Reklama

Spis treści:

Reklama
  1. Nixon pokonany dzięki żartom
  2. Kim był Dick Tuck?
  3. Pierwsze starcie z Nixonem
  4. Szalona kampania Dicka Tucka
  5. Pamiętne wybory w 1968 r.
  6. Afera Watergate
  7. Dziedzictwo Dicka Tucka

„Witamy pana Nixona” – głosi transparent w Chinatown w Los Angeles. Ochoczo fotografuje się z nim Richard Milhous Nixon podczas kampanii, która ma mu dać posadę gubernatora w rodzinnej Kalifornii w 1962 roku. Republikanin jest przekonany, że namalowane poniżej angielskich liter chińskie szlaczki to akt sympatii i poparcia ze strony azjatyckiej społeczności. Mina mu zrzednie, gdy po kilku minutach ktoś szepnie mu na ucho, że Chińczycy tak naprawdę pytają go o mętne interesy jego brata. Wściekły Nixon drze transparent przed kamerami, narażając się zdezorientowanym Chińczykom. Gdzieś w tłumie chichocze geniusz politycznej dywersji Dick Tuck.

Dwa lata wcześniej Nixon o włos przegrał prezydenturę kraju z Johnem Fitzgeraldem Kennedym. Po równie kontrowersyjnej (podważano decydujące zwycięstwo Kennedy’ego w Illinois), co minimalnej porażce w walce o Biały Dom zwycięstwo stanowe wydawało się formalnością. Ale Nixon znów został pokonany – tym razem bezapelacyjnie. Po latach przyznawał, że ograł go nie jego rywal Pat Brown, ale „ten błazen Tuck”.

Nixon pokonany dzięki żartom

Rzeczony błazen, człowiek do zadań specjalnych w sztabie demokratów, przed słynną wizytą Nixona w Chinatown samodzielnie przygotował transparenty z angielskim napisem „Welcome Nixon” oraz – pod spodem – z chińskim tekstem „Co z pożyczką od Hughesa?”. Chodziło o 205 tys. USD, które milioner Howard Hughes w podejrzanych okolicznościach pożyczył Donaldowi Nixonowi, bratu Richarda. Zanim w dzielnicy pojawił się kandydat republikanów, Tuck wręczył swoje tablice dzieciom oraz kilku innym podstawionym osobom. Następnego dnia o kompromitacji niedoszłego prezydenta USA pisały wszystkie kalifornijskie gazety. Jakby tego było mało, Dick przygotował też chińskie ciasteczka z wróżbą dla dziennikarzy – w środku była wiadomość: „Zapytaj go o pożyczkę Hughesa”.

Wydarzenie przeszło do historii amerykańskiej polityki jako „The Chinatown Caper” – „wygłup w Chinatown”. Nie pierwsze i nie ostatnie, w którym Tuck w dziecinny sposób ośmieszał Nixona. W trakcie tej samej kampanii przebrał się za konduktora, gdy kandydat na gubernatora przemawiał na platformie na tyłach pociągu, który stanął na stacji kolejowej w San Luis Obispo. W pewnym momencie Tuck dał sygnał do odjazdu, choć Nixon jeszcze nie skończył wystąpienia.

Dwa lata wcześniej, gdy ważyły się losy prezydentury, po pamiętnej debacie Kennedy–Nixon (ten drugi gorzej wyglądał w telewizji, bo… kategorycznie odmawiał występów w makijażu) Dick wynajął starszą kobietę, która – z Nixonem w klapie – dopchała się do niego przed kamerami, wyściskała go i powiedziała głośno: „Nie przejmuj się, synu! Debatę przegrałeś, ale na pewno się jeszcze odkujesz”. Specjaliści od marketingu politycznego uważają ten trick za prawdziwy majstersztyk. Tuż po telewizyjnym starciu Ameryka nie była jeszcze pewna, który z kandydatów tak naprawdę zwyciężył. Dla wielu wyznanie staruszki stało się sygnałem, że społeczeństwo oddolnie lepiej ocenia Kennedy’ego.

Tuck triumfował, lata 1960–1962 okazały się dla Nixona pasmem politycznych klęsk i upokorzeń. Po porażce w 1962 roku ogłosił, że wycofuje się z życia publicznego. „Zanim odejdę, chciałbym, żebyście państwo wiedzieli, że będziecie za mną tęsknić. Nie będzie już Nixona, któremu będzie można dowalić, bo to moja ostatnia konferencja prasowa” – powiedział podczas pamiętnego pożegnania.

Kim był Dick Tuck?

Ten, który go pogrążył, urodził się 25 stycznia 1924 roku w Hayden w stanie Arizona. Pochodził z inteligenckiej rodziny – jego ojciec Frank J. Tuck był absolwentem Harvardu i uznanym inżynierem. Dick natomiast zaciągnął się do wojska niedługo po ataku na Pearl Harbor. W Wielkiej Brytanii wyszkolono go na sapera. Dopiero po powrocie do kraju uzupełniał przerwaną wojaczką edukację. Studiował nauki polityczne i administrację na Uniwersytecie Kalifornijskim. Tam w 1950 roku los po raz pierwszy zetknął go z Richardem Nixonem. Tam też rozpoczęła się wojna Nixon–Tuck.

Polityk, po czterech latach w Izbie Reprezentantów, ubiegał się wówczas w Kalifornii o mandat senatora. Jego konkurentką z rekomendacji Partii Demokratycznej była Helen Gahagan Douglas. Kopać po kostkach zaczął Nixon. Oskarżył Douglas o komunistyczne sympatie, sugerował, że „coś” może łączyć ją z prezydentem Trumanem. Ponadto publicznie deprecjonował swoją rywalkę, nazywając ją „różową damą”.

Pierwsze starcie z Nixonem

Demokratka wybory przegrała. Na otarcie łez został jej numer, który pracujący w jej sztabie jako wolontariusz Tuck wykręcił bezwzględnemu republikaninowi. „Pewien zakręcony profesor, który wiedział, że zacząłem działać w polityce, poprosił mnie o zorganizowanie na uczelni spotkania z Nixonem” – Tuck opowiadał tę historię przed laty w magazynie „Time”. Co dokładnie zrobił? Wynajął wielką salę na 1800 osób, zaprosił tylko 40 gości i nie przeprowadził żadnej akcji promocyjnej mityngu. Zanim Nixon wszedł na scenę i zobaczył rzędy pustych krzeseł, Dick wygłosił płomienne przemówienie przedstawiające kandydata.

A potem poprosił go o diagnozę działań… Międzynarodowego Funduszu Walutowego (oczywiście nie zostało to wcześniej ustalone). Wtedy był to bardziej niewinny kawał niż chęć skompromitowania Nixona za wszelką cenę (bo przecież efekt byłby większy, gdyby Tuck ośmieszył kandydata przy pełnej sali). Tym niemniej po wszystkim Nixon podszedł do Tucka, zapytał, jak się nazywa, i wycedził przez zęby: „Dicku Tuck, powiadam ci, jesteś skończony”.

Dick Tuck

Było dokładnie odwrotnie. Tym bardziej że oprócz szalonych pomysłów na kampanijny sabotaż (w 1956 roku podczas konwencji republikanów w San Francisco zapłacił firmie śmieciarskiej, by jej samochody przejeżdżały z napisami: „Nixon na śmietnik” obok miejsca zgromadzenia), Tuck szybko objawił również talenty organizatorskie. Oprócz tego świetnie radził sobie w kontaktach z mediami. W Partii Demokratycznej współpracował m.in. z Adlai E. Stevensonem, gubernatorem Illinois, oraz kandydatem na prezydenta USA w roku 1952 i 1956. A także ze wspominanym wcześniej Patem Brownem, gubernatorem Kalifornii.

Działania Tucka były innowacyjne na amerykańskiej scenie politycznej. Nie uciekał się do chamskich zagrywek (co od zawsze było domeną amerykańskiej polityki), a raczej starał się odwoływać do poczucia humoru Amerykanów. Jako jeden z pierwszych zauważył coś, co dziś jest ogromnym kapitałem każdej współczesnej kampanii. Złośliwe ośmieszenie rywala bez oskarżania go o rozpustę, oszustwa czy paktowanie z diabłem (na tym przecież opiera się współczesna kampania wyborcza w internecie) działa równie dobrze, a nawet lepiej. Nic dziwnego, że w 1960 roku zaangażowano go do pracy przy prezydenckiej kampanii Kennedy’ego.

Szalona kampania Dicka Tucka

Tuck w końcu uwierzył, że skoro potrafi pomagać w zwyciężaniu innym, równie dobrze sam da sobie radę w polityce. Dlatego w 1966 roku kandydował do Senatu. Kampanię zainaugurował na wskroś awangardowo – na znanym kalifornijskim cmentarzu w Glendale. „Fakt, że ludzie stracili życie, nie oznacza, że stracili prawa wyborcze” – tłumaczył osłupiałym dziennikarzom. Może chciał dać do zrozumienia, że głosowaliby na niego Humphrey Bogart, Nat King Cole, Jean Harlow, Walt Disney czy bracia Marx, których pochowano w tamtym miejscu.

Gdy z kolei usłyszał, że podobno Nixon ma wspierać jego republikańskiego rywala, żeby zapewnić sobie rozgłos, wezwał swego dawnego wroga do debaty. Inna wersja tej historii mówi, że Nixon, słysząc o kandydowaniu Tucka, wysłał mu gratulacyjny telegram i zaoferował udzielenie poparcia. Tuck miał zapowiedzieć, że jeśli Nixon stanąłby z nim do debaty, przed jej rozpoczęciem własnoręcznie by go ogolił. Równie oryginalne było jego hasło wyborcze: „Ta robota potrzebuje Tucka, a Tuck potrzebuje tej roboty”.

Ale największy rozgłos przyniosły mu plakaty – proste, z wielkim napisem Tuck i mniejszym imieniem Dick powyżej. Dzień przed głosowaniem kazał swoim ludziom jeździć po mieście i… domalowywać jedną kreskę przy pierwszej literze swojego nazwiska. Tak, by ludzie zobaczyli wulgarne określenie „Fuck”. Dodajmy jeszcze, że „Dick” to w języku angielskim potoczne określenie… penisa. Być może Tuck chciał twórczo zinterpretować starą zasadę medialną: „Ważne, by nie przekręcili nazwiska”. Tuck sam je przekręcił, ale tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę – wyborcy mieli myśleć, że stoi za tym któryś z jego przeciwników. Liczył, że widok wulgarnie przerobionego plakatu przyniesie mu sympatię i współczucie głosujących.

Szalona kampania nie powiodła się. Tuck zebrał niewiele ponad 5 tysięcy głosów, co dało mu ledwie trzecie miejsce. Mandat wywalczył George Danielson, inny kandydat popierany przez demokratów. „Ludzie przemówili, a właściwie dranie” – podsumowywał Tuck, najwyraźniej mocno rozczarowany werdyktem wyborców. Przegrana wyleczyła go z ambicji osobistego udziału w polityce.

Pamiętne wybory w 1968 r.

Został jednym z głównych doradców Roberta F. Kennedy’ego, młodszego brata JFK, gdy ten rozpoczął swój, tragicznie przerwany zamachem, marsz do Białego Domu. Po zamachu 5 czerwca 1968 roku w Los Angeles Tuck jechał z nim w karetce do szpitala.

Mimo tej tragedii, również osobistej, Dick zdołał zaznaczyć swoją obecność w pamiętnych wyborach 1968 roku. Przede wszystkim zapewne dlatego, że z politycznego niebytu republikanie wydobyli w nich Richarda Nixona. U niego po gorzkich żalach sprzed 6 lat nie było śladu, choć nie brakowało głosów, że kolejna nominacja dla człowieka, który utrwalił w Ameryce swój wizerunek przegranego, będzie dla Grand Old Party katastrofą.

Tuck chciał ją tylko przyspieszyć, dlatego znów zaprezentował swój repertuar dywersanta. Na wiece przeciwnika spraszał młode ciężarne kobiety w koszulkach z dwuznacznym napisem „Nixon’s the One” (Nixon to ten). Sugerowało to, że kandydat na prezydenta jest ojcem dziecka. A panie w stanie brzemiennym były najczęściej czarnoskóre, co nie bardzo pasowało do konserwatywnego wizerunku republikanów… Z kolei podczas wizyty w New Hampshire Tuck wynajął kapelę, która miała grać dla Nixona jego rzekomo ulubioną piosenkę: „Mack the Knife”, standard o zbrodniarzu Mackiem. Widocznie sądził, że ludziom nie spodoba się, że jeden z kandydatów lubi podśpiewywać sobie o mordercy i gwałcicielu.

Tuck sprawił, że w ekipie Republikanów panowała wówczas paranoiczna wręcz ostrożność, której celem miało być zabezpieczenie się przed możliwym wygłupem pana D. Efekty były równie komiczne. Gdy do sztabu kampanii przywieziono wielką dostawę reklamujących go przypinek w różnych językach (po chińsku, grecku, włosku… etc.), które miały służyć podczas spotkań w międzynarodowych dzielnicach amerykańskich miast, Nixon rozkazał, by wysłać je na śmietnik. Najwyraźniej przypomniała mu się historia z Chinatown i wolał nie ryzykować kolejnej wpadki. Kto wie, może również dzięki temu, że ich skuteczniej unikał, w 1968 roku w końcu wygrał wybory prezydenckie.

Afera Watergate

Trzeba powiedzieć, że z czasem Nixon stał się nie tylko wyczulony na zabiegi kopiącego pod nim dołki Tucka, ale i zaczął doceniać ich pomysłowość. „Z wroga stał się moim wielbicielem” – przechwalał się Dick w swojej biografii spisanej przez Neila Steinberga. Fakt jest taki, że gdy w 1972 roku Nixon starał się o reelekcję, niejako zainspirowany Tuckiem, postanowił wynająć kogoś, kto będzie zastawiał podobne pułapki na Demokratów.

Zatrudnił więc niejakiego Donalda Segrettiego (z wykształcenia był ekonomistą i prawnikiem), który stworzył zespół nazywający sam siebie „The Ratfuckers” („rat” to szczur, drugiej części tego określenia lepiej nie tłumaczyć). Nixon szybko jednak przekonał się, że jeśli chodzi o kreatywny sabotaż, Segretti nie dorastał Tuckowi do pięt. Rywali Nixona atakował dość prymitywnie. Do prasy rozsyłał listy sugerujące zboczenia seksualne Huberta Humphreya oraz rasistowskie wybryki Edmunda S. Muskiego.

Sam prezydent szybko pozbył się złudzeń, że ktoś mógłby dorównać jego największej zmorze. „Teraz jeszcze bardziej widać, jakim mistrzem był Dick Tuck. Segretti nawet nie zbliżył się do jego poziomu”, „Przy Tucku Segretti jednak jest trochę głupi” – to słowa Nixona nagrane na słynnych taśmach, które ujrzały światło dzienne w wyniku afery Watergate w 1973 roku.

Dopiero z nagrań, które wywołały gigantyczny kryzys i doprowadziły do dymisji 37. prezydenta Stanów Zjednoczonych, dowiadujemy się, jaką obsesję wywołał u niego Dick Tuck. „Dick Tuck robił mnie w balona. Teraz spróbujmy pokonać ich (Demokratów) tą samą bronią” – to z kolei fragment jego rozmowy z H.R. Haldemanem, szefem personelu Białego Domu, w której wyszedł na jaw plan prowadzenia brudnej kampanii przeciwko Demokratom.

Afera, która zakończyła polityczną karierę Nixona, przyniosła ogólnokrajową sławę Tuckowi. Nie tylko dzięki statusowi „największego wroga najbardziej znienawidzonego wówczas prezydenta USA”. Tuck nie byłby sobą, gdyby później nie wykorzystał skandalu po swojemu. W 1980 roku urządził pierwsze publiczne przesłuchanie fragmentów taśm z udziałem dziennikarzy.

Było tam kilka zabawnych dialogów. Na przykład, jeden z doradców Nixona wspomina o kawale, który udało się zrobić Demokratom. Do ich siedziby zamówiono hurtową dostawę pizzy, na koszt kampanii wyborczej. „To brzmi jak jeden z tych numerów Dicka Tucka” – mówi John Connally, ówczesny sekretarz skarbu. – „A najlepsze, że nas o to nie podejrzewali, bo wszyscy myśleli, że nie jesteśmy specjalnie pomysłowi”. „Święta racja!” – odpowiada wyraźnie rozbawiony Nixon. „Pomysłowi i sprytni” – wtórował mu Connally.

Dziedzictwo Dicka Tucka

Tuck do dziś nie doczekał się godnego i równie pomysłowego następcy w sabotowaniu politycznych działań swojej konkurencji. A próbują wszyscy. „Nigdy nie ukrywałem tego, co robiłem. Ale nigdy też nie próbowałem być paskudnie złośliwy” – tłumaczył swoją filozofię. – „Jest jednak zasadnicza różnica w instalowaniu w kampanii ciasteczek z wróżbą, żeby ośmieszyć twojego rywala, a instalowaniu podsłuchów, żeby twój rywal wyszedł na bandytę”.

Reklama

Tuż po dymisji Nixona jego prawa ręka H.R. Haldeman zaczepił Tucka na Kapitolu. „Zacząłeś to wszystko” – miał powiedzieć. Tuck odpowiedział: „Tak jest, ale to wy daliście się złapać”. Geniusz politycznej dywersji był tylko jeden.

Reklama
Reklama
Reklama