Reklama

Trasa, w którą Tony Halik i jego żona Pierrette wyruszyli jeepem, prowadziła przez ruiny prekolumbijskich miast, przez kopalnie szmaragdów i złota, wreszcie przez dżunglę, w której Indianie żyli tak, jak ich przodkowie przed wiekami. Przez świat przepełniony żądzą bogactwa i bogaty duchowo, choć wydawał się dziki.

Reklama

Tony Halik mówił, że jest urodzony dla przygody: „Od dzieciństwa dręczyło mnie to samo pragnienie: zobaczyć, co kryje się za ścianą, za górą, za morzem…”

O ich podróży było głośno. Tony i Pierrette Halikowie podjęli odważne wyzwanie, postanawiając przemierzyć obie Ameryki. Tony był wówczas znanym reporterem miesięcznika Life, a pionierską wyprawę zgodziła się sfinansować stacja NBC. Trzeba było jeszcze poszukać odpowiedniego samochodu. Potrzebny nam był mocny silnik, z napędem na cztery koła, byśmy mogli przebywać złe drogi kontynentu, i który jednocześnie zużywałby jak najmniej benzyny. Pojazd musiał być również tani. Po wymianie depesz z zagranicznymi firmami i odwiedzeniu różnych agencji zdecydowaliśmy się kupić miejscowego jeepa z Industrias Kaiser Argentina, którego produkcja właśnie rozpoczynała się w Córdoba – pisał później Tony Halik.
Niejeden raz jeep grzązł w błocie, pokonywał wyboje i omijał pnie zwalonych przez wichury drzew, a nawet... schody. W zbudowanym na wzgórzu mieście Cuenca w Ekwadorze większość ulic stanowiły właśnie schody. Halik założył się z burmistrzem, że uda mu się pokonać je jeepem. Dla ułatwienia sobie jazdy po stromych kamiennych stopniach wypuścił nieco powietrza z opon i ruszył. Z włączonym napędem na wszystkie koła i używając dodatkowej przekładni, wolno, na pierwszym biegu, po kwadransie dotarł do domu burmistrza, którego przegrany zakład kosztował sześć butelek szampana.
Dziś telefon satelitarny umożliwia kontakt z każdego miejsca na świecie. Wszystkiego można się dowiedzieć, każdą informację zweryfikować. A wtedy? Prasa trzy razy donosiła o tragicznej śmierci małżeństwa podróżników. Pewien poszukiwacz złota zarzekał się, że widział, jak w Boliwii Halikowie tonęli w rwącym nurcie rzeki Coroico. Po artykule na temat swojej śmierci Halik musiał szybko wysyłać listy do przyjaciół ze „sprostowaniami”. Innym razem, gdy na fermie w kolumbijskim mieście Cali łatali swój podziurawiony kulami samochód, usłyszeli przez radio opis wypadku. Dziennikarz donosił, że zostali zaatakowani, na drodze znanej z bandyckich napadów, ich samochód runął w przepaść, a zmasakrowanych zwłok nie można było nawet zidentyfikować.


Po raz trzeci świat żegnał Halików, gdy doniesiono, że zginęli w amazońskiej dżungli z rąk Indian Jivaro, którzy obcięli im głowy i spreparowali je jako wojenne trofea. Ale akurat w tej opowieści było ziarnko prawdy. Tony Halik i Pierrette rzeczywiście gościli u Indian, którzy preparowali niegdyś ludzkie głowy, i naprawdę wpadli w tarapaty.
Wszystko zaczęło się, gdy w drodze do miasta Santiago w Ekwadorze Tony natknął się na umierającego na górskim szlaku wędrowca. Alfredo był Polakiem, który po wojnie trafił do Nowego Świata, a przez ostatnie lata szukał fortuny w selwie, marząc, że szczęśliwy i bogaty zamieszka w Rio de Janeiro. Teraz samotny, z nogą złamaną i trawioną gangreną, konał wśród skał. Alfredo opowiedział Halikowi o skarbie Złotego Żółwia, którego mieli strzec okrutni Indianie Jivaro mieszkający u podnóża świętego wulkanu Sangay, a z zaplamionego chlebaka wyjął ludzką głowę wielkości pomarańczy – pomarszczoną, z ustami zszytymi czterema nitkami włókna roślinnego curaguata. Należała do poprzedniego białego poszukiwacza skarbu. Halik postanowił odszukać Jivaro. Interesowali go znacznie bardziej niż legendarny skarb.
Jivaro mieszkali w dżungli nad górną Amazonką, na pograniczu Ekwadoru i Peru. Już w czasach prekolumbijskich często prowadzili wojny w obronie swojego terytorium. Nie pokonali ich nawet konkwistadorzy. Nazwę Jivaro nadali Indianom biali, określając tak kilka lokalnych grup. Zdaniem niektórych badaczy słowo to miało znaczyć „dziki”, co Indianie Shuar uważają za obraźliwe. Do złej sławy Jivaro przyczyniły się wieści o tsantsa. Zabitych w walce wrogów pozbawiali oni głów, które specjalnie preparowali. Tsantsa to właśnie taka głowa.
Sami Indianie mówią o sobie Shuar – ludzie. Shuar to człowiek znający tradycje, ten, który słucha głosu przodków, zwierząt i roślin, które mają wielką moc wpływania na ludzi, bo ich egzystencja, tak samo jak ludzka, ma wymiar zarówno fizyczny, jak i duchowy.
Rytuał preparowania głów jest związany z kultami rolniczymi. Tsantsa to nie były trofea wojenne, jak początkowo sądzili biali, ale obiekty rytualne, które wpływały na płodność ziemi i zwierząt. Przez dziesiątki lat przybywali do Jivaro żądni sensacji podróżnicy. Za narzędzia i strzelby zaczęli skupować ludzkie głowy, które odsprzedawali kolekcjonerom kuriozów. W latach 30. XX w. za tsantsa płacono około 25 dolarów. Ten handel zaczął się Indianom opłacać, a wyprawy wojenne coraz częściej stawały się wyprawami za chlebem. Na kolekcjonerskim rynku szybko pojawiły się też fałszywki – powstawały z głowy małpy i kozich skór (dziś Indianie masowo robią takie kopie dla turystów) albo przez inne plemiona. Zdarzało się, że wykonywali je preparatorzy zwierząt, robiono je nawet z ciał wykupionych z kostnic lub kradzionych z cmentarzy. Znawcy przedmiotu zawsze sprawdzali m.in., czy głowa, którą kupują jako autentyczną tsantsa, ma włosy w nosie oraz czy zmniejszone ucho odpowiada kształtem uchu ludzkiemu. Prawdziwe tsantsa trafiały do muzeów na całym świecie.


Shuar nauczyli się, jak korzystać z własnych tradycji, historii i odkryli, jak na tym zarabiać. Duża w tym zasługa salezjan, którzy w XX w. rozpoczęli wśród nich pracę misyjną. Chociaż ten rytuał jest zabroniony, Indianie wykorzystują dzisiaj dawną sławę, przygotowując pobyty ekologiczno-etnograficzne dla turystów. Do położonej w ekwadorskiej dżungli wioski Kapawí można dotrzeć z Quito w 3,5 godziny – samolotem, a następnie łodzią. Nowocześnie wyposażone palmowe domki stoją nad brzegiem rzeki Pastaza. Turyści mają w nich do dyspozycji łazienki i elektryczność (z baterii słonecznych). Mogą podziwiać liczne gatunki ptaków, wybrać się z przewodnikiem do dżungli oraz obejrzeć tradycyjne obrzędy. Duże wrażenie robi pokaz umiejętności szamana, który potrafi nawiązać kontakt z bogami.
Swoją wiedzę szamani zdobywają latami. Wiodą w dżungli samotne życie w ascezie, która pomaga w duchowym rozwoju. Pijąc halucynogenne wywary, poznają ducha roślin i uczą się wykorzystywać ich lecznicze właściwości.O resztę troszczą się już przodkowie oraz moc, która w rodzinach szamańskich przekazywana jest z mlekiem matki. Indianie uważają, że kobiety, jako istoty bardziej niż mężczyźni wrażliwe i wyczulone na głosy natury, mogą zyskać szczególną szamańską moc, a nawet stać się niezwykle groźne, dlatego rzadko zezwala im się na ten rodzaj kariery. Ponadto szaman musi odznaczać się samodyscypliną i opanowaniem, a tego, według Indian, kobietom brakuje.
Shuar wierzą, że najwyższą istotą we Wszechświecie jest Arutam. To rodzaj kosmicznej energii, duch, który opiekuje się wszystkimi żywymi istotami i obdarza ludzi szczególną mocą i charyzmą. Jej posiadanie specjalne znaczenie miało dla mężczyzn, bo to od ich sił witalnych zależało, czy zdołają zapewnić opiekę mieszkańcom wioski. By zdobyć moc Arutam, człowiek powinien żyć zgodnie z boskimi nakazami, odprawiać obrzędy związane z zapadaniem w trans, pić napoje wywołujące wizje.
Zwyczaj preparowania głów związany jest właśnie z wiarą w Arutam. Indianie byli przekonani, że gdy człowiek umiera, jego siłę, która wraca wtedy do boga, można zatrzymać w tsantsa. Wtedy przyczynia się ona do powodzenia całej społeczności, do zwiększenia plonów, płodności zwierząt i do udanych polowań. Im więcej tsantsa, tym większy dobrobyt we wsi.
Tony Halik i jego żona związali swój los z Indianami na długie miesiące. Pierrette żuła z kobietami z wioski korzenie manioku, żeby przygotować swemu mężczyźnie fermentowane masato – pożywny napój.
Tony tak opisywał jego „produkcję”: Zasadniczym pożywieniem Jivarosów jest masato, które kobiety przygotowują, przeżuwając korzenie manioku i wypluwając papę do garnków (...). Po trzydniowej fermentacji masato jest gotowe jako napój i zarazem danie (...). Indianie podają masato w glinianych naczyniach pomalowanych na czerwono; każda z żon niesie jedną taką czarę i nie wolno odmówić poczęstunku, bo gotowi są potraktować to jako powód do obrazy. Masato jest też orzeźwiające i ma wartości odżywcze. Z kolei Tony miał inne obowiązki: łowił ze swymi gospodarzami ryby, zatruwając strumień korzeniem rośliny zwanej barbasco, i nauczył się używać indiańskiej broni, czyli dmuchawki z zatrutymi kurarą strzałami. Zaczął rozumieć język Jivaro. W końcu musiał wyruszyć na wojenną wyprawę, na którą wzywał Indian uosabiający boga wulkan Sangay. Jedna z przekazanych Halikowi przez gospodarzy historii o zwyczajach ich przodków opowiadała, że jeśli dymił jego krater, znaczyło to, że bóg żąda ofiary, zatem musi umrzeć jakiś człowiek, a jego głowa powinna zostać spreparowana. Teraz dym z krateru unosił się wysoko. W dodatku szaman Hergamauka z sąsiedniej wioski oskarżał szamana Tibiego, że ten czarami wywołał chorobę u jego syna. To była śmiertelna zniewaga.
Shuar wierzą, że przyczyną chorób, a nawet śmierci mogą być tsentsak – niewidzialne magiczne strzały. Każda śmierć z nieznanej przyczyny jest wyjaśniana ich działaniem. Tsentsak trafiają w ciało i zabijają je natychmiast lub powoli (wtedy niszczy je choroba). Strzały te są w posiadaniu szamanów zwanych uwishin, którzy sprawują nad nimi kontrolę i przekazują je młodym adeptom swej sztuki. Wielu Shuar wierzy, że chorobę może wywołać uwishin, którego ktoś wynajmie, by wysłał tsentsak w ciało jego wroga. Gdy człowiek zachoruje, udaje się do szamana, żeby ten go wyleczył.


Przed wyprawą trzeba było wprowadzić się w trans za pomocą halucynogennych napojów. Jednym z nich jest ayahuasca. Mikstura zawiera pnącza ayahuasca (Banisteriopsis caapi) i liście chacruny (Psychotria viridis), często z dodatkiem bielunia i czystego tytoniu z dżungli. Gotuje się ją przez 10–12 godzin. W tym czasie szaman dmucha poświęconym dymem tytoniowym w stronę wywaru i ponad nim. Gotowa mikstura jest mętnym, gorzkim płynem. Picie takich napojów jest ważnym elementem wszystkich ceremonii, z których ludzie czerpią siłę i które dają światu porządek. Podczas wizji, transu, a nawet snu człowiek opuszcza ziemską egzystencję, przenosi się do wymiaru duchowego, gdzie spotyka swoich przodków. Kontaktuje się też z tymi, którzy nie mają języka – roślinami i zwierzętami. Dzięki tym wizjom może się wzmocnić, doskonalić.
Tony Halik nie byłby sobą, gdyby nie spróbował wywaru maikua, który wojownicy mieli pić podczas wojennej narady. Opisywał ją później jako jedno z najbardziej widowiskowych zebrań, które zdarzyło mu się oglądać. Znowu rozległy się krzyki mężczyzn i strzały. Naczynie z maikua znów krążyło z rąk do rąk. Kiedy doszło do mnie, chciałem tylko udawać, że piję, ale oczy wszystkich były utkwione we mnie. Musiałem wypić drugi łyk. Nie byłem przyzwyczajony do narkotyku… Potem bardzo mało rozumiałem z tego, co się działo. (…) Pamiętam, że krzyczałem i tańczyłem z innymi wokół ogniska. (…) Wszyscy wojownicy składali mi jakąś przysięgę i deklarowali swą wierność i pomoc aż do śmierci. Dopiero potem zdołałem się dowiedzieć, że podczas tej ceremonii wszyscy wystąpili przeciwko przeklętemu Hergamauce, przy czym każdy rościł sobie prawo do jego głowy. Być może maikua sprawiła, że stałem się bardzo elokwentny, wobec czego odstąpili mi ów wielki za-szczyt zostania chapeicu (tym, który musi zabić) – wspomina podróżnik.
Halik został wybrany na wodza wojennej wyprawy. Niestety, nie mógł się już wycofać, więc musiał znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Ruszył do wioski Hergamauki, gdzie wojownicy szybko obezwładnili białego przybysza. Ten wyjaśnił, że jest szamanem, który przybywa w pokojowych zamiarach i pragnie przywrócić zdrowie choremu chłopcu. Halik opisuje, jak udekorował się wszystkimi błyszczącymi przedmiotami, jakie miał pod ręką, po czym miotając się konwulsyjnie wokół ogniska
i zapalając magnezję, śpiewał choremu oberka, tańczył tango i boogie-woogie. Wreszcie ukradkiem przygotował i wstrzyknął mu dawkę penicyliny. Teraz trzeba było już tylko czekać, aż lek zacznie działać. Moc białego człowieka pomogła – chłopiec wyzdrowiał.
W tym czasie przyjaciele Halika uznali go za zmarłego i wycofali się, odkładając zemstę na następny rok. Jednak skoro przeżył, a został wybrany chapeicu, prawo wymagało, by zdobył głowę nieprzyjaciela. Na szczęście tę ludzką mogła zastąpić głowa pewnego gatunku leniwców. Gdy Tony zastrzelił zwierzę, krater wulkanu Sangay przestał na chwilę dymić. Bóg przyjął ofiarę. Po trzech dniach głowa leniwca została spreparowana i stała się tsantsa.
Jako biały Indianin Tony Halik poznał Amerykę również od tej drugiej, białej strony, zafascynowanej blaskiem złota. Mit El Dorado, który pochłonął miliony istnień, zanim okazał się ułudą, nadal miał swoją moc. W „krainie wuja Lucyfera” (tak Boliwijczycy nazywają kopalnie złota w Tipuani) podróżnik poczuł siłę metalu, który ludzi zamienia w „dobrowolnych niewolników”. Od świtu do nocy atakowani przez moskity, często głodni gambusinos stoją po pas w wodzie i płuczą złoty piasek w drewnianych naczyniach zwanych batidami. Czasem pod koniec dnia trafi się parę gramów kruszcu. Zamiast bogactwa znajdują śmierć od tropikalnych chorób, wyczerpującej pracy w nieznośnym upale i wilgoci, albo jako ofiary napadów. Chciałem się naocznie przekonać, ile prawdy jest w przekleństwie, które spada na ludzi wydobywających „okruchy potu słońca”, jak to określają w swych wierzeniach Inkowie – pisał Halik. W Tipuani spędził dwa tygodnie. Wspominał, że ceny żywności były tam tak zawrotne, że sam musiał wziąć batidę i poszukać złota, by nie umrzeć z głodu.


Halikowie podróżowali dalej – do Kolumbii. To tam przeżyli mrożącą krew w żyłach przygodę, po której prasa znów pisała, że zginęli. Jechali do miasta Cali szosą łączącą Pasto i Popayán. Na drogach w tym rejonie często zdarzały się napady, więc władze ustanowiły tam strefę zastrzeżoną, po której wolno było się poruszać tylko z eskortą wojskową. Ponieważ bandyci atakowali konwoje ciężarówek wiozących żywność, broń i amunicję, Halikowie uznali, że jeśli pojadą sami, nie zwrócą na siebie ich uwagi. Podpisali deklarację, że rezygnują z eskorty na własne ryzyko. Jechali nocą, we mgle, wąską górską drogą. W pewnej chwili Halik zauważył leżący na niej w poprzek pień, a przy nim trzech uzbrojonych mężczyzn. Grożąc karabinami, kazali mu się zatrzymać. Zaryzykował i ruszył do przodu, jednak jeep zawadził o pień, który przyczepił się do podwozia i spychał samochód na skraj przepaści. Halikowie też mieli broń, więc gdy bandyci zaczęli do nich strzelać, odpowiedzieli ogniem. Sytuacja była dramatyczna – w pewnym momencie Pierrette zawisła nad przepaścią, trzymając się resora. Na szczęście udało jej się podciągnąć w górę z pomocą Tony’ego, który pod gradem kul podjął próbę przesunięcia pnia i uwolnienia wozu. …włączyłem pierwszy bieg, naciskając przy tym mocno pedał gazu. Łazik cofnął się najpierw, rozległ się trzask drzewa i po ułamku sekundy wykonał skok do przodu jak ranny jeleń, zatrzymując się przy skalnej ścianie. Musiałem parę razy włączyć wsteczny bieg i na przemian próbowałem jazdy do przodu i do tyłu. Wszystko to działo się w zupełnej ciemności, na drodze, która przypominała półkę na skalnej ścianie, nad przepaścią, przy akompaniamencie świstu kul. Jedna z nich utkwiła w przedniej szybie, parę centymetrów od mojej głowy – napisał Halik we wspomnieniach. Udało im się uciec. Po dotarciu do Cali zniszczony samochód naprawili na farmie przyjaciół. Tam dotarła do nich wiadomość, że zginęli, bo na dnie przepaści znaleziono rozbitego jeepa.
W Kolumbii Halik nie mógł ominąć kopalni szmaragdów. Kiedy znalazłem się w Bogocie, stolicy Kolumbii, mówiło się tylko o Peña Blanca (…). Musiałem i ja jakoś tam dotrzeć. Postanowiłem, że stanę się poszukiwaczem szmaragdów, jak gdybym był jednym z nawiedzonych zieloną gorączką. Kupił muły, żywność, dynamit, kilofy i łopaty górnicze. Metody wydobywania szmaragdów były prymitywne i niebezpieczne. Niebezpieczni bywali też ludzie, którzy ich tu szukali. Do Peña Blanca ściągali wszelkiej maści desperaci i awanturnicy, analfabeci bez środków do życia i profesorowie uniwersytetów, którzy chcieli zdobyć pieniądze na wyposażenie laboratoriów. Nielegalni poszukiwacze i próbujący szczęścia amatorzy. Kopał nawet ksiądz, mając nadzieję zgromadzić fundusze dla swego kościoła. Halik też uległ fascynacji zielonymi kamieniami. Wszystko wywietrzało mi z głowy, opanowała mnie niepodzielnie myśl o szmaragdach. Gorączkowo zacząłem ryć w skale, zapominając o jedzeniu i śnie. Gdy zapadła noc, zapaliliśmy pochodnie i praca wrzała bez przerwy – wspominał. Korzystniej było przyłączyć się do grupy i wydobyte kamienie dzielić między wspólników, niż liczyć, że znajdzie się szmaragd samemu.Tak właśnie zrobił Halik. Szmaragdy, które przypadły mu w udziale, nosił, jak inni, ukryte pod koszulą w sakiewce z jeleniej skóry. Od tej chwili wiedziałem, co to strach, który każe co chwila kłaść rękę na rewolwerze. Prawie zupełnie nie spałem: wciąż zrywałem się ze snu pod wrażeniem, że ktoś usiłuje wydrzeć mi moje bogactwo. Nie wierzyłem nikomu. Jak wszyscy poszukiwacze znalazłem się w niewoli zielonej gorączki, która wciąż rosła – tak opisywał stan swego ducha.


Szmaragdy to wyjątkowo cenne kamienie szlachetne – te najczystsze są droższe od diamentów. Klarowne, jubilerskie odmiany występują zaledwie w kilku miejscach na świecie. Najbardziej zasobne złoża są z Kolumbii, m.in. właśnie w Peña Blanca. Musiało minąć sporo czasu, zanim Halik zdobył zaufanie poszukiwaczy szmaragdów na tyle, by pozwolili robić sobie zdjęcia. W kopalni utkwił na trzy miesiące. Ale odejść stamtąd też nie było łatwo, ponieważ na tych, którym dopisało szczęście, czekali przy drodze bandyci. Podróżnik wyruszył z Peña Blanca pieszo – jego muły zostały zjedzone, gdy w pewnym okresie zabrakło żywności.
I znów dżungla i jej mieszkańcy przyjęli go jak swojego. Tym razem także zaczęło się od przypadkowego spotkania. Błądząc po porzuconych przez Majów ruinach, Halikowie, którzy podróżowali już wtedy z urodzonym po drodze synkiem Ozaną, usłyszeli płacz. To zrozpaczona matka niosła do szamana swoje umierające od jadu węża dziecko. Nie byli w stanie go uratować, nie mieli już surowicy, a od najbliższego miasta dzieliło ich kilka dni drogi. W tej sytuacji mogli zrobić tylko jedno: pomóc kobiecie jak najprędzej dotrzeć do świątyni węża, której strzegł jej ojciec, szaman Mateo Viejo. I choć wydawało się to niemożliwe, święty dym z płonącej żywicy (kopalu) i mikstura przygotowana zgodnie z pradawną medyczną wiedzą ocaliły chłopcu życie. A Halikowie zostali zaproszeni do wsi na ucztę, podczas której kosztowali indiańskiego przysmaku – pieczeni z czarnej małpy saraguate.
Indianie Lacandón do dziś pozostają najbardziej wyizolowaną społecznie i kulturowo grupą Indian w Meksyku. Żyją w niewielkich wsiach rozsianych w dżungli w stanie Chiapas na granicy z Gwatemalą. Mają długie włosy i noszą lniane tuniki. Mówią o sobie Hach Winik, czyli „prawdziwi ludzie”, i uważają się za bezpośrednich potomków Majów. Uwierzyli w to również podróżnicy, którzy zetknęli się z nimi w latach 40. XX w., ponieważ codzienne życie tych Indian przypominało to przedstawione w zachowanej do dziś sztuce starożytnych mieszkańców półwyspu Jukatan, a język, którym się posługują, należy do tej samej grupy co mowa Majów. Pod koniec XIX w. małym dzieciom nadal bandażowali głowy, tak jak robili to Majowie, by czaszka wydłużała się, przybierając arystokratyczny kształt. Jeszcze na początku XX w. podczas polowań używali łuków i strzał z kamiennymi grotami. Dziś taką broń sprzedają jako pamiątki turystom. W pobliżu ruin starożytnych świątyń do niedawna palono kadzidła z aromatycznego kopalu, który płonąc, stawał się pokarmem dla bogów. Natomiast na ołtarzach zamiast krwawych ofiar Indianie kładli wykonane z lateksu i pomalowane na czerwono sokiem z owocu annatto figurki, tortille oraz balché, piwo warzone z kory drzewa balché i miodu. Indiańscy pielgrzymi odprawiali tam rytuały, z których wiele, np. puszczanie krwi z naciętego lub przekłutego ucha, nawiązywało do religijnych praktyk Majów.
Badania prowadzone przez historyków dowiodły jednak, że chociaż Indian Lacandón wiele łączy z cywilizacją sprzed tysiąca lat, nie są bezpośrednimi potomkami Majów. Ich korzeni trzeba szukać wśród uciekinierów z nizinnych części terytorium, którzy w lesistych górach schronili się przed konkwistadorami i zmieszali się z tamtejszymi społecznościami. Powstało w ten sposób kilka grup etnicznych, wśród nich Lacandón. Aż do XIX w. Indianie ci żyli odcięci od reszty świata nieprzebytą dżunglą. Właśnie wtedy ów gęsty las, pełen mahoniowców i tropikalnych cedrów, odkryły kompanie drzewne, które rozpoczęły jego dziką eksploatację, spławiając cenne drewno rzekami, a potem eksportując je w świat. W ciągu niespełna 50 lat zniknęło bezpowrotnie prawie 90 proc. lasu. Śladem drwali wyruszyli farmerzy i hodowcy bydła, którzy zajmowali ziemie po wyrębie. Zginęły nie tylko drzewa. Indianie Lacandón zaczęli handlować z drwalami i farmerami, sprzedając im bawełnę, owoce, kakao, skóry zwierząt w zamian za ubrania, narzędzia, sól, a także broń. Niestety, zetknęli się wówczas także z nieznanymi sobie dotąd chorobami. Epidemię żółtej febry na początku XX w. przeżyło zaledwie 100 osób.


Indianie Lacandón, którzy aż do XIX w. zachowali własną kulturę i religię, z czasem zaczęli przyjmować chrześcijaństwo, adaptując je jednak w osobliwy sposób. Do panteonu ich bogów dołączył Hesuklistos, syn Äkyantho’, boga cudzoziemców. Lacandón mówią, że ma jasną skórę, nosi kapelusz i strzelbę. Chociaż akceptują boskie pochodzenie Hesuklistosa, nadają mu niewielkie znaczenie.
Dziś niewielu już Indian Lacandón z gór, gdzie ewangelizacja nie do końca się udała, przynosi bogom ich pokarm do ukrytych w lesie świątyń. Zaobserwowano, że w ciągu czterech lat od pojawienia się odbiorników telewizyjnych liczba osób praktykujących tradycyjną religię ograniczyła się do dwóch rodzin. Indianie z nizin w większości są protestantami.
Po wyjeździe Tony’ego Halika wiele zmieniło się w życiu Indian Lacandón. W 1971 r. prezydencki dekret dał im prawa do eksploatacji 614 321 ha lasu tropikalnego w stanie Chiapas. Jednocześnie przesiedlono ich do komunalnych wsi Metzabók, Najá i Lacanjá Chan Sayab. Dziś Indianie ci żyją podobnie jak pozostali Meksykanie. Jeżdżą samochodami, korzystają z nowoczesnych technologii, noszą modne ubrania i kształcą się. Ich wioski są jedną z atrakcji turystycznych Meksyku. Indiańscy przewodnicy zabierają przyjezdnych na wyprawy do dżungli, do wodospadów, jezior i starożytnych ruin.
W 1996 r. zmarł Chan K’in Viejo, który przyszedł na świat około stu lat wcześniej. Mieszkał w Najá. Był wielkim szamanem i wodzem. Strzegł tradycji, znał rytuały, przekazywał mitologię, kosmologię, tłumaczył sny. Mateo Viejo, kapłan, którego Tony Halik nazwał ostatnim, rzeczywiście mógł nie mieć już następców.
Być może Tony Halik był też ostatnim białym Indianinem. Tygodniami pieszo i łodzią przedzierał się przez dżunglę, by dotrzeć do plemion ukrytych w jej sercu. Swemu synowi dał na imię Ozana – na cześć przyjaciela, Indianina z Mato Grosso, który kiedyś uratował mu życie. Ozana przyszedł na świat 5 stycznia 1959 r., w drugim roku podróży jego rodziców przez obie Ameryki. Lekarz, który powiedział Pierrette, że ma zostać matką, stanowczo odradzał jej dalszą drogę, zwłaszcza gdy dowiedział się, jakie niebezpieczeństwa Halikowie dotychczas przeżyli. Mimo to postanowili jechać dalej. Często nocowali na ziemi i kąpali się w lodowatych rzekach, zdarzało się, że Tony prosił żonę o pomoc przy popychaniu jeepa lub budowaniu mostu nad bagniskiem czy strumieniem. Obliczyli, że dziecko przyjdzie na świat, w Toronto, gdzie mieli przyjaciół. Jednak na trzy dni przed dotarciem do celu, jeszcze na terenie Stanów Zjednoczonych, Pierrette poczuła bóle. Narodziny obieżyświata Halik wspominał potem: Nacisnąłem pedał gazu i skierowałem się do najbliższego miasta. Przy wjeździe zobaczyłem tabliczkę wskazującą drogę do szpitala położniczego. Bez namysłu podążyłem w tamtą stronę i wkrótce znaleźliśmy się przed nowoczesnym szpitalem w Bristol, w stanie Connecticut. Tam jednak okazało się, że niezbędny jest numer rejestracyjny, który przyszłe matki otrzymują na pół roku przed porodem. Tymczasem oni sześć miesięcy wcześniej podróżowali jeszcze po Ameryce Południowej i nie wiedzieli, że będą mieli dziecko! Pierrette czekała w jeepie, a rejestratorka była nieugięta. Zdesperowany Tony wtargnął do gabinetu dyrektora, by wyjaśnić mu sytuację.


Problem przestał istnieć, gdy jakiś dziennikarz zauważył na parkingu jeepa sławnych podróżników. Ozana przyszedł na świat w sterylnych szpitalnych warunkach, ale już po czterech dniach przeniósł się do hamaka w jeepie. Być może to duch indiańskiego imiennika ocalił teraz życie chłopca, na którego miał rzucić się zastrzelony w ostatniej chwili przez Tony’ego jaguar. Bo świat, po którym podróżowali Halikowie, miał wymiar duchowy.
Dziś, kiedy u Indian Shuar lądują samoloty, a do osiedli w meksykańskiej dżungli prowadzi asfaltowa droga, ta duchowość stała się turystyczną pamiątką na sprzedaż.

Reklama

* Pierrette i Tony Halikowie przebyli 182 624 km(ponad czterokrotna długość równika Ziemi) w ciągu 1 536 dni podróży.
* Odiwedzili 21 krajów - od Ziemi Ognistej do Alaski.
* Przekroczyli 140 rzek i bagien.
* Zbudowali 14 mostów.
* Znosili temperaturę od 60 stopni powyżej zera do 50 stopni mrozu.
* Najwyżej dotarli na wysokość 5 200 m n.p.m.
* Podczas podróży używali namiotu Turin z nieprzemakalną podłogą i podwójnym dachem, który rozbijali 684 razy.
* Zmienili w swoim jeepie osiem kompletów opon.
* Wydali ponad 80 tys. dolarów
* Na zakończenie podróży (w 1962r.), za kręgiem polarnym, wbili w ziemię dwie flagi: polską i argentyńską.

Reklama
Reklama
Reklama