Reklama

– Ja!-ski!-nia! – krzyczy Rafał, pokazując ręką w górę. Huk fal zagłusza skandowane sylaby. Od godziny skacząc z kamienia na kamień, idziemy brzegiem Pacyfiku po północno-wschodnich rubieżach Rapa Nui, niedużej, przypominającej trójkąt wyspy. Europejczycy w 1722 r. nazwali ją Wielkanocną – od dnia, w którym po raz pierwszy przybili do jej brzegów.

Reklama

Nad naszymi głowami piętrzy się klif zbudowany z wulkanicznych głazów, tufów i popiołów. Wszystko przemieszane jak warstwy w torcie i zapieczone siłami natury. Około 3 mln lat temu seria potężnych erupcji dała początek wyspie, a kolejne wybuchy ukształtowały jej powierzchnię. W materii wyrzucanej z ognistego wnętrza Ziemi, niczym rodzynki, tkwią jaskinie – długie i ciasne tunele. Ich odnalezienie, penetracja i kartowanie oraz badanie tego, co przez setki lat pozostawili w nich mieszkańcy Rapa Nui, jest celem naszej 18-osobowej wyprawy.

Otwór, na który wskazuje Rafał Kardaś, na co dzień nauczyciel geografii oraz instruktor wspinania, znajduje się jakieś 20 m nad wybrzeżem. Wejścia doń broni połać kruchej skalnej ściany – momentami pionowej, momentami odchylającej się do tyłu. Rafał związuje się liną i ostrożnie rusza w górę. Dochodzi na półeczkę pod solidnie wywieszającym się okapem. Pokonanie go jest możliwe tylko dzięki tzw. żywej drabinie – musi stanąć na moich ramionach, by wejść na dalszą część ściany. Nikt z nas nie ma wątpliwości, co się stanie, jeśli Rafał odpadnie. W końcu dociera do krawędzi otworu, zagląda do niego i wślizguje się do środka. – Jest ciasno, ale to klasyczny tunel lawowy! – krzyczy. – Wchodzicie?

Dotarcie tam kolejnych dwóch osób zajmuje godzinę. W końcu zziajani, skuleni na półeczce o powierzchni metra kwadratowego, zakładamy kaski, szykujemy oświetlenie i sprzęt. Rafał i Beata Michalak prowadzą pomiary topograficzne dalmierzami laserowymi i szkicują jaskinię. Ja ruszam do przodu. Przez pierwszych 10 m tunelu można posuwać się na kolanach. Korytarz ma owalny przekrój, typowy dla jaskiń powstających w potokach lawy. Jego dolna część, tzw. spąg, to zaschnięty potok roztopionych skał. Górną wyrzeźbiły przepychające się przez magmę wulkaniczne gazy. Śladów bytności człowieka nie ma. Ot, kilka skorupek krabów, muszelki. Widać, że dla dawnych mieszkańców jaskinia położona tak wysoko była zbyt trudno dostępna. Kolejnych 10 m pokonuję, czołgając się. Czasami muszę kopać rękami w spągu. Gdy sufit opada na wysokość zaledwie 30 cm, zdejmuję kask. Po ok. 50 m od wejścia docieram do miejsca tak ciasnego, że nie mam szans na przejście. – To chyba jaskinia z najtrudniejszym dostępem na całej wyspie! Jak ją nazwiemy? – zastanawiamy się, zjeżdżając na linach na wybrzeże. Po krótkiej dyskusji przystajemy na Ana Explora (ana to po rapanujsku jaskinia).

Kilkaset metrów dalej, również w klifie, jakim opada do morza półwysep Poike, znajduje się kolejny otwór. Prowadzącą doń ścianę można przejść bez asekuracji. Korytarz wije się aż 400 m w głąb wulkanicznej skały. W tej jaskini od razu rzucają się w oczy ślady ludzkiej obecności – niedaleko wejścia natrafiamy na pozostałości kilku pochówków. Kości długie zmienione przez wilgoć w sito, kilka żeber, rozsypane zęby i liczne drobne narzędzia zrobione z obsydianu – ostrego, łatwo łupliwego szkliwa wulkanicznego, które służyło do produkcji siekier, grotów strzał, dłut i noży.


Nie wiadomo dokładnie, kiedy pierwsi ludzie dotarli na Rapa Nui. Prawdopodobnie około 900–1200 roku przybyli z wysp dziś zwanych Polinezją Francuską (o podboju Pacyfiku pisaliśmy w NG w marcu 2008). Wiele publikacji sugeruje, że pierwotną ojczyzną Rapanujczyków były Markizy. Oznaczałoby to, że ci rzekomo prymitywni żeglarze pokonali aż 3 800 km otwartego oceanu! Według legendy flotyllą dowodził król Hotu Matua, a jego statki przybiły do północnych brzegów wyspy, do jedynej plaży w zatoce Anakena. Tam grupa kilkudziesięciu, a może stu zdobywców nowego lądu zbudowała osiedle domów przypominających kształtem łodzie i zasiedliła liczne znajdujące się w sąsiedztwie jaskinie. Przez kilkaset lat dobrobytu populacja wyspy rozrosła się do kilku–kilkunastu tysięcy mieszkańców. Ludzie ci uprawiali niezwykły kult przodków, obligujący do rzeźbienia w skale ogromnych, osiągających nawet 20 m wysokości posągów wyobrażających zmarłych. Prawdopodobnie do transportu kolosów zwanych moai wycięto większość drzew rosnących na wyspie, co spowodowało katastrofę ekologiczną. Brak żywności doprowadził do wojny domowej i upadku cywilizacji. Gdy Europejczycy w XVIII w. nawiązali pierwsze kontakty z wyspiarzami, ta przedziwna kultura praktycznie była martwa. Mieszkańcy Rapa Nui, porywani przez peruwiańskich łowców niewolników i dziesiątkowani przez zawleczone z kontynentu choroby, nie potrafili już odczytać pisma rongorongo, jakim przodkowie zapisali historię ich ludu. Pod koniec XIX w. pozostało przy życiu zaledwie 111 wyspiarzy, którzy w 1888 r. oddali się pod opiekę Chile. Dziś wyspę zamieszkuje ok. 4 tysięcy ludzi.

Kim byli Rapanujczycy pochowani w eksplorowanych przez nas grotach? Kiedy i jak zginęli? Tego nie udało się nam dowiedzieć, bo pozwolenie na prowadzenie badań kulturowych pozostałości po dawnych mieszkańcach, które udało się uzyskać dzięki wieloletnim staraniom byłego ambasadora w Chile prof. Zdzisława Jana Ryna, zostało cofnięte, i to już po przybyciu ekipy na Rapa Nui. Władze wyspy nie pozwoliły na badania radiowęglowe ani testy DNA. Dlaczego? Może wolą, żeby miejsce to nadal otaczał nimb tajemnicy. Prawda wszak nie zawsze jest tak atrakcyjna jak legenda. W podaniach, do jakich dotarł słynny żeglarz Thor Heyerdahl, powtarza się opowieść, iż ciała umierających umieszczano na wybrzeżu na specjalnych łożach, dopóki ptaki i skorupiaki nie zostawiły tylko nagich kości. Wówczas składano je do grobowców. Miejsca ostatniego spoczynku Rapanujczyków urządzane były dwojako – albo wewnątrz ahu, platform ceremonialnych, na których stawiano moai, albo właśnie w jaskiniach. Do dziś niektórzy mieszkańcy wyspy marzą, by ich kości spoczęły w grotach (co jednak od dawna jest zakazane).

Ana Explora i jej sąsiadka to tylko dwie z kilkuset jaskiń na Rapa Nui. Ilu dokładnie? Nawet tego nie wiadomo. Do przyjazdu naszej ekipy znanych było zaledwie kilkadziesiąt grot. Tylko kilka największych doczekało się szczegółowej eksploracji i opisu, a trzy były legalnie udostępnione turystom. – Tymczasem nasza wyprawa przez prawie dwa miesiące dokładnie przebadała aż 320 jaskiń łącznej długości ponad 9 km – mówi kierownik ekspedycji Andrzej Ciszewski, speleolog. Penetrowaliśmy jaskinie na klifach, na polach lawy, a nawet podwodne. Kartowaliśmy ogromne, rozbudowane systemy z plątaniną korytarzy i skromne podziemne „schroniska”. Nikt wcześniej tego nie robił – dodaje Ciszewski. Jaskinie wciąż pełnią ważną funkcję dla miejscowych. Pozostają w sferze sacrum, dlatego trudno jest uzyskać zgodę i zrozumienie dla takich prac – mówi Maciej Sobczyk z Ośrodka Badań Prekolumbijskich Uniwersytetu Warszawskiego. – To były domy, kryjówki, budowle obronne, miejsca kultu, grobowce, spiżarnie – wyjaśnia. W ich obszernych, osłoniętych od wiatru wejściach urządzano ogrody, komory służyły jako zbiorniki z wodą, w jednej z jaskiń jeszcze 50 lat temu funkcjonowała... porodówka, a w innej (badanej przez Heyerdahla grocie Ana o Keke) zamykano ponoć młode dziewczęta, by ich skóra bez dostępu słońca uległa wybieleniu! Oglądając to wszystko, można odnieść wrażenie, że epoka kamienna skończyła się tam dopiero przed chwilą. W Europie ten czas jest odległą, niemal nierealną przeszłością.

Reklama

Marcin Jamkowski, 2009

Reklama
Reklama
Reklama