muszli, którymi rozporządzają jedynie ludzie wysoko postawieni w społecznej hierarchii, jest kwestią prestiżu.
Te kosztowności to naszyjniki z czerwonych muszli (solava), które były przekazywane zgodnie z ruchem wskazówek zegara na północ, i naramienniki z białych muszli (mwali), wędrujące w odwrotnym kierunku. Jeśli otwierającym krąg darem był naszyjnik, zamykać go musiała opaska. Przedmioty te nie pozostawały długo w jednym ręku – oddawano je kolejnym uczestnikom wyspiarskiego kręgu, przy czym najważniejszy był sam akt ofiarowania.
Opisanie skomplikowanej organizacji, bogatych rytuałów, magii, przepisów, którymi obwarowana była wymiana ozdób z muszli, zapewniło Malinowskiemu sławę, uznanie i prestiż, o który zabiegał tak samo, jak jego „Argonauci” zmagający się z wiatrem, falami, rafami, skałami na zachodnim Pacyfiku. Dzięki nim wiemy, że pozornie dziwaczne, szokujące lub bezsensowne ludzkie działania wynikają z podobnych na całym świecie potrzeb, pragnień i namiętności. Różnimy się tylko sposobami ich zaspokajania. Jedni budują swoją pozycję przez „lans” w klubach, inni wyruszają w morze, a jeszcze inni kupują nieprzyzwoicie drogie samochody.
W 1967 r. opublikowano ukrywane przez 25 lat niezwykle osobiste dzienniki Malinowskiego. Środowisko antropologiczne przeżyło szok. Lektura drobiazgowych zapisków na temat przebiegu dnia, stanów emocjonalnych i fizycznych, pozwala dostrzec kompletnie inny obraz badacza. Otwarty naukowiec, mądry, tolerancyjny człowiek, ikona antropologii nagle stracił swój cudowny blask. Malinowski okazał się gburowaty, nieprzyjemny, niewdzięczny, arogancki, niedyskretny, wyuzdany. Był hipochondrykiem i megalomanem o rasistowskich poglądach – żadna z tych cech nie pasowała do obrazu autorytetu, który życie poświęcił badaniom nad zrozumieniem człowieka.
Dzienniki ujawniały nową prawdę – ludzie mało obchodzili Malinowskiego. Samego siebie poddał niezwykle drobiazgowej, obsesyjnej nawet obserwacji. Był dla siebie równie dzikim obiektem badań jak mieszkańcy Trobriandów. Zapisywał własne pragnienia (za wszelką cenę oddać się nauce), postanowienia (wyeliminować czynniki lenistwa i rozlazłości z mojego życia obecnego. Nie czytaj powieści [...] Staraj się nie zapomnieć myśli twórczych), swoje obawy (czy obecne życie odpowiada maximum intensywności?) i zniechęcenia (w ogóle bynajmniej nie ciągnie mnie ku badaniom etnograficznym). Z dziennika wyłania się obraz człowieka, który bezustannie, maniakalnie walczy ze sobą, by być takim, jak postanowił. Z niezwykłą precyzją wychwytuje wszystko, co jest przeszkodą na drodze do celu. Jednym z większych powodów do niezadowolenia staje się popęd seksualny. Ta parszywa dziewczyna… wszystko dobrze, ale niepotrzebnie ją macnąłem (...) POSTANAWIAM. Absolutnie nie dotknąć się kurwy kiriwińskiej żadnej – pisze. Jest okrutnie, do granicy zażenowania szczery, a fizjologia zaprząta jego umysł w równej mierze, jak poszukiwania duchowe i naukowe, bruka mózg zdyscyplinowanego badacza i übermenscha, za jakiego się uważa. Nie może pogodzić się z faktem, że popęd seksualny odrywa go od nauki, od wielkości ciągnie ku małości. Patrząc na dzikie piękno nagich kobiet, sam pragnie na chwilę być dzikim. Jako biały w oczach miejscowych kobiet uchodził za brzydala. Nosił też brodę, którą krajowcy uznawali za wybitnie aseksualną, była znakiem dla kobiet, że mężczyzna nie jest nimi zainteresowany. Malinowski miał jednak tytoń i gazety…
Życie seksualne dzikich jest najbardziej poczytną książką Bronisława Malinowskiego i chociaż często kupowana jest z nadzieją na pikantne sceny dzikich rozkoszy, to jest pierwszym w historii naukowym opracowaniem dotyczącym tej sfery życia. Badacz zauważył, że Trobriandczycy podchodzą do seksu w sposób radosny, bez poczucia winy i grzechu, z którym on sam nie umiał sobie poradzić. Dzieci już w wieku ośmiu lat zaczynają zabawy erotyczne, potem młodzi ludzie uprawiają wolną miłość, ale ci, którzy decydują się na małżeństwo, wiedzą, że czas przygód w dżungli już się dla nich skończył. Nawet uczuć nie mogą sobie okazywać publicznie.
Malinowski pisze, że w społeczeństwie, dla którego seks jest naturalny, radosny i dostępny, nie ma dewiacji ani zboczeń. Wolna miłość nie powoduje także nadmiernej rozwiązłości obyczajów, a seks nadal kojarzony jest z uczuciem. Zdrady i miłosne tragedie nierzadko kończą się zażyciem trucizny z ryb albo rzuceniem się z najwyższej palmy w wiosce…
Malinowski odkrył też, że Trobriandczycy nie wiedzieli o związku seksu z prokreacją. Ojcostwo biologiczne w ich społeczeństwie nie istniało. Kiedy kobiety były gotowe, w ich ciała wstępowały duchy przodków przybywające z sąsiedniej wyspy. W tradycyjnej strukturze społecznej na Trobriandach rola kobiet nie ograniczała się zresztą do reprodukcji. Pełniły one np. ważne funkcje w obrzędach związanych z narodzinami i śmiercią. Dzieci w procesie wychowywania robiły się podobne do mężów swoich matek, którzy się nimi zajmowali. Sam Malinowski nie był w ogóle związany ze swoim ojcem – chłodnym i sztywnym naukowcem, a trzem własnym córkom też nie umiał okazać uczucia. Może dlatego los kazał mu później badać instytucję ojca społecznego.
Brak ciepła ze strony ojca rekompensowała mu z nadmiarem nadopiekuńcza matka. Kochała go bezgranicznie. Kiedy mając 34 lata, wybierał się w podróż, pisała, gdzie ma nosić pieniądze, rysowała, jak nastawić budzik i przypominała o stosowaniu siarkowego płynu na włosy. Ona była jego ukochaną nauczycielką (ze względu na stan zdrowia uczył się w domu) i najlepszą towarzyszką licznych podróży, jakie odbyli w celu „nasłonecznienia Bronia”. Dorosły już Bronisław odkrył u siebie silny kompleks Edypa, a wszystkie kobiety, które spotkał na swojej drodze, natychmiast obdarzał romantyczną, wzniosłą miłością i porzucał, gdy dochodził do wniosku, że każda z nich au fond (w gruncie rzeczy) okazała się kurwą. Stał się zimny, bezwzględny i nieczuły. Dopiero poznana w Australii Elsie sprostała jego oczekiwaniom – pełna troski, stała się jego partnerem intelektualnym i pomocą w pracy. Zupełnie jak matka.
Życie w dżungli, w ciężkim jak płaszcz upale, tropikalny malaryczny klimat, otoczenie autochtonów potęgowały natręctwa i obsesje antropologa i doprowadzały go na skraj obłędu. Malinowski wierzył, że przy życiu utrzymują go codzienne zastrzyki z arszeniku, który uznawano za remedium na osłabione nerwy. Dawki chininy były konieczne z uwagi na malarię, a badacz zażywał także przeczyszczający kalomel, aspirynę, zakraplał oczy, robił lewatywy i pił gorzką sól. Do tego gimnastyka szwedzka, którą miejscowi uważali za czynności magiczne, wiosłowanie. Zapiski w dzienniku były jak pisanie listów i inne rytuały – niezbędnym kontaktem z pozawyspiarską rzeczywistością. Tak jak w korespondencji żalił się, wściekał, gdy „niggersi” zabierali mu jego cenny czas, nudzili go, kiedy gadali głupoty, żartowali, wysiadywali pod jego namiotem, wyłudzali tytoń, opowiadali zmyślone historie. I choć wyruszył z nimi nawet na wyprawę kula, podczas której wspólnie przeżyli niebezpieczeństwo, zawsze dystansował się od dzikich. Później, pisząc książki, potrafił intelektualnie, dzięki nauce, zdobyć się na szczerą empatię, tolerancję, mądrość i wyrozumiałość, ale będąc na miejscu, żałował, że nie może po prostu wychłostać czarnych. Trzeba jednak zauważyć, że dyscyplina, jaką sam sobie narzucił, gorsza była od samobiczowania, że tak naprawdę o nikim (poza matką) nie miał dobrego zdania – ani o swoim jedynym chyba przyjacielu Stasiu, którego, jak sam pisze, zdradził, ani kochankach, które porzucał, ani naukowcach, z których kpił, ani Australijczykach, u których gościł. Ale największą odrazę budziły w nim własne słabości, najbardziej sam siebie łajał. Nie jestem naprawdę prawdziwym charakterem – kończy swój dziennik.
Wioskowe, monotonne życie nudziło go niepomiernie, a listy, które przychodziły z ogarniętej wojną Europy, wyprowadzały z równowagi. Czuł się wyrzutkiem ze współczesności, czas mijał go, płynął obok, dni na wyspach nie miały dat. Nękało go poczucie, że nie żyję tutaj, a czekam. Z jednej strony pobyt sam uznał za konieczny, ale z drugiej czuł paradoksalnie, że traci tam czas. Dlatego pierwszy antropolog, który zszedł z werandy białego człowieka do wioski tubylców, chętnie na werandę powracał. U białych przyjaciół cieszył się namiastką cywilizacji – rozmową o literaturze, muzyce i innych jej subtelnościach, ale tutaj również nasiąkał rasistowskimi, powszechnymi wtedy przekonaniami. Kupcy handlujący perłami spowodowali rewolucję społeczną i gospodarczą na Trobriandach. Za cenne w ich świecie perły płacili wyspiarskimi kosztownościami, podkopując miejscowe tradycje, które Malinowski z pasją odkrywał i opisywał. Krąg kula demokratyzował się. Wieśniacy, którzy pracowali dla białych, dostali możliwość wkupienia się w wymianę, tak że w ciągu jednego pokolenia przestała być dostępna jedynie wysoko postawionym, a w końcu całkiem straciła sens. Administracja brytyjska, działalność misjonarzy i kupców podkopały władzę, prestiż i monopol wodzów na niektóre towary. Monopol na świnie np. został złamany przez handlarzy wymieniających prosięta za perły. Orzechy kokosowe – też dostępne niegdyś jedynie wodzom – upowszechnił urzędnik brytyjski, sadząc nad brzegiem oceanu szpalery palm. Trobriandy zmieniały się już za czasów Malinowskiego, czego on sam nie chciał zauważyć, traktując je ahistorycznie. Nie pisał o trobriandzkim krykiecie – ewenemencie kulturowym, który antropolodzy nazwali odpowiedzią na kolonializm. W tym krykiecie wśród licznych barwnych bohaterów widowiska znalazły się nawet groteskowe postaci przebrane za obserwujących je białych. Nie pisał o swoich przyjaciołach handlarzach, którzy przejmowali uprawnienia wodzów, organizowali miejscowe święta, żeby zdobyć przychylność ludności i przekupywali darami łowiących perły wieśniaków, by nie sprzedawali kosztowności konkurencji. Nawet na Trobriandach czas nie stał w miejscu – choć Malinowskiemu trudno było w to uwierzyć.
W 1922 r. Malinowski obronił doktorat z antropologii i zaczął wykładać w London School of Economics. W tym samym roku ukazała się jego książka Argonauci zachodniego Pacyfiku, a jej autor zyskał światową sławę. W latach 30. XX w. kierował badaniami terenowymi w południowej Afryce. Wykładał też w Stanach Zjednoczonych, gdzie zastał go wybuch II wojny światowej. Zmarł nagle 16 maja 1942 r. na atak serca – w tym samym wieku i z tego samego powodu co ojciec.
Dzisiejsi turyści przybywający na Trobriandy mają nadzieję zobaczyć świat niezmieniony przez ostatni wiek. Miejscowe biura podróży robią, co mogą, żeby turysta zasmakował prymitywnego życia, bo od pobytu Malinowskiego trobriandzka wioska cieszy się wielką popularnością. Strony internetowe wysp opisują zwyczaje i tradycje oraz zagadnienia matrylineatu, słowem nie wspominając o możliwości wypoczynku na plaży czy nurkowaniu na rafach. Turyści obserwują, jak uprawia się yam, jak wychowuje dzieci, jak płynie czas, który uważamy za przeszły. Największa wyspa Kiriwina już się do tego nie nadaje, dlatego turystów wozi się na mniejsze, sąsiednie wysepki. Barwny i huczny festiwal, podczas którego Trobriandczycy zdejmują T-shirty i wkładają skąpe, tradycyjne stroje, też przyciąga obserwatorów. Podniecenie budzi fakt, że udekorowane kwiatami, pachnące miętą kobiety i mężczyźni w opaskach biodrowych zwyczajowo zwolnieni są wówczas z wierności małżeńskiej. Umożliwimy ci poznanie naszej kultury, bo chyba po to leciałeś do nas tysiące kilometrów – pisze miejscowa agencja turystyczna w swoich folderach. Czy Malinowski poznał kulturę Trobriandów, czy zobaczył tylko tyle, na ile pozwalały mu jego własne kultura i wrażliwość?
Próbując zrozumieć cudzy pogląd na świat – z szacunkiem i pełnym zrozumieniem należnym nawet dzikim – poszerzamy swoje własne spojrzenie na świat – pisze w zakończeniu Argonautów. – I choć czasem możemy na chwilę wniknąć w duszę krajowca i spojrzeć jego oczyma na otaczający świat, wczuć się w to, co musi odczuwać, będąc sobą – to jednak ostatecznym celem jest dla nas wzbogacenie i pogłębienie własnej wizji świata, zrozumienie własnej natury, uczynienie ją doskonalszą...
I nawet jeśli Malinowski nigdy nie wniknął w duszę „dzikiego”, to nikt przed nim nie zrobił tyle, żeby go zrozumieć.